niedziela, 10 kwietnia 2011

„Czy jesteśmy już w innym kraju?” 2

Bolesławiec przywitał nas mnogością „factory shop” sprzedających słynną ceramikę. Po kilkunastu minutach błąkania się po miasteczku udało się, nie daliśmy się oszustom i teraz możemy popijać kawę w ostemplowanych filiżankach. Co do innej atrakcji, czyli bolesławieckiego wiaduktu mogę powiedzieć jedno, Niemcom nie brakowało nigdy fantazji i chęci zbudowanie czegoś spektakularnego, choć nie wygląda, żeby istniała jakakolwiek przyczyna konstrukcji o takiej skali.


Jako następny przystanek na naszej drodze zaplanowaliśmy Park Mużakowski, ale zanim tam dotarliśmy, przedzieraliśmy się miejscami po brukowej drodze przez ostępy i mateczniki Borów Dolnośląskich. Co do parku Mużakowskiego, a raczej Muskauer Park, to jak wszędzie na granicy kontrast między obiema częściami składowymi ogrodu razi. Po polskiej stronie tuż przy dziele życia księcia Pucklera bazar, papierosy, rajstopy, tłum handlarzy, brak żadnych oznakowań, którędy kierować się do polskiej części Parku, brak parkingów – to oczywiście pierwsze wrażenie, bo do nich dochodzą kolejne: wysadzone kilkadziesiąt lat temu obiekty, wlokące się remonty istniejących mostków, krzywe ścieżki, śmieci ... Można odnieść wrażenie, że obiekt ze Światowej Listy Dziedzictwa UNESCO wcale nie jest transgraniczny, tylko w 100% niemiecki, a Polakom bardziej przeszkadza, niż ich nobilituje, zważywszy na stan wschodniej części Parku w pięć lat po uznaniu wartości tego miejsca. Ale oczywiście my wbrew powyższym narzekaniom po krótkiej przechadzce po części niemieckiej, udaliśmy się przez mostek na stronę polską, ku uciesze dzieci, znów zadających tytułowe pytanie; bo stamtąd rozpościerają się najlepsze widoki, na dolinę Nysy Łużyckiej, na mostki, na pałac.
Podsumowując to wcale nie stan polskiej części parku wprawił nas w wielki niedosyt, ale fakt, że po prawie trzygodzinnym spacerze nie zobaczyliśmy więcej niż 1/10 dzieła Pucklera, że liście nie chciały zakwitnąć, a my musieliśmy sobie wyobrażać jak to miejsce wygląda podczas feerii zieleni. Na pewno tu wrócimy, ale z rowerami i przyczepką do przewozu dzieci, dokumentując może za lat kilka zmiany też po wschodniej stronie Nysy ... I może dzieciom się bardziej spodoba ...

Kolejne miejsce, które zwiedziliśmy z Franiem (dziewczyny oddały się drzemce) to miasteczko Brody, należące wraz z imponującym pałacem do saskiego ministra Bruhla. Nie wiem dlaczego, ale niczym zrujnowany pałac (same ściany, o dziwo z dachem, ale kompletnie bez wewnętrznych ścian, ani pięter), w podobnej kondycji znajdowali się ludzie napotkani przez nas tuż przed zmierzchem na ulicach tego pięknie zaprojektowanego miasta. Zapijaczeni i brudni, obracający wniwecz zastane dziedzictwo i tym samym pozbawiający się jakichkolwiek perspektyw. Ciekawe jak na to patrzą niemieccy turyści, zachęceni w Parku Mużakowskim do podążania szlakiem Bruhla/Pucklera również do Brodów ...

sobota, 9 kwietnia 2011

W stolicy Augustów


Pierwsze Róży spotkanie ze Sztuką omalże nie skończyło się tragicznie. A stało się tak. Tuż po wejściu do sali zobaczyła z daleka obraz bodajże Cranacha (nigdy się nie dowiemy, bo zabrakło czasu na przeczytanie podpisu) i nim ktokolwiek zdążył zareagować, odcisnęła - ku przerażeniu ochrony - swą dłoń na szybie osłaniającej malowidło. Na szczęście nie włączył się żaden alarm i całkiem purpurowi mogliśmy pędem opuścić tę wystawę czasową, by zacząć troskliwie tłumaczyć płaczącemu dziecku surowe zasady panujące w muzeach. Potem prócz szlochów, braku zainteresowania obrazami (nawet sikający ze strachu Ganimedes nie wzbudził go we Franku śmiejącym się z wydalania zazwyczaj do rozpuku), wchodzenia na kanapy, obyło się bez mrożących krew w żyłach wydarzeń. Ale jak się dzieciom nie dziwić? Podczas godzinnej wizyty w Galerii Starych Mistrzów miały za sobą pół dnia zwiedzania Drezna. Nic dziwnego, że dopadło je zmęczenie i marzyły o odpoczynku, a nie o podziwianiu dzieł Rembrandta, Vermeera, Rafaela ...


W stolicy saskich Augustów czuliśmy się swojsko, zewsząd otaczały nas królewskie korony z Orłem i Pogonią, dodatkowo oba miasta dzielą wdzięczność dla Canaletta. W Warszawie obrazy mistrza umieszczone na ulicy wyglądają jak zakute w lodzie, natomiast drezdeńczykom wystarczają znacznie bardziej oszczędne formy. W miejscach skąd roztaczają się widoki uwiecznione na płótnach Wenecjanina stoją instalacje w formie sztalugi i ramy. Dzięki nim widz może spojrzeć na to miejsce oczami mistrza, mając przed sobą określony kadr, który porównuje z małą reprodukcją. Efekt lepszy niż u nas, a oszczędności pewnie dobrze spożytkowane na inne cele.


Tłumy rosyjskich wycieczek w mieście nad Łabą silnie kontrastowały z tym, co zastaliśmy w prawie opustoszałych karkonoskich kurortach. Wraz z nimi przemieszczaliśmy się po tarasach Bruhla, moście Augusta, Zwingerze (niestety w remoncie), siedzieliśmy pod sklepieniem Frauenkirche, przyglądaliśmy się pochodowi saskich władców. Bez towarzystwa natomiast spożywaliśmy drugie śniadanie nad Łabą z przepysznym widokiem na barok. A ja sam jak palec (dzieciom było to zabronione) udałem się na kopułę najsłynniejszego drezdeńskiego kościoła, by śledzić jak powoli kwartał za kwartałem zapełnia się zabudowa starówki, po której jeszcze kilka lat temu hulał wiatr, a nie turyści.


Oczywiście na końcu tego wpisu jako rodzice musimy się pokajać, bo ten jednodniowy wypad do Niemiec nie przyniósł dzieciakom żadnych atrakcji. W dodatku po kilku dniach Franio ze wstydem wydusił z siebie, że „w muzeum było nudno”.

piątek, 8 kwietnia 2011

„Czy jesteśmy już w innym kraju?” 1

Coraz trudniej jest dziecku wytłumaczyć, czym są inne kraje. Kiedyś był na to czas podczas stania w kolejce na granicy. A teraz? Zwalniasz trochę na autostradzie, a tu inny kraj. Przechodzisz przez rzeczkę i bęc – inny kraj.

Ale zanim dojechaliśmy do naszej zachodniej granicy mieliśmy przed sobą wiele atrakcji, a także dotkliwych rozczarowań. Największym z nich okazał się wjazd kolejką gondolową na Stok Izerski, bądź precyzyjniej brak możliwości takiego wjazdu ze względu na „przerwę techniczną”. Oczywiście zemściło się na nas zbytnie zaufanie do administratorów strony internetowej tego ośrodka narciarskiego. Całe szczęście, że dzieci nie widziały naszej wściekłości, smacznie spały w fotelikach samochodowych po przejeździe przez Góry Izerskie.
Kolejna atrakcja też mogła się okazać niewypałem, ale dzięki bezczelności i odwadze Justy (silnie kontrastującej z moją postawą w tej konkretnej sytuacji) stała się przygodą. Otóż słynny „filmowy” zamek Czocha okazał się twierdzą trudną do zdobycia dla dwójki turystów z dziećmi. Zbyt mała liczba chętnych do zwiedzania powodowała, że przewodnikowi nie opłacało się odejść od kawiarnianego stolika., choć już na wstępie popełniono błąd wpuszczając nas do środka. Bo czy dla takich barbarzyńców jak my napisy typu „wejście tylko dla gości hotelowych” są zaporą uniemożliwiającą penetrację zamkowych zakamarków? Tylko skrzypienie schodów zdradzało naszą obecność, gdy wchodziliśmy na wieżę, na której w filmie „Gdzie jest generał?” schowała się kompania esesmanów. Rozpościerał się stamtąd widok na zalew Leśniański i fragmenty zamku, skrzętnie ukrywane przez wszystkie ekipy filmowe. Na szczęście nikt nas nie zobaczył, w hotelu nie było zbyt wielu gości, czemu nie ma się co dziwić i mogliśmy udać się jeszcze dalej na zachód.


Nysa Łużycka jako rzeka graniczna lepiej wygląda na mapie niż w rzeczywistości. Na przykład w Zgorzelcu/Gorlitz kilkadziesiąt sekund marszu przez most dzieli Zgorzelczan od pięknie wyremontowanej starówki, schludnych, wypucowanych chodników, a Gorlitzan od tanich papierosów i wódki. Ale trzeba przyznać, że idzie „nowe” z zachodu, tuż przy moście granicznym odbudowywany zostaje Plac Pocztowy ze znakiem milowym poczty saskiej Augusta II. A to oznacza, że jesteśmy coraz bliżej Drezna.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Doliną Bobru do wulkanu

Wizytą w pechowym dla nas Karpaczu rozpoczęliśmy kolejny dzień wyprawy. Celem naszym znów było Muzeum Zabawek. Pamiętałam podobne miejsce z Pragi - kunsztownie wykonane, ręcznie malowane lalki z XIX-go wieku spotykały się tam z plastikowym kiczem Barbie. Muzeum w Karpaczu pokazywało raczej tą bardziej estetyczną epokę zabawek, dorzucając np. szopki krakowskie, które wybitnie spodobały się Frankowi.

Przezornie rezygnując z pokonywania zdradzieckiej, oblodzonej drogi, ruszyliśmy trasą także atrakcyjną, ale z zupełnie innych powodów. Kręta droga biegnąca doliną Bobru oferuje piękne widoki na zalesione zbocza nad brzegiem rzeki i powstałego na niej jeziora. Bóbr został tu powstrzymany wielką tamą Pilchowicką, która była dziś naszym celem.


Tuż przed tamą, nad jeziorem zawieszony stary most kolejowy, podobny do tego w Stańczykach na Suwalszczyźnie. Podparty na wysokich łukach, pełen dziur, ale tak malowniczy, że nie dało się go minąć obojętnie. Róża smacznie spała w samochodzie, ale Franek dał się namówić na spacer po moście. Byliśmy przekonani, że żaden pociąg nie jeździł tędy od lat. Spokojnie pozowaliśmy do efektownych zdjęć, aż tu niespodziewanie... nagle świst, nagle gwizd, para buch, koła w ruch... i my też by czym prędzej uciec z wąskiego mostku. Pociąg na szczęście nadjechał powoli i bardzo ładnie ustawił się do zdjęcia na moście. Dla Franka zdarzenie to było niemal traumatyczne, więc znów zaowocowało rysunkową dokumentacją.


Po tych emocjach pozostało nam już w spokoju zwiedzić ogromną tamę. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy zasady funkcjonowania tego zamysłu, snując marzenia o wycieczce do dużo ciekawszej tamy Itaipu.


Znad wodospadów Iguacu udaliśmy się na Etnę. Już z oddali widać było prosty stożek dymiącego wulkanu. Czarne potoki zastygłej lawy na zboczach przypominały o niedawnych erupcjach. Dzielnie wspinaliśmy się na szczyt (no może mama najmniej dzielnie...), aż do przerażającego krateru pełnego gotującej się mazi. Tak to rozbudzając wyobraźnię dzieci zdobyliśmy Ostrzycę - jedyny polski wulkan, który jeszcze w swym kształcie zachował coś z groźnego stożka, ale porastający go las zakłóca odpowiednie wrażenie. Natomiast widoki ze szczytu są całkiem przyjemne.



środa, 6 kwietnia 2011

Wypadek

Wielokrotnie przekonaliśmy się podczas naszych rodzinnych wycieczek, że nie wszystkie atrakcje, które planujemy udaje się zrealizować, nie wszystkie typowane na dziecięce hity, spełniają pokładane w nich nadzieje. Ale na szczęście pojawiają się też atrakcje "z zaskoczenia", nieprzewidziane, takie super przygody znikąd. Coś takiego przeżyliśmy drugiego dnia w Kotlinie.

A zaczęło się zupełnie niewinnie od nieudanego wypadu do Muzeum Zabawek w Karpaczu. Muzeum zastaliśmy zamknięte, więc malowniczą droga przez przełęcz ruszyliśmy w kierunku zamku Chojnik - naszego kolejnego punktu programu.
Spokojna droga przez las budzący się z zimowego snu, piękne widoki na zakrętach i... 15m oblodzonej nawierzchni. Tylko tyle i aż tyle, bo nam wystarczyło by ześlizgnąć się do rowu. Na szczęście jechaliśmy wolniutko i dachowania nie było :) Samochód jednak zawisł w niewygodnej pozycji i ani drgnął. Jak tu wybrnąć z takiego ambarasu? Na szczęście nasza drużyna musiała wyglądać na wybitnie nieporadną, bo szybko znaleźli się pomocni kierowcy z pojazdem 4x4, który poradził sobie z naszym problemem. Akcja ratunkowa skłoniła Franka do wręcz histerycznego śmiechu, Róża też dobrze się bawiła, a wszystkim wokoło udzielił się ów groteskowy nastrój. Tak oto mrożąca krew w żyłach przygoda urosła do rangi topowej atrakcji wyjazdu. Doczekała się nawet artystycznej dokumentacji:


Po wszystkim ruszyliśmy - rodzice ze zszarganymi nerwami, a dzieci w szampańskich humorach - zdobywać zamek Chojnik.
Wycieczka z dnia poprzedniego dowiodła, że z naszych maluchów są nieźli piechurzy. Na nowym szlaku okazało się, że im teren trudniejszy, tym większa frajda. Omszałe kamienie i liczne korzenie na stromym zboczu były dla Franka i Róży (która ciągle wychodziła z nosidła) dodatkową atrakcją, a my podsycaliśmy ich zapał opowieściami o rycerzach i księżniczkach, które mieszkały na zamku Chojnik. Zwiedzanie obiektu było już wielką przygodą, a w powrotnej drodze wyobraźnia dzieci pracowała na pełnych obrotach. Patyki stały się mieczami, a Róża całej rodzinie przydzieliła role - księżniczek i rycerzy.





Pełen wrażeń dzień zakończyliśmy spokojnym spacerem wśród pałaców w Łomnicy. Zgrabne budynki, rozdzielone dolinką rzeki, mieszczą obecnie hotele i pensjonaty. My w zadbanych ogrodach tych posiadłości szukaliśmy oznak wiosny. I znaleźliśmy.






wtorek, 5 kwietnia 2011

W Kotlinie

Teraz cofniemy się do początków naszej wycieczki, czyli do Kotliny Jeleniogórskiej. Spędziliśmy tam trzy intensywne dni, z których każdy miał podobny rytm, podobny rozkład atrakcji, podobnie rozpieszczał nas piękną pogodą i kończył się uwielbianym przez dzieci seansem bajek na Mini Mini, w naszej bardzo przyjemnej kwaterze – apartamencie.
Obowiązkowym punktem planu dnia „kotlinowego” była wycieczka „górska”. Ze względu na to, że zaledwie jeden z członków naszej ekipy mógł być podejrzewany o pełną wydolność wspinaczkową, wycieczki nasze dobraliśmy bardzo starannie. Były w miarę krótkie, ale oferujące w nagrodę za trudy atrakcyjny finał. Pozostałe punkty programu dobieraliśmy dowolnie, Kotlina to zagłębie interesujących miejsc, więc i tak nie zdołaliśmy wyczerpać wszystkich możliwości.
Pierwszy dzień wyjazdu rozpoczęliśmy od wizyty w tajnej niegdyś kopalni uranu w Kowarach. To tu wydobywano rudę niezbędną do budowy radzieckiej bomby atomowej. Dzieciaki ochoczo przywdziały kaski ochronne i zaskoczyły nas świetnym zachowaniem pod ziemią. Nie była to nasza pierwsza wizyta w kopalni, więc nauczeni doświadczeniem spodziewaliśmy się protestów, ale tym razem Franek podążał krok w krok za przewodnikiem, a Róża zachwycała się podziemnym akwarium w jednej z sal.
Później postanowiliśmy wybrać się na samochodową wycieczkę krajoznawczo-widokową. Piękną, krętą drogą z panoramami Kotliny atakującymi zza drzew wspięliśmy się na graniczną przełęcz Okraj. Tu po raz pierwszy dzieci przekonały się jak łatwo zmieniają się kraje w strefie Schengen. Zostawiliśmy samochód jeszcze w Polsce, a już po chwili jedliśmy smażeny syr z tatarską omacką w czeskiej restauracji. Podziwialiśmy chwilę widoki z przełęczy i narciarzy starających się wykorzystać ostatnie dni sezonu, po czym ruszyliśmy obejrzeć Kotlinę z innej perspektywy.
Wycieczka na Sokolik dowiodła, kto jest najsłabszym ogniwem drużyny. Dzieciaki przeszły na własnych nogach prawie całą drogę (!), a ostatnią ofiarą na szlaku była niestety mama…Tak to prysły marzenia ciężarnej o zdobyciu Śnieżki. Na szczęście Sokolik okazał się jednak być w zasięgu naszych możliwości, dzięki czemu mogliśmy popijać gorącą herbatkę z widokiem na pasmo Karkonoszy w oddali.

niedziela, 13 lutego 2011

Na wiślanym wale


Dziś, choć dzień mroźny, słońce świeciło już dość odważnie, wprawiając nas w niemalże wiosenne humory. Dzięki temu wstaliśmy wcześniej niż w dotychczasowe weekendy zimowe i chętnie ruszyliśmy na wycieczkę. Postanowiliśmy zrobić rozpoznanie terenu pod wiosenne pikniki, których czas, mamy nadzieję, nadchodzi.


Wybraliśmy się nad dziką, podwarszawską część Wisły, na wysokości Konstancina. Rzeka płynie tam jeszcze zupełnie swobodnie, a z wysokiego wału można obserwować niemal sielskie, mazurskie widoki. Pola, błoto, chaszcze i piękne wierzby płaczące. Gdy się wszystko zazieleni i osuszy na pewno wybierzemy się tam na rowerową wycieczkę połączoną z piknikiem przy ujściu Jeziorki.

wtorek, 2 listopada 2010

Łosiowe Błota bez łosi i błota

Naszą rodziną rządzą obrazki. To, że panują nad dziećmi, nic dziwnego, wszak nie potrafią one czytać, ale że nas rodziców trzymają też mocną ręką świadczy choćby to, że zanim gdzieś pojedziemy, musimy przyjrzeć się miejscu na zdjęciach, zanim podejmiemy decyzje, że jest to miejsce warte obejrzenia. Jeśli miejsce nie będzie fotogeniczne może zostać łatwo przez nas pominięte. Przypominam sobie tę ogólną zasadę właśnie dziś, bo w zeszły weekend przez nią właśnie przeżyliśmy rozczarowanie.

Ścieżka dydaktyczna przez bagna nazwana "Śladem Łosia" czy nie brzmi zachęcająco? Zwłaszcza dla takich amatorów kładek wśród mokradeł jak my. Trzeba było wręcz wstrzymywać przed wsiadaniem do samochodu, od razu jak tylko zobaczyliśmy zdjęcie prezentujące drewniane przejście nad "błotami". A co najlepsze, aby przeżyć taką przerażające doświadczenie (tato boję się, że mnie wciągnie), nie trzeba było jechać nad Prypeć, tylko na Bemowo.

Dwie godziny spaceru po lesie w oczekiwaniu na tą kładkę. I tej kładki nie było, może była kiedyś, a teraz sparciała i pochłonęły ją bagna, albo ktoś porąbał na opał, albo zarosła krzakami i stała się niedostępna. Tyle możliwych rozwiązań, a nasze rozczarowanie wielkie. Zostały nam tylko ładne zdjęcia ...

poniedziałek, 25 października 2010

Królewskie łowy na niedźwiedzia

Jak ze zwykłego spaceru zrobić niesamowitą wyprawę? Wystarczy dorobić legendę do pięknego miejsca, a następnie ją na tyle odtworzyć, by dzieciaki były wniebowzięte, zapomniały, że nie lubią dużo chodzić i mogły się przy tym obfotografować ze swymi trofeami.



A więc jeszcze w łóżku rozpoczęły się opowieści o dzielnych bojach króla Jagiełły z niedźwiedziem, tak wysokim, że sięgałby do sufitu, po chwili nastąpiło uzbrajanie się drużyny małych naganiaczy w oszczepy (parasole), a potem już spieszne gnanie paliosem w knieje i biegi na małych nóżkach w gęstwinę. Nie mogliśmy tylko dojść do porozumienia, kto jest królem, kto wielkim łowczym, a kto nagonką. Ale czy to ważne? Jak to w polowaniu najważniejsze są trofea myśliwskie! Niedźwiedź napatoczył się na królewski orszak, w najmniej oczekiwanym momencie, bo w trakcie spożywania wody ze źródła. Mógł to przecież zrobić na kładkach biegnących wzdłuż rzeczki, albo zrzucić nas z wiaty, z mostu, z kolejowego nasypu, mógł zaatakować też wśród bagien, a on wybrał źródełko, z którego 23 razy pił wodę Władysław Jagiełło ...
Zdjęciom i pozowaniom z miną zwycięzców nie było końca.
Na koniec zjedliśmy naszego "patyczanego" niedźwiedzia, bez pieczenia, czy gotowanie - jako świeżo złowiony, był jeszcze ciepły.



Ale nawet gdyby ten spacer nie dostarczył nam mrożących krew w żyłach przygód, zapamiętamy go na dłużej, bo uwielbiamy:
- kładki biegnące przez bagna
- kładki biegnące wzdłuż rzek (można patykiem zawracać jej bieg)
- wodę źródlaną.








Zgodnie (we czwórkę) stwierdziliśmy, że spacer do Królewskiego Źródła stanowił największą atrakcję wycieczki, zdecydowanie deklasując pozostałych rywali, czyli pizzę, (o dziwo!) plac zabaw w Kozienicach, a także dwa pałace: kozienicki S.A. Poniatowskiego, a także ten w Małej Wsi, koło Grójca - odzyskany niedawno przez rodzinę Morawskich.



A tu król Władysław Jagiełło we własnej osobie.

czwartek, 30 września 2010

Nadwiślański Złoty Trójkąt

Spodziewałem się skakania przez płot, przedzierania przez gęstwinę, dlatego rodzina pozostała w naszej Skodzie Formule na popołudniową drzemkę. A tak naprawdę wystarczyło przejść przez zagajnik, w który zamienił się przypałacowy ogród, pokonać kilka kałuż, trochę błota, by bez żadnego problemu znaleźć się tuż przy pałacu Potockich. Spokojnie można było tam podjechać samochodem, jak to mieli w zwyczaju wędkarze, zmierzający do pobliskich stawów rybnych - jedynej pozostałości olesińskiego ogrodu Stanisława Kostki Potockiego. Może prócz stawów jeszcze jakimś tropem byłyby różnego rodzaju doły w parku, może pomniczek zadziwiająco podobny do postumentu poświęconego Ustrzyckiemu, ale to wymagałoby żmudnych studiów. Na pewno mapki powstałe na podstawie akwareli Vogla nie rozwiązują zagadki, gdzie tak naprawdę położony był Olesin.





Miano Olesina "odziedziczył" za to zamknięty na cztery spusty pałac Ignacego Potockiego (stanisławowego brata) - z zamurowanymi oknami i z dostojnymi lwami, którym jednak uszu brak. Choć ma dach, stan jego jest porażający i nic nie wróży poprawy, tym bardziej, że podczas ostatnich prób jego sprzedaży wykryto jakieś machlojki. A mogłoby to być świetne miejsce na muzeum poświęcone współtwórcy Konstytucji - najdonioślejszego wszakże dokumentu naszej niełatwej historii - niedaleko od Puław i od Kazimierza, więc w sam raz na całodzienną wycieczkę z Warszawy, jak ta nasza. Po prostu nadwiślański "Złoty Trójkąt"! Jednak poniosła mnie wyobraźnia. Jak w kraju, który stać tylko na wspominki w telewizji o Konstytucji Majowej, a nie ma woli wydania - po raz pierwszy w historii - Diariusza z obrad Sejmu Wielkiego, spodziewać się jakiejkolwiek polityki historycznej dotyczącej czasów naszego upadku.





Olesińska część wycieczki oczywiście była dla mnie najciekawsza, pomimo faktu, że nie odnalazłem żadnych widocznych śladów rezydencji hrabiego Stanisława, lecz dzieciom nie udało się nam zapewnić tym razem specjalnych atrakcji. Zamek w Janowcu okazał się nieosiągalny z powodu podwyższonego stanu wody w Wiśle, niedostępna też stała się kolejna atrakcja czyli przeprawa promowa. Spacer po parku w Puławach mógł nie być dla nich specjalnie fascynujący, no może poza możliwością taplania się w błocie, a w Kazimierzu Dolnym kałuż nawet brakowało. Mi osobiście miasteczko kompletnie nie przypominało miejsca, gdzie spędzałem sielskie wakacje w przełomowym 1989 roku, pełne było turystów, samochodów, sprzedawców kogucików, a w dodatku, aby popatrzeć na miasto z Góry Krzyży, trzeba płacić.

niedziela, 26 września 2010

Pierwszy jesienny weekend ...

... spędziliśmy aktywnie.
W sobotę daremnie staraliśmy się puszczać latawiec w Powsinie, podczas gdy dzieci patrząc na nas z politowaniem zjadały przekąski, bawiły się brudnym piaskiem oraz głaskały kapustę.



Za to w niedzielę, mając już po dziurki w uszach polany piknikowej w Powsinie, wraz z przyjaciółmi udaliśmy się na przejażdżkę z przyczepką rowerową po byłych posiadłościach Stanisława Kostki Potockiego (których rzecz jasna podczas 18-sto kilometrowej trasy ani razu nie opuściliśmy). Nasza trasa oczywiście biegła wpierw ścieżką przez oklepany i zatłoczony Las Kabacki, by po kilkunastu minutach zmienić się w asfaltową drogę między dawnymi polami kapusty, a nowymi domkami jednorodzinnymi. Atrakcji może nie stało zbyt wiele, poza pomnikiem Wiganda z Powsina - fundatora kościoła w Powsinie. Rycerz - bohater z Grunwaldu - stoi tam w pełnej zbroi z dwoma mieczami przy pasie, w ręku trzymając miniaturkę świątyni. Na Franku wrażenie chyba zrobił ...


Poza tym piknikowaliśmy nad rzeczką Wilanówką na lekko podmokłej łące pełnej pokrzyw, co według prawie wszystkich uczestników obniżało jeszcze i tak niewielką atrakcyjność wycieczki. Co rozczarowało mnie? Wcale nie pokrzywy, nie komary, ani wilgoć, tylko postawa syna, który na propozycję udania się we dwóch nad nieodległy brzeg Wisły, powiedział, że woli zostać na pikniku. Na szczęście Róża była żądna przygód i jadąc razem z tatą dostrzegła królową naszych rzek, hałdę z elektrociepłowni oraz ludzi uprawiających tamże paragliding. Tym samym uratowała honor najmłodszego pokolenia podróżników w naszej rodzinie ...