piątek, 2 grudnia 2011

W górę rzeki Sangke

Uwaga! Nowe zdjęcia na końcu!


O nieludzkiej porze (jak się potem okazało zupełnie niepotrzebnie) wstaliśmy, by wyruszyć w dalszą drogę. Zostaliśmy upchani jak sardynki w minibusie i po słynnych, tragicznych kambodżańskich drogach dotłukliśmy się nad Tonle Sap (największe jezioro w Azji Płd-wsch), by łodzią ruszyć do Battambang.
Nasza krypa była samoróbką, gdzie cześć wyposażenia zaczerpnięto ze złomowiska samochodów - stare migacze, kierownica od Toyoty Camry, łańcuch rowerowy do zmieniania biegów i całe kilometry kabli na wierzchu. Podróż na drewnianych ławkach nieco nam się dłużyła, ale urozmaicał ją krajobraz - krzaczory i zielsko porastające Tonle Sap zastąpiły wkrótce bezkresne przestrzenie zalane wodą, z której wyrastały pojedyncze drzewa. Ale najciekawsze były mijane "miejscowości"- pływające wioski. Domy, świątynie, szkoły, sklepy na wysokich palach lub tratwach, miedzy którymi kursowało mnóstwo łódeczek. Każdy z domów miał oczywiście własną antenkę i w centralnym miejscu TV, choć nie zauważyliśmy źródeł elektryczności. Niektóre dwulatki przezorni rodzice na dwór wypuszczają w kamizelkach ratunkowych, starsze pewnie już umieją pływać, co dla Franka mogłoby być powodem załamania wiary we własne umiejętności pływackie.


Widoki po drodze skojarzyły nam się z typowymi obrazkami z Wietnamu, z delty Mekongu.

Nasz kapitan czasem gubił drogę wśród labiryntu krzaczorowego, więc musieliśmy przedzierać się przez wąskie przesmyki, gdzie z trudem mijaliśmy inne lodzie.... (usypiamy sami przy pisaniu tego posta, więc na tym koniec).



czwartek, 1 grudnia 2011

Temple Raider 2

Dziś zwiedziliśmy tylko dwie świątynie: Angkor Wat i Ta Phrom.
W Angkor Wat, mimo dziesiątków tysięcy turystów, które się tam przewijają każdego dnia, można bez problemu odnaleźć całkiem spokojne miejsca, aby odpocząć, porysować, nacieszyć się ogromem budowli, a jednocześnie jego lekkością. Franek straszliwie się zmęczył zadzierając głowę podczas oglądania kilkusetmetrowych bitew wykutych w korytarzach. A na koniec przeżyliśmy wielką niespodziankę, bo tylne wejście do Angkor Wat (trafia tam ułamek ułamka turystów) jest kompletnie zdewastowane, zarośnięte roślinnością i nikt nawet nie stara się nawet tego naprawić (bo po co skoro nikt tego nie widzi...). Tam też mieszkają angkorskie małpy. Na szczęście spotkanie z nimi nie zaowocowało tym razem żadną traumą.



W Ta Phrom pozostawiono sporo drzew wewnątrz świątyni, by dać odwiedzającym namiastkę tego, jak wyglądały świątynie obrośnięte dżunglą. Olbrzymie drzewa wyrywają murom "zęby krat", ich korzenie są jak szpony, ale z drugiej strony wielkie pnie przewracają się razem z murem, który zniszczyły. Labirynt poplątanych gruzowisk, drzew, zawalonych przejść stanowił nie lada wyzwanie dla małych i dużych zmęczonych całodzienną wycieczką nóg i nóżek.





Na koniec mrożąca krew w żyłach opowieść. Gdy beztrosko wypoczywaliśmy na basenie, Justa karmiła, Pita bezmyślnie gapił się na basenowe płytki, Róża nagle krzyknęła "Franek nurkuje", a tam pośrodku baseniku gładka tafla wody, a na niej puste koło ratunkowe, które wcześniej służyło synkowi. Cała sytuacja trwała chwilkę, ale ostudziła chyba entuzjazm Frania, co do jego umiejętności pływackich. Bo po trzech dniach na basenie spodziewał się już co najmniej mistrzostwa świata w sprincie.

środa, 30 listopada 2011

Dzień angkoryczny

Zbyt wiele wrażeń, zbyt mało czasu by je opisać, bo jutro znów wstajemy przed 7, by wyruszyć na eksplorację świątyń. Zaczęliśmy od Bakheng, ulubionej świątyni Frana. Niczym impresjonista cierpiał, że nie zabraliśmy jego szkicownika, bo chciał konieczni uwiecznić tę świątynię, zanim nie uleci mu jej wrażenie z głowy. Po jej obejrzeniu chciał wręcz wracać do domu po kartki i kredki. Na szczęście zadowolił się narysowaniem jej na kartce przewodnika. Dla nas świątynia była ciekawa ze względu na widok na okoliczną dżunglę.



Przed kolejną świątynią - Bayon - czekały na turystów słonie - dla nas atrakcja nie do przepuszczenia. Dzieciaki nakarmiły więc jedno monstrum bananami i w dobrych humorach ruszyliśmy dalej. Bayon zachwyca kilometrową płaskorzeźbą przedstawiającą zmagania wojenne Czamów z Khmerami. Na ścianach dało się wypatrzeć tygrysy, słonie, krokodyle i inne małpy, które ochoczo pokazywaliśmy zmęczonym upałem dzieciom. Potem przyszło nam stanąć twarzą w twarz z 216 wizerunkami Buddy, którego twarze stanowiły ściany wież świątyni. Nie dało się przed nimi ukryć, a wzrok miały wyjątkowo przenikliwy. Nieco wykańczał nas już upał, gdy dotarliśmy do trzeciej świątyni na "B", czyli Baphon. Rozbiliśmy obóz w cieniu pasażu wśród kolumn i zwiedzaliśmy wahadłowo, bo dzieci miały zabroniony wstęp na niebezpieczną budowlę. Franio był gotów pobić strażnika, by się tam dostać, ale uspokoiliśmy go kolejną stroną przewodnika do zamalowania oraz kolejną świątynką, której szczyt zaliczył.





Opuszczając Angkor Thom odkryliśmy piękny korytarz zapełniony postaciami wojowników i "królewien", wśród których dzieciaki wybrały swoich ulubieńców i kazały się z nimi portretować.




Cala nasza wycieczka trwała 6 godzin, czyli dwa razy tyle, co zwykle potrzebują normalni turyści. Przez nasze wstrętne bachory klasyczną trasę jednodniową musimy rozbić na 2 dni, by dzieciarnię udobruchać basenem.

Wieczór przyniósł kolejne atrakcje - wybraliśmy się na pokaz teatru cieni i tańców khmerskich, przedstawiany przez dzieci z biednych rodzin objęte opieką tutejszej organizacji pozarządowej. Dzieciaki siedziały jak zaczarowane, a my też napawaliśmy się tym łykiem miejscowej kultury ;)






Śmiało możemy uznać ten dzień za (jak dotąd) najbardziej udany z całej podróży!

Na koniec chciałam jeszcze dodać do wczorajszych zachwytów Kambodżą, że ciemna strona tego kraju też daje o sobie znać. Seksturystyka kwitnie. Dużo częściej widać tu pary typu stary, biały dziad i młodziutka Khmerka, nawet u nas w hotelu widzieliśmy młode dziewczęta zapraszane do pokojów przez zachodnich, podstarzałych facetów. Dzieciaki pracujące od malutkiego to też częsty widok. Ale jest na pewno lepiej niż w Indiach.

wtorek, 29 listopada 2011

Dlaczego wolimy Kambodżę?

Siem Reap to miasto kontrastów. Cała ulica wiodąca do miasta z Angkor obstawiona jest wypaśnymi hotelami, pod które podjeżdżają autokary z wycieczkami. Na naszej ulicy biedne chatki graniczą z hotelami i kolonialnymi budynkami - pozostałością po francuskich czasach. Miasto ma nadal w sobie coś z francuskiego kurortu - piękne alejki, kosze na śmieci, pieczywo, kolonialne wille i przede wszystkim idealne wpasowanie w gusta zachodnioeuropejskich turystów. Nocny deptak pełen jest eleganckich, przytulnych restauracyjek w stylu zachodnim, pseudoartystycznych galerii sprzedających sztukę. Jednocześnie to Azja taka jak ze starego zdjęcia - więcej rowerów i motorów prowadzonych przez zasłonięte dziewczęta niż samochodów. Jedzenie sprzedawane na ulicy, obdarte dzieciaki (ale zawsze z uśmiechem na buzi i sporadycznie żebrzące), drewniane budynki na palach.
Po drodze tutaj widzieliśmy bezkresne pola ryżowe, pustka, zupełny brak reklam, co po Tajlandii było zaskakującą odmianą. No i jeżdżą tu jak w Europie kontynentalnej - po prawej, a nie lewej stronie drogi. Płacimy tu natomiast w trzech walutach - ceny zawsze podane są w dolcach, ale resztę zazwyczaj wydadzą w rielach. Podobno z bankomatów wychodzą tylko dolary, bo odpowiedniej kupki rieli maszyna by nie była w stanie wypchnąć przez dziurę (1$=4000 rieli). Nie sprawdzaliśmy jeszcze.






Khmerskie jedzenie nas zachwyciło, niemal tak jak Angkor Wat. Przepyszne połączenie ostrości ze słodyczą, warzyw z mięsem i to wszystko okraszone tutejszą gościnnością i opiekuńczością restauratorów. Na pewno trochę z powodu naszej kasy, ale nie tylko, bo wszędzie na nas zarabiają, a tu się nami opiekują niemal jak rodziną. Pita twierdzi, że tutejsze jedzenie smakuje nam bardziej niż tajskie, bo stać nas na jedzenie w lepszych knajpach. Ja uważam, że po prostu jest lepsze.

Dziś mieliśmy dzień kondycyjny, więc zapoznaliśmy się bliżej z miastem i naszymi basenami. Bo jak się okazało, mamy dostępne dwa - jeden malusi, ale milusi u nas, a drugi w budynku naprzeciwko - przestronny i luksusowy. Wymoczyliśmy się więc do woli i już trochę mniej jestem zła na owego pana, co nas zawiózł tu, a nie do wybranego przez nas hotelu. Tym bardziej, że mamy ekstra cenę za pokój bogato wyposażony. A dzieci wniebowzięte, Franek twierdzi, że umie już pływać (w rękawkach;)) Dzięki dostępności TV w naszym pokoju mogliśmy obejrzeć reklamę środka do wybielania skory - do takich ideałów dążą tutejsze panny, może też dlatego zakrywają twarze.


Dziś tylko liznęliśmy Angkor, ale to wystarczyło byśmy wpadli po uszy. Milość od pierwszego wejrzenia. Jak szaleni biegaliśmy po oświetlonych zachodzącym słońcem zakamarkach Angkor Wat. A nawet chwilę po ciemku. Warto zaznaczyć, że to liźnięcie trwało godzinę, nie widzieliśmy prawie nic, raptem doszliśmy do centrum świątyni i pokręciliśmy się po dwóch galeriach (Franek już ostrzy sobie zęby na podziwianie kolejnej wersji Ramajany - sam rozpoznał walkę małp z ludźmi). W drodze powrotnej wpadliśmy w rikszowy korek - malowniczy widok na czerwonych drogach wśród ruin.





poniedziałek, 28 listopada 2011

U Czerwonych Khmerów

Co prawda tytuł już zdradza, gdzie jesteśmy, ale zanim napisze coś o nowym miejscu i o tym jak tu dotarliśmy podzielę się starymi zdjęciami i starymi wrażeniami.

Oto obiecane zdjęcia ze spotkania dzieciaków z kociakami:




W Tajlandii najprzyjemniejszym miejscem jak dotąd było Chiang Mai, ze względu na klimat - zarówno ten pogodowy, jak i atmosferę miasta. Mniejsze znacznie niż przytłaczający Bangkok, bekpakerskie nadal, więc przyjazne (łatwo np oddać pranie, z czego skorzystaliśmy;)), ale uliczki są malutkie, ciche, klimatyczne, miasto zamiera w ciągu dnia (wszyscy ruszają na organizowane wycieczki i trekkingi), a budzi się wieczorem. Bangkok jest molochem, bardzo efektownym (sto lat za Azjatami jesteśmy), ale przytłaczającym, głośnym, okropnym. Khao San Road to hałaśliwa imprezownia, pełna naganiaczy i sprzedawców (choć dużo mniej nachalnych niż Turcy i Hindusi), zupełnie nie w naszym stylu. Tak więc żałujemy, że w Chiang Mai spędziliśmy jedynie 3 dni. I żałujemy, że do Bangkoku przyjdzie nam jeszcze wrócić.

Tajlandia, musimy przyznać, na razie nas nie zachwyciła. Jest ładna, estetyczna, przyjazna, widać że wiedzą jak dogodzić turystom, ale to nie jest taka "egzotyka". Ten kraj jest zbyt bogaty, by nas zaskakiwać. Riksze już widzieliśmy gdzie indziej, nie zaskoczyło nas nic oprócz tego super-hiper metropolitarnego centrum Bangkoku. Ale jest pięknie, ciepło, mają bardzo smaczne jedzenie (nawet, a może szczególnie, na ulicy), ale już widzimy, że to co nas naprawdę kręci to jednak taka Kambodża.

Tu mała dygresja matczyna - okazało się, że w tak cywilizowanym kraju jak Tajlandia pieluchy, słoiczki to jednak dobro luksusowe. Są powszechnie dostępne jedynie w małych ilościach (pieluchy) i bardzo drogie. Lub wcale (słoiczki). By nabyć dużą pakę pieluch udaliśmy się do owego mega wypaśnego centrum. A i tam znaleźliśmy tylko jeden słoiczek, który miałby znamiona obiadku (nie składa się wyłącznie z owoców). Rodzin z dziećmi jest tu bardzo dużo, choć tak liczna jak nasza nadal stanowi lekką sensację.

A jak dotarliśmy do państwa Khmerow? Hm, mieliśmy podróżować 2 środkami lokomocji, a skończyło się na 5... Najpierw busik sprawnie zabrał nas z Khao San, po drodze dzieciaki zaliczyły wymioty, ale dotarliśmy do granicy. Potem pickup do bardziej granicznej granicy, potem na piechotkę przez wszelkie urzędy (po drodze 3 red bulle dla Khmera - ważniaka jako podziękowanie za przepuszczenie nas z dzieciakami szybciej bokiem), potem autobusik do postoju taksówek (jako typowe burżuje wykupiliśmy droższą i wygodniejszą opcję z taksą od granicy), potem taksa, a na koniec riksza po mieście. I tu nas wrednie oszukano. Pan, który albo dostał comission od hotelu, albo nie chciało mu się jechać do naszego świetnego, wypaśnego hotelu z basenem, ściemnił, że uwaga, tamta cześć miasta jest zalana. Daliśmy się nabrać i mieszkamy w nieco tańszym i nieco starszym hoteliku, ale też z basenem. Ale jak to Polacy, postanowiliśmy sprawdzić, czy tamten hotel rzeczywiście jest zalany. Oczywiście ani śladu powodzi w tamtej części miasta. Ale nasz hotel nie ma już miejsc, więc się nie przeniesiemy. Za to jutro mamy szansę powiedzieć naszemu naciągaczowi, co o nim myślimy, bo chce przyjechać zabrać nas na wycieczkę do Angkor. Takiego! Jutro dzień kondycyjny, a mamy tutaj internet za darmo, wiec potem napiszę jak nam się widzi Kambodża (love).

Czekamy na jakikolwiek komentarz, bo nawet nie wiemy, czy ktoś to czyta?