środa, 30 listopada 2011

Dzień angkoryczny

Zbyt wiele wrażeń, zbyt mało czasu by je opisać, bo jutro znów wstajemy przed 7, by wyruszyć na eksplorację świątyń. Zaczęliśmy od Bakheng, ulubionej świątyni Frana. Niczym impresjonista cierpiał, że nie zabraliśmy jego szkicownika, bo chciał konieczni uwiecznić tę świątynię, zanim nie uleci mu jej wrażenie z głowy. Po jej obejrzeniu chciał wręcz wracać do domu po kartki i kredki. Na szczęście zadowolił się narysowaniem jej na kartce przewodnika. Dla nas świątynia była ciekawa ze względu na widok na okoliczną dżunglę.



Przed kolejną świątynią - Bayon - czekały na turystów słonie - dla nas atrakcja nie do przepuszczenia. Dzieciaki nakarmiły więc jedno monstrum bananami i w dobrych humorach ruszyliśmy dalej. Bayon zachwyca kilometrową płaskorzeźbą przedstawiającą zmagania wojenne Czamów z Khmerami. Na ścianach dało się wypatrzeć tygrysy, słonie, krokodyle i inne małpy, które ochoczo pokazywaliśmy zmęczonym upałem dzieciom. Potem przyszło nam stanąć twarzą w twarz z 216 wizerunkami Buddy, którego twarze stanowiły ściany wież świątyni. Nie dało się przed nimi ukryć, a wzrok miały wyjątkowo przenikliwy. Nieco wykańczał nas już upał, gdy dotarliśmy do trzeciej świątyni na "B", czyli Baphon. Rozbiliśmy obóz w cieniu pasażu wśród kolumn i zwiedzaliśmy wahadłowo, bo dzieci miały zabroniony wstęp na niebezpieczną budowlę. Franio był gotów pobić strażnika, by się tam dostać, ale uspokoiliśmy go kolejną stroną przewodnika do zamalowania oraz kolejną świątynką, której szczyt zaliczył.





Opuszczając Angkor Thom odkryliśmy piękny korytarz zapełniony postaciami wojowników i "królewien", wśród których dzieciaki wybrały swoich ulubieńców i kazały się z nimi portretować.




Cala nasza wycieczka trwała 6 godzin, czyli dwa razy tyle, co zwykle potrzebują normalni turyści. Przez nasze wstrętne bachory klasyczną trasę jednodniową musimy rozbić na 2 dni, by dzieciarnię udobruchać basenem.

Wieczór przyniósł kolejne atrakcje - wybraliśmy się na pokaz teatru cieni i tańców khmerskich, przedstawiany przez dzieci z biednych rodzin objęte opieką tutejszej organizacji pozarządowej. Dzieciaki siedziały jak zaczarowane, a my też napawaliśmy się tym łykiem miejscowej kultury ;)






Śmiało możemy uznać ten dzień za (jak dotąd) najbardziej udany z całej podróży!

Na koniec chciałam jeszcze dodać do wczorajszych zachwytów Kambodżą, że ciemna strona tego kraju też daje o sobie znać. Seksturystyka kwitnie. Dużo częściej widać tu pary typu stary, biały dziad i młodziutka Khmerka, nawet u nas w hotelu widzieliśmy młode dziewczęta zapraszane do pokojów przez zachodnich, podstarzałych facetów. Dzieciaki pracujące od malutkiego to też częsty widok. Ale jest na pewno lepiej niż w Indiach.

wtorek, 29 listopada 2011

Dlaczego wolimy Kambodżę?

Siem Reap to miasto kontrastów. Cała ulica wiodąca do miasta z Angkor obstawiona jest wypaśnymi hotelami, pod które podjeżdżają autokary z wycieczkami. Na naszej ulicy biedne chatki graniczą z hotelami i kolonialnymi budynkami - pozostałością po francuskich czasach. Miasto ma nadal w sobie coś z francuskiego kurortu - piękne alejki, kosze na śmieci, pieczywo, kolonialne wille i przede wszystkim idealne wpasowanie w gusta zachodnioeuropejskich turystów. Nocny deptak pełen jest eleganckich, przytulnych restauracyjek w stylu zachodnim, pseudoartystycznych galerii sprzedających sztukę. Jednocześnie to Azja taka jak ze starego zdjęcia - więcej rowerów i motorów prowadzonych przez zasłonięte dziewczęta niż samochodów. Jedzenie sprzedawane na ulicy, obdarte dzieciaki (ale zawsze z uśmiechem na buzi i sporadycznie żebrzące), drewniane budynki na palach.
Po drodze tutaj widzieliśmy bezkresne pola ryżowe, pustka, zupełny brak reklam, co po Tajlandii było zaskakującą odmianą. No i jeżdżą tu jak w Europie kontynentalnej - po prawej, a nie lewej stronie drogi. Płacimy tu natomiast w trzech walutach - ceny zawsze podane są w dolcach, ale resztę zazwyczaj wydadzą w rielach. Podobno z bankomatów wychodzą tylko dolary, bo odpowiedniej kupki rieli maszyna by nie była w stanie wypchnąć przez dziurę (1$=4000 rieli). Nie sprawdzaliśmy jeszcze.






Khmerskie jedzenie nas zachwyciło, niemal tak jak Angkor Wat. Przepyszne połączenie ostrości ze słodyczą, warzyw z mięsem i to wszystko okraszone tutejszą gościnnością i opiekuńczością restauratorów. Na pewno trochę z powodu naszej kasy, ale nie tylko, bo wszędzie na nas zarabiają, a tu się nami opiekują niemal jak rodziną. Pita twierdzi, że tutejsze jedzenie smakuje nam bardziej niż tajskie, bo stać nas na jedzenie w lepszych knajpach. Ja uważam, że po prostu jest lepsze.

Dziś mieliśmy dzień kondycyjny, więc zapoznaliśmy się bliżej z miastem i naszymi basenami. Bo jak się okazało, mamy dostępne dwa - jeden malusi, ale milusi u nas, a drugi w budynku naprzeciwko - przestronny i luksusowy. Wymoczyliśmy się więc do woli i już trochę mniej jestem zła na owego pana, co nas zawiózł tu, a nie do wybranego przez nas hotelu. Tym bardziej, że mamy ekstra cenę za pokój bogato wyposażony. A dzieci wniebowzięte, Franek twierdzi, że umie już pływać (w rękawkach;)) Dzięki dostępności TV w naszym pokoju mogliśmy obejrzeć reklamę środka do wybielania skory - do takich ideałów dążą tutejsze panny, może też dlatego zakrywają twarze.


Dziś tylko liznęliśmy Angkor, ale to wystarczyło byśmy wpadli po uszy. Milość od pierwszego wejrzenia. Jak szaleni biegaliśmy po oświetlonych zachodzącym słońcem zakamarkach Angkor Wat. A nawet chwilę po ciemku. Warto zaznaczyć, że to liźnięcie trwało godzinę, nie widzieliśmy prawie nic, raptem doszliśmy do centrum świątyni i pokręciliśmy się po dwóch galeriach (Franek już ostrzy sobie zęby na podziwianie kolejnej wersji Ramajany - sam rozpoznał walkę małp z ludźmi). W drodze powrotnej wpadliśmy w rikszowy korek - malowniczy widok na czerwonych drogach wśród ruin.





poniedziałek, 28 listopada 2011

U Czerwonych Khmerów

Co prawda tytuł już zdradza, gdzie jesteśmy, ale zanim napisze coś o nowym miejscu i o tym jak tu dotarliśmy podzielę się starymi zdjęciami i starymi wrażeniami.

Oto obiecane zdjęcia ze spotkania dzieciaków z kociakami:




W Tajlandii najprzyjemniejszym miejscem jak dotąd było Chiang Mai, ze względu na klimat - zarówno ten pogodowy, jak i atmosferę miasta. Mniejsze znacznie niż przytłaczający Bangkok, bekpakerskie nadal, więc przyjazne (łatwo np oddać pranie, z czego skorzystaliśmy;)), ale uliczki są malutkie, ciche, klimatyczne, miasto zamiera w ciągu dnia (wszyscy ruszają na organizowane wycieczki i trekkingi), a budzi się wieczorem. Bangkok jest molochem, bardzo efektownym (sto lat za Azjatami jesteśmy), ale przytłaczającym, głośnym, okropnym. Khao San Road to hałaśliwa imprezownia, pełna naganiaczy i sprzedawców (choć dużo mniej nachalnych niż Turcy i Hindusi), zupełnie nie w naszym stylu. Tak więc żałujemy, że w Chiang Mai spędziliśmy jedynie 3 dni. I żałujemy, że do Bangkoku przyjdzie nam jeszcze wrócić.

Tajlandia, musimy przyznać, na razie nas nie zachwyciła. Jest ładna, estetyczna, przyjazna, widać że wiedzą jak dogodzić turystom, ale to nie jest taka "egzotyka". Ten kraj jest zbyt bogaty, by nas zaskakiwać. Riksze już widzieliśmy gdzie indziej, nie zaskoczyło nas nic oprócz tego super-hiper metropolitarnego centrum Bangkoku. Ale jest pięknie, ciepło, mają bardzo smaczne jedzenie (nawet, a może szczególnie, na ulicy), ale już widzimy, że to co nas naprawdę kręci to jednak taka Kambodża.

Tu mała dygresja matczyna - okazało się, że w tak cywilizowanym kraju jak Tajlandia pieluchy, słoiczki to jednak dobro luksusowe. Są powszechnie dostępne jedynie w małych ilościach (pieluchy) i bardzo drogie. Lub wcale (słoiczki). By nabyć dużą pakę pieluch udaliśmy się do owego mega wypaśnego centrum. A i tam znaleźliśmy tylko jeden słoiczek, który miałby znamiona obiadku (nie składa się wyłącznie z owoców). Rodzin z dziećmi jest tu bardzo dużo, choć tak liczna jak nasza nadal stanowi lekką sensację.

A jak dotarliśmy do państwa Khmerow? Hm, mieliśmy podróżować 2 środkami lokomocji, a skończyło się na 5... Najpierw busik sprawnie zabrał nas z Khao San, po drodze dzieciaki zaliczyły wymioty, ale dotarliśmy do granicy. Potem pickup do bardziej granicznej granicy, potem na piechotkę przez wszelkie urzędy (po drodze 3 red bulle dla Khmera - ważniaka jako podziękowanie za przepuszczenie nas z dzieciakami szybciej bokiem), potem autobusik do postoju taksówek (jako typowe burżuje wykupiliśmy droższą i wygodniejszą opcję z taksą od granicy), potem taksa, a na koniec riksza po mieście. I tu nas wrednie oszukano. Pan, który albo dostał comission od hotelu, albo nie chciało mu się jechać do naszego świetnego, wypaśnego hotelu z basenem, ściemnił, że uwaga, tamta cześć miasta jest zalana. Daliśmy się nabrać i mieszkamy w nieco tańszym i nieco starszym hoteliku, ale też z basenem. Ale jak to Polacy, postanowiliśmy sprawdzić, czy tamten hotel rzeczywiście jest zalany. Oczywiście ani śladu powodzi w tamtej części miasta. Ale nasz hotel nie ma już miejsc, więc się nie przeniesiemy. Za to jutro mamy szansę powiedzieć naszemu naciągaczowi, co o nim myślimy, bo chce przyjechać zabrać nas na wycieczkę do Angkor. Takiego! Jutro dzień kondycyjny, a mamy tutaj internet za darmo, wiec potem napiszę jak nam się widzi Kambodża (love).

Czekamy na jakikolwiek komentarz, bo nawet nie wiemy, czy ktoś to czyta?

niedziela, 27 listopada 2011

Ayuthaya - krajobraz po powodzi

Nie bylibyśmy sobą, gdyby nie odrobina szaleństwa i nagłych zwrotów akcji w naszych planach.
Spóźniony pociąg do Bangkoku akurat przejeżdżał przez Ayuthayę. Po szybkim wywiadzie, czy miasto da się zwiedzać, postanowiliśmy wysiąść po drodze. Co prawda miasto o poranku zdawało się być wymarłe, wszędzie walały się śmieci, a na murach widać było linie poziomu wody powodziowej (ok 1,7m), ale my niezrażeni weszliśmy do jedynej czynnej jadłodajni, pełnej zgłodniałych Tajów. Dania były niewyszukane, ale my wściekle głodni (w pociągu podprowadzono nam resztki jedzenia), wiec jedliśmy ze smakiem. Jedzenie tutejsze nam bardzo smakuje, ale o tym kiedy indziej :)

Niestety zwiedzanie Ayuthayi nie bardzo nam wyszło, ale w ogromnym upale było to trudne. Z 40 świątyń zdołaliśmy zobaczyć jedynie 4. Ale jakie!





Wracając do Bangkoku znów staliśmy w korkach, bo wiadukty nadal blokują zaparkowane samochody powodzian. Jadąc pociągiem widzieliśmy resztki tego kataklizmu, a dojeżdżając do stolicy widzieliśmy samoloty stojące po kolana w wodzie na słynnym zalanym lotnisku krajowym.

Tygrysiątka w akcji

Zaległa relacja z wczoraj: tygrysy były. Dla dzieciaków niestety dwumiesięczne (wielkości Timona), a dla starszych ogromniaste. Strachu nie było wcale, no może Róża na początku miała wątpliwości czy wejść do klatki, ale gdy zobaczyła jak milusio Franek pieści się z tygrysiątkami, natychmiast również nabrała ochoty na przytulenie małej bestii. Natomiast my mogliśmy podrapać po brzuchu prawdziwego władcę dżungli, a raczej klatki, bo nie wiemy czy zna jakiekolwiek inne życie. Tygrys taki śmierdzi jak stary dywan, ale futerko ma całkiem przyjemne. Wąsy twarde i tak na oko 30cm. Kłów nie sprawdzaliśmy.






Zdjęć dzieci nie ma na razie. Nie dlatego, że zostały pożarte (zdjęcia, nie dzieci), a dlatego, że nie mogliśmy wejść z dzieciakami do klatki (poskąpiliśmy na dodatkowy bilet dla nas) i wynajęliśmy nieco taniej profesjonalnego fotografa. Może wkrótce z płytki się uda wrzucić, ale tu inter fatalny.

Po tych spotkaniach z drapieżnikami udało nam się jeszcze odwiedzić dwie świątynki.


Potem był już tylko nocny pociąg (najlepszy jakim jechaliśmy podczas wszystkich naszych podróży).
Łucja co prawda nie dała spać całemu wagonowi, ale tylko przez godzinkę ;)

piątek, 25 listopada 2011

Tajski mix















Dziś taką fotorelację postanowiliśmy wrzucić, bo ze zdjęć można spokojnie domysleć się naszych wrażeń. Wycieczka mega turystyczna, rzuciliśmy się w szpony tutejszej fabryki atrakcji dla turystów, ale dobrze się bawiliśmy. Słonie były super, "wioska plemienna" nie tak plastikowa jak się spodziewaliśmy, jedynie wodospad na folderach wyglądał nieco inaczej ;) ale i tak udało nam się w nim wykąpać.

Jutro spotkanie z tygrysami!

czwartek, 24 listopada 2011

Autobus śmierci

Zanim dojdę do opisu podróży "autobusem śmierci" opiszę wpierw, co robiliśmy wczoraj. A był to również dzień atrakcyjny. Przede wszystkim przenieśliśmy się do części Bangkoku, która nam przypominała Tokio, a także to jakim zaściankiem powoli staje się Europa, bo tu raczej nie ma mega centrów przywodzących na myśl warszawską Arkadię tyle, że dziesięciopiętrowych, stojących rządkiem jedno obok drugiego, a między nimi mknące na przecinających się wielokondygnacyjnych wiaduktach pociągi. Pomiędzy zaś tym megapolis znalazły sobie (lub raczej im znaleziono) miejsce rekiny, pingwiny, płaszczki, które stanowiły naszą główną atrakcję. Oglądanie zabawnego karmienia pingwinów i ich niezwykle ruchliwych, acz czasami też aż tak statycznych, że wydawało nam się, że właściciele akwarium postanowili ciąć koszty w czasach kryzysu i zamiast zwierzaków postawić figurki (co okazało się nieprawdą, gdy domniemane rzeźby rzuciły się na jedzenie), wyczynów i pod wodą, i nad wodą, jak również pociesznych na lądzie, wprawiło nas w świetny humor, a dzieci chcą tylko oglądać je na filmikach z komórki. Bardziej mrożące krew w żyłach było karmienie rekinów przez płetwonurków, a także przepływające rekiny i płaszczki tuż nad naszymi głowami w kilkudziesięciometrowym tunelu pod akwarium. Jeśli do tego dodać wylatujące z wody raje, obrzydliwe ryby z głębin, pięknostki z rafy koralowej, a także piranie i tabuny kompletnie nam nieznanych stworzeń, to bilans tego wyjścia staje się jeszcze bardziej korzystny (w porównaniu do niemałych kosztów).







Ale wrażeń przed jazdą nocnym autobusem brakowało nam zdecydowanie, tak więc niedaleko tej dżungli centrów handlowych znaleźliśmy ustronny drewniany, tradycyjny dom, zarośnięty orchideami itd, gdzie zbiory sztuki tajskiej zgromadził tajemniczy amerykański potentat jedwabniczy. Dzieciom z tej atrakcji przypadły do gustu tylko żółwie i ryby, hodowane masowo w mniejszych lub większych basenikach, które były karmione przez nasze pociechy liśćmi.

A potem przyszła kryska na matyska, musieliśmy skonfrontować fikcję, którą sprzedała nam pani w agencji turystycznej (świetne siedzenie, z rozkładanymi podnóżkami, miejsca dla naszej czwórki z przodu górnego pokładu) z rzeczywistością. Ale zanim do niej dotarliśmy, przedzieraliśmy się z naszym przewodnikiem przez straszne zaułki, między innymi przez opustoszały ring do tajskiego boksu, zupełnie jak z amerykańskich filmów o boksie z czasów wielkiego kryzysu. Autokar nie okazał się jakimś wyjątkowo niewygodnym, tyle że czekał już na nas prawie całkowicie zapchany i dopiero po wielu walkach udało nam się zdobyć 4 miejsca obok siebie, ale z kolej tuż za kierowcą (prawie więc panoramico!), gdzie drżeliśmy, że przy mocniejszym zahamowaniu któreś z nas spadnie na dół na kolana kierowcy lub skończy jeszcze gorzej. Na domiar złego miejsca położone były tuż poniżej telewizora, dzięki któremu Tajowie mogli katować "farangów" filmami do północy, które to seansy przerywaliśmy sobie przyglądaniem się zalanym dzielnicom Bangkoku, nad którymi mknęliśmy autostradami na estakadach (część z nich jak i pobocza stały się tymczasowym parkingiem dla samochodów mieszkańców, których domy i garaże zostały zalane).
Niewyspanych i pełnych złych emocji rodziców czekała jednak miła niespodzianka, nie zostaliśmy porzuceni (jak wielokroć we wcześniejszych podróżach) w ciemnym zaułku, ale zostaliśmy podwiezieni pod wybrany przez nas hotel, gdzie okazało się, że są dla nas miejsca i możemy iść po kąpieli spać.
Jedynym niemiłym akcentem późnego przedpołudnia było rozmnożenie się robaków przeniesionych z autobusu w naszej saszetce z lekarstwami. Ale potem już wszystko nam się udawało, mamy bilety powrotne na pociąg (miejmy nadzieję, że nie śmierci, choć miejsca zdobyliśmy wyłącznie na wyższe posłania), mamy wykupioną wycieczkę z mnóstwem atrakcji na jutro, a dzień spędziliśmy beztrosko spacerując po Chiang Mai, gdzie zobaczyliśmy dopiero ułamek z setek świątyń, z których to miejsce jest sławne.