środa, 7 grudnia 2011

Szkraby w Krabi


Wczoraj mieliśmy pierwszą z początku niemiłą przygodę - zamówiona wycieczka prawie się nie odbyła. Zapomniano o nas, ale po reklamacji Tajowie stanęli na wysokości zadania i nieźle na tym wyszliśmy, bo mieliśmy prywatnego drivera ;) Tak oto udało nam się odbyć krótką wycieczkę na słynny, pływający targ, gdzie zakupów dokonuje się z łódki, a sprzedawcy mają specjalne "harpuny" do przyciągania klientów :). Bardzo malowniczy, serwujący przepyszne przekąski i sprzedający tak fajne rzeczy, że zakupiliśmy tam resztki prezentów i pamiątek.




Po raz kolejny (tym razem udając się do Krabi) odbywaliśmy podróż niezliczoną ilością środków lokomocji. Ten system ma chyba za zadanie zapewnić dochód jak największej ilości pośredników, ale nam znacznie utrudnia życie, bo za każdym razem przenosimy nasze liczne klamoty. Tak więc wściekli dotarliśmy w końcu do Ao Nang, gdzie zachwycił nas krajobraz andamańskej plaży. Poszarpane skały, niczym zęby smoka wystają z lazurowej wody. Jest przepięknie, a morze ciepłe jak zupa. Jutro udajemy się na wycieczkę na wyspę Phi Phi. Ma być jeszcze bardziej bajkowo.


poniedziałek, 5 grudnia 2011

Jak u siebie w domu

Tak właśnie czujemy się w naszym hotelu w Bangkoku. Znów tu jesteśmy, co nas za bardzo nie cieszy, ale niestety Tajowie tak idealnie umiejscowili sobie stolice, że wszystkie drogi do niej prowadzą.
Droga tu była długa i może nie warto o niej zbyt wiele pisać, powiem jedynie, że przebyliśmy ją sprawniej niż jadąc do Kambodży, a zapłaciliśmy dużo mniej niż w tamtą stronę. Tempo powrotu zawdzięczamy na pewno naszemu szalonemu kierowcy, który osiągał średnią prędkość 120/h i wszelkie czerwone światła... omijał skręcając w lewo (ruch znów lewostronny), zawracając i wjeżdżając znów na właściwą drogę. Pomysł genialny i wart wypróbowania w Warszawie.

Dziś tutaj wielkie święto narodowe - urodziny króla. Przez cały dzień TV nadaje transmisję uroczystości, król przemawia, a raczej wyszeptuje swoje przemówienia (jest już bardzo stary i widać, że sił na takie wystąpienia już mu brak), ulice, gmachy państwowe, nawet knajpy przystrojone są w barwy narodowe oraz portrety króla. W knajpach na Khao San Road darmowe bufety. Cały lud szczęśliwy świętuje.

Teraz jeszcze myśli, które pałętały nam się po głowie, ale jakoś zapominaliśmy o nich napisać.

Okazało się, że w Kambodży nasza trójka dzieci nie budziła już takiego zdziwienia. Gdy porozmawialiśmy z naszym tuk-tukarzem dowiedzieliśmy się, że tam rodzina z czwórką dzieci to norma. Ale i tak nasze maluchy, a szczególnie Łucyjka robiły furorę. Zawsze są porywane i pieszczone, zabawiane, obfotografowywane. Tajowie i Khmerowie kochają dzieci i to widać.

Pita dokonał pewnej klasyfikacji tych dwóch krajów i chyba jest ona trafna i troszkę wyjaśnia dlaczego między innymi tak nam się podoba w Kambodży, a mniej w Tajlandii. Kambodża jest taka bardziej europejska, o czym już kiedyś pisaliśmy, a Tajlandia bardziej amerykańska, trochę jak Meksyk. Taka z rozmachem, a bez klimatu. Kambodża ponadto bardzo przypomina nam Ekwador. Ta sama obfitość roślinności, bananowe gaje, podobne owoce.

niedziela, 4 grudnia 2011

Uwaga, miny!!!



Jako, że dziś niedziela, z rana wybraliśmy się do jedynego w Battambang kościoła katolickiego na mszę. Doświadczenie jak się okazało, samo w sobie egzotyczne. Kościół znajduje się na terenie rozległej misji. Sam budynek i jego wnętrze nie zaskakuje specjalnie, jedynie brak ławek może dziwić. Zastąpiono je matami rozłożonymi na podłodze, gdzie podczas nabożeństw siadają wierni. Przed wejściem do kościoła oczywiście zdejmuje się buty. Nie zaskoczyło nas to specjalnie, bo już w Indiach spotkaliśmy się z takim dostosowaniem do miejscowej kultury. Tajowie i Khmerowie bardzo skrajnie wartościują głowę i stopy - w świątyniach buddyjskich nie należy siadać, kierując gołe stopy w stronę Buddy, taka sama zasada była przestrzegana w kościele katolickim. Podczas całej mszy siedzieliśmy, zmieniając pozycję jedynie do klęku podczas Przemienienia. Specjalnie dla nas ksiądz zaserwował wstawki po angielsku.

Później ruszyliśmy na wycieczkę po okolicy. Bardzo chcieliśmy użyć motorków, by na sposób tutejszy podróżować z dziećmi, ale niestety zachodnia odpowiedzialność rodzicielska wygrała z awanturniczym duchem. Oczywiście poszkodowani byliśmy tylko my, bo dzieciaki prowadziły motorikszę razem z naszym kierowca - każde po kilka kilometrów, słynną wyboistą kambodżańską drogą. Atrakcje były zróżnicowane - przede wszystkim sama podróż przez tutejsze wiochy. Bezkresne pola ryżowe, biedne miejscowe chatki, rolnicy ręcznie zbierający ryż, jeżdżący na rowerach, śmiesznych traktorach, bawiący się z dzieciakami na podwórkach, pędzacy krowy. Płaski jak naleśnik krajobraz poprzecinany pojedynczymi górkami i niewysokimi drzewkami. Na nielicznych wzniesieniach - nasze atrakcje czyli dwie świątynie - jedna nowa betonowa, druga kamienna, starsza od Angkor Wat. Miejscowi twierdzą, że to na jej pięciu wieżach wzorowali się budowniczowie największego skarbu tego kraju. W końcu dotknęliśmy także bolesnej historii Kambodży - obok nowej świątyni wstąpiliśmy do jaskini, gdzie ginęły ofiary Czerwonych Khmerów. Upamiętnia to makabryczna wystawka czaszek i kości. Przy starszej świątyni - Phnom Banan już kilka metrów od kamiennych schodów, prowadzących do pagody, na drzewach wisiały ostrzeżenia przed minami.


W powrotnej drodze wstąpiliśmy na degustację do jedynej w Kambodży winnicy wypuszczającej na świat wyjątkowe wino, brandy oraz soki: winogronowy i imbirowy. Wszystkiego tego mogliśmy skosztować. Na koniec, jak na etnografów przystało, zatrzymaliśmy się w stuletnim, tradycyjnym khmerskim domu. Udało nam się tam nawet zaobserwować młockarnię do ryżu ;)



sobota, 3 grudnia 2011

Pierwszy ząbek w Battambang



Tym właśnie osiągnięciem zaskoczyła nas dziś Łucja. Również w końcu nauczyła się przewracać z pleców na brzuch, czyli umie już w każdą stronę. Skoro już o dzieciach wspomniałam, to napiszę, że zajadają wszystko dzielnie, najlepiej Franek, a Łucja najgorzej. Niestety wszystkie słoiczki i kaszka kojarzą jej się już z podawaniem gorzkiego Malarone, wiec profilaktycznie ryczy i wypluwa. Starsze dzieci Malarone przyjmują bez protestów.


Dzisiejszy dzień przyniósł także nowe umiejętności dla mnie :) Udało mi się wyrwać na kurs gotowania! Zaczęliśmy od wizyty na miejscowym targu, gdzie objaśniono nam różnicę między ganagalem a imbirem, różnymi rodzajami bananów, ryb żywych, suszonych i marynowanych, poznaliśmy mnóstwo owoców, skosztowaliśmy trawy cytrynowej, poobserwowaliśmy produkcję kokosowego świeżego miału, ale przede wszystkim chłonęliśmy klimat azjatyckiego targu.
Potem przenieśliśmy się do kuchni, by samodzielnie przyrządzić (i na koniec zjeść ;)) trzy potrawy. W kamiennym moździerzu ugniatałam świeże składniki na pastę do amoku, tworzyłam pojemniczki do duszenia z bananowych liści, kręcilam spring rollsy (sajgonki) i gotowałam śmietanę z mleka kokosowego. Cudowne doświadczenie :) Szkoda, że z braku składników trudno będzie powtórzyć to w Warszawie.


Potem całą rodzina udaliśmy się na przechadzkę po kolonialnym Battambang. Niewielka ta miejscowość miała w czasach rządów francuskich dużo wdzięku, którego sporo pozostało do dziś. Przy dawnym pałacu gubernatora młode pary robią sobie zdjęcia.




Na koniec dnia zarezerwowaliśmy szczególną przyjemność dla dzieci. Przez Battambang przebiegają tory kolei zbudowanej przez Francuzów, obecnie od dawna nieczynnej, całkowicie zarośniętej. Miejscowi wykorzystują tory na swój sposób. Na platformach - drezynach samoróbkach uruchomili własny transport. Napęd to niezidentyfikowany, chyba motorowy silnik, a tempo reguluje się zwiększając lub rozluźniając napięcie linki, która łączy pracujący silnik z ośką drezyny. Gdy napotykamy bamboo train jadący z naprzeciwka, cały pojazd musi być zdemontowany i usunięty z torów. Dzieciaki zachwycone, my także :)




piątek, 2 grudnia 2011

W górę rzeki Sangke

Uwaga! Nowe zdjęcia na końcu!


O nieludzkiej porze (jak się potem okazało zupełnie niepotrzebnie) wstaliśmy, by wyruszyć w dalszą drogę. Zostaliśmy upchani jak sardynki w minibusie i po słynnych, tragicznych kambodżańskich drogach dotłukliśmy się nad Tonle Sap (największe jezioro w Azji Płd-wsch), by łodzią ruszyć do Battambang.
Nasza krypa była samoróbką, gdzie cześć wyposażenia zaczerpnięto ze złomowiska samochodów - stare migacze, kierownica od Toyoty Camry, łańcuch rowerowy do zmieniania biegów i całe kilometry kabli na wierzchu. Podróż na drewnianych ławkach nieco nam się dłużyła, ale urozmaicał ją krajobraz - krzaczory i zielsko porastające Tonle Sap zastąpiły wkrótce bezkresne przestrzenie zalane wodą, z której wyrastały pojedyncze drzewa. Ale najciekawsze były mijane "miejscowości"- pływające wioski. Domy, świątynie, szkoły, sklepy na wysokich palach lub tratwach, miedzy którymi kursowało mnóstwo łódeczek. Każdy z domów miał oczywiście własną antenkę i w centralnym miejscu TV, choć nie zauważyliśmy źródeł elektryczności. Niektóre dwulatki przezorni rodzice na dwór wypuszczają w kamizelkach ratunkowych, starsze pewnie już umieją pływać, co dla Franka mogłoby być powodem załamania wiary we własne umiejętności pływackie.


Widoki po drodze skojarzyły nam się z typowymi obrazkami z Wietnamu, z delty Mekongu.

Nasz kapitan czasem gubił drogę wśród labiryntu krzaczorowego, więc musieliśmy przedzierać się przez wąskie przesmyki, gdzie z trudem mijaliśmy inne lodzie.... (usypiamy sami przy pisaniu tego posta, więc na tym koniec).



czwartek, 1 grudnia 2011

Temple Raider 2

Dziś zwiedziliśmy tylko dwie świątynie: Angkor Wat i Ta Phrom.
W Angkor Wat, mimo dziesiątków tysięcy turystów, które się tam przewijają każdego dnia, można bez problemu odnaleźć całkiem spokojne miejsca, aby odpocząć, porysować, nacieszyć się ogromem budowli, a jednocześnie jego lekkością. Franek straszliwie się zmęczył zadzierając głowę podczas oglądania kilkusetmetrowych bitew wykutych w korytarzach. A na koniec przeżyliśmy wielką niespodziankę, bo tylne wejście do Angkor Wat (trafia tam ułamek ułamka turystów) jest kompletnie zdewastowane, zarośnięte roślinnością i nikt nawet nie stara się nawet tego naprawić (bo po co skoro nikt tego nie widzi...). Tam też mieszkają angkorskie małpy. Na szczęście spotkanie z nimi nie zaowocowało tym razem żadną traumą.



W Ta Phrom pozostawiono sporo drzew wewnątrz świątyni, by dać odwiedzającym namiastkę tego, jak wyglądały świątynie obrośnięte dżunglą. Olbrzymie drzewa wyrywają murom "zęby krat", ich korzenie są jak szpony, ale z drugiej strony wielkie pnie przewracają się razem z murem, który zniszczyły. Labirynt poplątanych gruzowisk, drzew, zawalonych przejść stanowił nie lada wyzwanie dla małych i dużych zmęczonych całodzienną wycieczką nóg i nóżek.





Na koniec mrożąca krew w żyłach opowieść. Gdy beztrosko wypoczywaliśmy na basenie, Justa karmiła, Pita bezmyślnie gapił się na basenowe płytki, Róża nagle krzyknęła "Franek nurkuje", a tam pośrodku baseniku gładka tafla wody, a na niej puste koło ratunkowe, które wcześniej służyło synkowi. Cała sytuacja trwała chwilkę, ale ostudziła chyba entuzjazm Frania, co do jego umiejętności pływackich. Bo po trzech dniach na basenie spodziewał się już co najmniej mistrzostwa świata w sprincie.