piątek, 22 maja 2015

Jura rowerowo

Na szczęście Jura to nie tylko skały. Tereny te są na tyle różnorodne, że osoba nie wspinająca nie musi bezczynnie tkwić na kocu z wzrokiem utkwionym w plecy i podeszwy wspinacza, lecz może wypuścić się na zwiedzanie okolicy na przykład rowerem. Taki rekonesans pozaskałkowych atrakcji zrobiliśmy i my w majowy długi weekend.
Oczywiście zabrakło dla nas przyczepki rowerowej - cóż szewc bez butów chodzi, więc jak niepyszni zapakowaliśmy do auta fotelik rowerowy, co wiązało się z dwoma problemami logistycznymi: gdzie podczas wycieczki pomieścimy pięć kurtek przeciwdeszczowych (prognozy nie zapowiadały się korzystnie, a my nie mamy sakw) i jak Łusia zaśnie w foteliku.


Pierwszego dnia wyjazdu wybraliśmy się na dwie wycieczki rowerowe. Najpierw ośmiokilometrową pętlą wzdłuż Warty, która w okolicach Mirowa i Mstowa przebija się przez wzgórza, tworząc swój Jurajski Przełom. Malowniczą trasę poprowadzono częściowo brzegiem rzeki, przypominającej nam leniwie płynący Świder. Jednak w przeciwieństwie do mazowieckiej rzeczki, tuż przy drodze wyrastało wysokie wzgórze. Nie był to oczywiście Przełom Dunajca, ale jakaś przygrywka jak najbardziej. Na trasie widzieliśmy też konie, sanktuarium św. ojca Pio na Przeprośnej Górze, z rozległym widokiem na Częstochowę i Jasną Górę. Ze szczytu czekał nas zjazd po kamieniach do doliny rzecznej, na której końcu stała Balikowa Skała (jest tam osiemnaście dróg wspinaczkowych o skali trudności od VI+ do VI.5, jakby od razu dodała Justa), tworząca wraz z położoną po przeciwnej stronie rzeki skałą Jaś i Małgosia - Mirowską Bramę. Trasa okazała się świetna na rozgrzewkę.

Po obiedzie zaplanowaliśmy bowiem pętlę wokół Złotego Potoku, który tak podbił nasze serca zimą. Szczególnie chcieliśmy zaliczyć atrakcje, których nie udało nam się zobaczyć poprzednim razem czyli pałac Raczyńskich nad stawem Irydion oraz zamek Ostrężnik. Na mapie wypatrzyliśmy ponad dwudziestokilometrowy czarny szlak rowerowy, wiodący na początku przez lasy, potem przez wioski: Bystrzanowice, Gorzków i Ludwinów, a na końcu przez Ostoję Złotopotocką - tam też pojechaliśmy. Róża standardowo okazała się mistrzynią kolarstwa szosowego i kompletną przeciwniczką jazdy po szutrowych, a zwłaszcza piaszczystych drogach - w dodatku pod górę. Ze zjazdami nie było w jej wykonaniu lepiej, bo nie miała na tyle dużo siły, by przy dużej prędkości wyhamować. Dobrze, że pozostałym uczestnikom wycieczki dopisywały humory, zwłaszcza że pan Ferdek spod sklepu monopolowego kupił im po lizaku.

Już w połowie drogi widzieliśmy, że trzeba skracać trasę - zamek Ostrężnik odpadł jako pierwszy. Potem chcieliśmy zakończyć wycieczkę przy słynnej pstrągarni, ale przekorne dzieciaki wolały jechać ze mną po samochód, a nie czekać ze zmęczoną Justą (nie wiadomo jak długo), aż przyprowadzę auto. Więc pojechaliśmy asfaltem w dół Wiercicy aż do Złotego Potoku, który odkrył przed nami swoje prawdziwe oblicze - sezonowego kurortu, gdzie tłumy nie tylko zajadają się pstrągami, ale też ochoczo spędzają czas nad stawem Amerykan.

Następnego dnia Justa odmówiła wsiadania na rower, co dzieciaki gorąco poparły - dzień minął więc spacerowo. Spontanicznie wybraliśmy za cel naszej wędrówki widoczną z okien naszego pokoju górę Zborów. 
Po porannej mszy, uświetnionej przez gościnne występy strażackiej orkiestry dętej, zwiedziliśmy z przewodnikiem Jaskinię Głęboką. Wbrew naszym (ok, moim) obawom nie było tłumu chętnych i z wybiciem godziny 11stej zaopatrzeni w kaski zagłębiliśmy się w czeluści Góry Zborów. W jaskini czekały na nas standardowe atrakcje, które zapewnia przewodnik: gaszenie światła, historie związane z kapaniem na głowę, brak przeciskania się, pogłębione przejścia, by nie trzeba było się schylać, dużo betonu, schody, poręcze ... Ale były też pozytywy: nietoperze, światło z baterii słonecznych oraz fakt, że dzieci się nie bały.

 
 

Po wyjściu z jaskini zaczęła się nasza wspinaczka na szczyt. W interesujący sposób dba się w tym rezerwacie przyrody, by ostańce nie ukryły się pod gęstwiną krzaków. Raz do roku wypuszcza się na stoki ekologiczne kosiarki czyli kozy i owce, które skutecznie zapobiegają forestacji. Dzięki tym wypasom wspinacze mają dogodne warunki do zmagań ze skałą, a zwykli śmiertelnicy - rozległą panoramę na okoliczne wzgórza oraz zamki w Mirowie i Bobolicach. Justa tęsknym wzrokiem wodziła za łojantami, starającymi się zająć każdy wolny kawałek skały. Na szczęście tylko dzieciaki posmakowały wspinaczki na małe dwumetrowe kamienie. Miło i niespiesznie spędzony był to czas.



Na koniec (po obiedzie i lodach w Żarkach) zostawiliśmy sobie szukanie zamku Ostrężnik, choć byliśmy świadomi, że nie warto wyprawiać się tam dla kilku kamieni. Za to jaskinia Ostrężnicka, wyglądająca jak dwa płuca sprawiała wydawała się godna eksploracji. Niestety ponownie nie dane nam było tego miejsca zobaczyć. Okazało się, że skierowałem naszą grupę na złe wzgórze. Klątwa trwa. Cóż mamy zatem cel na kolejny wyjazd!


środa, 6 maja 2015

Debiuty na skale

Nasz debiut wspinaczkowy w Jurze zapowiadał się jako trudne wyzwanie. Pita z powodu jakiegoś niedookreślonego focha odmówił uczestnictwa w tej wycieczce i postawił mnie przed wyborem: albo jadę sama z dziećmi, albo nie jadę wcale. Jako że nigdy łatwo nie odpuszczam, a z racji siódmego już miesiąca ciąży szanse na moje kolejne bezpośrednie spotkanie ze skałą maleją, zdecydowałam - JADĘ. W nieco marsowych humorach (trzykrotne zgubienie drogi na pewno nie pomogło) dotarliśmy do samego serca skałkowego regionu, wspinaczkowej Mekki - w okolice Rzędkowic. Dzięki obecności bardziej doświadczonych znajomych, każdego dnia przyjeżdżaliśmy na gotowe stanowiska, moje zerowe obycie w skałach innej opcji póki co nie dopuszcza. Mam nadzieję, że szybko się to zmieni, ale na razie jestem bardzo wdzięczna wyjazdowej ekipie.




Tym bardziej, że wspinanie rodzinne jest nam przeznaczone. Swoje pierwsze wejścia w skałach Franek i Róża wykonali brawurowo. Debiutowali na dosyć prostej drodze, na mało obleganej skale w Łutowcu. Wejście może nie bardzo wymagające, ale już tu trzeba było wykazać się wytrwałością w niezłomnym dążeniem do celu, pewną zwinnością, odwagą i przede wszystkim zapałem. Szczególnie Róża objawiła w pełnej krasie swój talent wspinaczkowy, którego przebłyski już wcześniej widziałam na Cruxie czy Warszawiance. Zapału zresztą nie brakowało nikomu. Nawet mała Łusia z zapałem pokonywała dostępne dla siebie dwa metry w górę ;) Natomiast starsze dzieciaki  kłóciły się o miejsce w kolejce do wspinania! Oczekując na swoje wejście uczestniczyły w pikniku pod ścianą, ganiały się, grały w piłkę, spierały i szalały.





Zachęcona łagodnością skały ja również zdecydowałam się spróbować czy w 30 tc da się jeszcze coś zawalczyć. Da się.




Choć następnego dnia, gdy wspinaliśmy się w mocno obleganych skałach Mirowskich (to samo miejsce odwiedzaliśmy zimą wędrując między zamkami w Mirowie i Bobolicach), musiałam uznać swą porażkę - moja własna sześcioletnia córka weszła tam, gdzie ja nie zdołałam. Cóż, i wydolność i psychika w ciąży już nie te same, a na osłodę swej mini porażki miałam piękną okolicę (do skał dochodzi się tu ścieżką, nad którą góruje malownicza sylwetka zamku w Mirowie) i dumę z dokonań dzieciaków, które zdały swój pierwszy egzamin w skałach, wykazując entuzjazm i wolę wspinania. To mi wystarczy by móc planować kolejne wspólne wyjazdy :).






sobota, 21 lutego 2015

Wycof

Ostatniego dnia zepsuła się pogoda, a wraz z nią humory. Na dodatek Justa podczas schodzenia do samochodu z bagażami dotkliwie stłukła sobie (mamy nadzieję, że nie złamała) kość ogonową, co utrudniało jej chodzenie. A teren, na którego eksplorację wyruszyliśmy wymagał dłuższego spaceru. Gdy tylko zaczęliśmy wędrówkę po teplickim skalnym mieście pomocni rodacy odradzili nam tę wycieczkę, argumentując, że nie jest to miejsce dla dzieci, że mogą się poślizgnąć na oblodzonej drodze (później rzeczywiście żałowaliśmy, że kijki pozostały w samochodzie). Ogólnie zostaliśmy potraktowani jak inwalidzi. Dobrze że nie spostrzeżono, że Justa w ciąży.

Oczywiście utyskiwać na rodaków możemy, ale to z nas wyszło polactwo. Po pierwsze weszliśmy na teren bez kupienia biletu. OK, nie widzieliśmy nikogo, kto mógłby nam go sprzedać, ale gdybyśmy byli z innej nacji, to byśmy nie zaznali spokoju, dopóki byśmy go nie znaleźli. Po drugie przeczytaliśmy, że szlak jest czasowo niedostępny, a nie zważając na ostrzeżenia poszliśmy dalej. Przecież nie było szlabanu! Dzieci nie mogły się temu nadziwić: "Dlaczego wchodzimy, tam gdzie wstęp wzbroniony?" Tak, przyznaję, mało to było wychowawcze zachowanie.

Najwięcej czasu zajęło nam wdrapanie się po 300 stopniach do ruin zamku Strzemień. Najpierw były to schody, a potem stroma drabinka, z oblodzonymi niektórymi deseczkami. Panorama ze szczytu jednak mnie rozczarowała. Wokół było widać zalesione wzgórza z nielicznymi skałami pomiędzy, a z zamku nie pozostało właściwie nic. Jeśli dodać do tego mój strach, że podczas schodzenia z Łucją w nosidełku górskim  zobaczę któreś z dzieci leżące sto metrów niżej na zaśnieżonej ścieżce i czas stracony na wspinaczkę, to konkluzja będzie jedna - nie było warto. Oczywiście na dole okazało się, że maluchy nie odziedziczyły mego lęku wysokości i nie straszne im są żadne przepaście, a dla Justy wejście na zamek było najciekawszym momentem wycieczki. Dalsza wędrówka nie dostarczyła już takich emocji, więc podziwialiśmy rozrzucone po dużym terenie różne formy skalne, np: Harfę Karkonosza, Topór Rzeźnicki czy Szorty.


Gdybyśmy lepiej przygotowali się do wycieczki, decyzja o wycofie po ujrzeniu dwóch zabytkowych chatek na pewno by nie zapadła, bo wiedzielibyśmy, że stoją one na straży skalnego labiryntu. A tak przyszło nam na myśl, że urzęduje tam jakiś czeski ochroniarz, który nas pogoni za brak biletów. Zniechęciło nas też strome wyślizgane podejście do jakiejś bramki w murze. Dodatkowo było już dość późno, a czekała nas długa jazda powrotna do Warszawy, więc nie odpowiemy na proste pytanie, co się nam bardziej spodobało - Adrszpach czy Teplice? Bo o teplickie skalne miasto ledwo się - po dwugodzinnym spacerze - otarliśmy ...

Relaks w Czeskiej Republice

Po zdobyciu Śnieżki potrzebowaliśmy dnia odpoczynku. Relaksu z dala od targanej wichrem grani mogliśmy zażyć w Czechach (czy jak to Róża zwykła mówić "w Czeskiej Republice"). Mimo, że schronisko "Odrodzenie" leży na grani, to nasz samochód stał zaparkowany po czeskiej stronie przełęczy, skąd wiodła kręta droga do Szpindlerowego Młyna, gdzie czekają atrakcje nie tylko dla miłośników zjazdów na nartach.


Dla niedoszłych bobsleistów została wytyczona czterokilometrowa "sankarska draha" prawie spod naszego schroniska na peryferie Szpindlerowego Młynu. Przecinała ona w czterech miejscach oblodzoną drogę, którą ja z Łucją i Duszą Na Ramieniu pokonywałem naszym samochodem z prędkością 10 km/godz, mając przed oczami wszystkie poślizgi, wpadnięcia do rowu, których doświadczyłem w swej karierze automobilisty. Oczywiście Justa ze starszymi dzieciakami rozpędziła się na stromym stoku do znacznie większych prędkości. Oddaję jej głos:
"Obawiałam się nieco tego zjazdu, bo oczyma wyobraźni widziałam siebie, Różę i Franka rozpędzonych do niebotycznych prędkości w oblodzonej rynnie podobnej do tych dla sportowych saneczek. "Sankarska draha" okazała się jednak być zaśnieżoną, szeroką drogą w lesie, na tyle jednak stromą, że niemal non stop musiałam hamować nogami. Franek w pewnym momencie odpuścił sobie hamowanie i wkrótce gwałtownie zakończył swój szalony zjazd w śnieżnej zaspie. Droga była przygotowana na takich szaleńców - część drzew i zakrętów zabezpieczono miękkimi okładzinami. Oczywiście bez problemu wyprzedziliśmy posuwającego się równolegle do nas Pitę w samochodzie".
 


Natomiast dla miłośników narciarstwa biegowego Czesi wytyczyli ośmiokilometrową trasę biegową wzdłuż Łaby, nazwali ją "Bud'te Fit" i wyliczyli, że trzydziestolatek w świetnej formie powinien ją przejechać w około pół godziny. Nasza przygoda z pierwszym w życiu wytyczonym torem do biegania, trwała znacznie dłużej. Ale i tak jesteśmy dumni z dzieciaków, że przebyły na nartach cztery kilometry. Podczas "biegu" Franek uczył Różę jazdy łyżwą, a oboje ćwiczyli wybicia do skoku. Najwygodniej miała oczywiście Łusia. Co prawda z początku pomyślała, że saneczki będą lepszym rozwiązaniem niż przyczepka narciarska, ale szybko zmieniła zdanie, bo w przyczepce mogła sobie wygodnie przysnąć. Zresztą na przygotowanym przez ratrak  torze nasz Cougar nie zapadał się w śniegu, a sunął bardzo gładko.






















I jedyne, co nam się tego dnia nie udało, to zjedzenie smażynego syra w Szpindlerowym Młynie. Ceny były tam dla nas zbyt kosmiczne, więc musieliśmy się zadowolić polską namiastką w naszym schronisku.

PS. Korzystając z okazji dziękujemy Jędrkowi za pożyczenie Róży sprzętu!

piątek, 20 lutego 2015

Pierwsze zimowe wejście

Przełęcz Karkonoska powitała nas następnego dnia wprost wymarzoną pogodą – minimalnym mrozem, pięknym słońcem i całkowicie czystym niebem. Idealne warunki na prawdziwą wyrypę, jaką na ten dzień zaplanowaliśmy. Czekała nas wyprawa na Śnieżkę, czyli zgodnie z czeskimi obliczeniami 19 km szlaku w tę i z powrotem, co Polacy szacują na 5 godzin marszu. Oczywiście z dziećmi spodziewaliśmy się niemal dwukrotnego wydłużenia tego czasu (wiadomo – liczne postoje, przerwa na obiad, czekoladowe doładowanie, gadki motywacyjne, uśmierzanie histerii...), ale wyjście około 9 dawało nadzieję na powrót w okolicach zmroku.




Ruszyliśmy poznanym dzień wcześniej podczas biegówkowych wprawek szlakiem, który szybko wyprowadził nas na strome zbocze targane ostrym wiatrem. To on okazał się największą przeszkodą w wędrówce – smagał prosto w twarze, spychał z oblodzonej ścieżki, wyrywał z rąk przekąski. Cała reszta jedynie mobilizowała do marszu – wokół nas rozpościerała się zalana słońcem, lodowo-śnieżna pustynia, z kikutami zasypanych drzew i szerokim widokiem na leżącą pod nami dolinę. Pięknie, cicho (nie licząc świszczącego wiatru) i pusto – co jakiś czas spotykaliśmy nielicznych turystów i biegówkarzy. Nic dziwnego, że okoliczności kojarzyły nam się z zimowymi wyprawami Polaków w Himalaje i Karakorum, co owocowało uroczymi pogawędkami na temat lawin, śnieżnej ślepoty, górskich wypadków i ekspedycji ratunkowych. W tej miłej atmosferze posuwaliśmy się konsekwentnie naprzód. Dzieci co chwilę wynajdowały sobie dodatkowe atrakcje – odłamywały lodowe miecze, otrzepywały zasypane śniegiem drzewa, wskakiwały po pas w śnieg, który poza ubitą ścieżką natychmiast wciągał w swoją niemal dwumetrową warstwę. Na pojawiające się co jakiś czas smęcenia zawsze pomagał krótki postój, solidna porcja czekolady, kabanosów i ciepłej herbaty, po których zawsze wstępowały w nas nowe siły. Jedynie Łuśka była nieszczęśliwa – mimo grubszej niż u reszty warstwy ubrań, marzła w nosidle. Na dodatek odmawiała samodzielnej wędrówki, która zapewne by ją nieco rozgrzała. 




Cel od dawna majaczył nam na horyzoncie, ale droga przez Równię pod Śnieżką jest długa i okrężna, więc gdy osiągnęliśmy wreszcie schronisko na Przełęczy pod Śnieżką, podsuwane przez naszą wyobraźnię wizje najmłodszej córy zamienionej w sopel lodu i nas jako antybohaterów czołówek gazet, osiągnęły już dość rozwiniętą wersję. Na szczęście przy obiedzie Łucja nie wykazywała już oznak zlodowacenia i cała nasza ekipa mogła w dobrych humorach zaatakować szczyt. Na oblodzonym podejściu wcześniej już przydatne kijki okazały się niezbędne, a Pita mógł nareszcie wykorzystać raki, kurzące się od lat w szafie.
 


Szczyt Śnieżki okazał się być mocno zatłoczony – dociera tu kolejka z czeskiej strony, która przywozi licznych narciarzy biegowych. Tu zaczynają oni swój szlak zjazdowy do Szpindlerowego Mlyna. Nie mogliśmy jednak narzekać – w środku zimy Śnieżka zaoferowała nam jeden ze swoich nielicznych, bezchmurnych dni (kryje się we mgle na pozostałe ponad 300 dni w roku) i panoramę polskich i czeskich dolin.


Dzielne dzieciaki (te na zewnątrz i w brzuchu) otrzymały jeszcze zasłużoną nagrodę w postaci lodów (tak!) i gofrów, po czym zaczęliśmy pospieszny odwrót ze szczytu. Szlak w dół zbocza góry Franek z Różą pokonali na... pupach, bo tuż obok oblodzonej ścieżki powstała lodowa rynna zjazdowa, wyślizgana siedzeniami nie tylko młodocianych turystów. Nie dziwi to specjalnie – sama przebyłam tę drogę bez upadku jedynie dzięki pomocy dwóch kijków, a Pita dzięki rakom. 
 



Powrót był nieco trudniejszy, bo wiatr się wzmógł, temperatura spadała, nasze siły już na wyczerpaniu, a umysł znów zaczęły nękać wizje zlodowaciałej Łucji. Krajobraz wokół nas był jednak jeszcze bardziej magiczny. Mocniejsze podmuchy wzbijały śnieg w strumienie „płynące” po zboczach i zasypujące nasz szlak, a zalana popołudniowym światłem biała pustynia przywołała wspomnienia Salaru de Uyuni. Do schroniska dotarliśmy wkrótce po zmroku, tak wyczerpani, że mieliśmy siłę jedynie zjeść kolację i odmrozić Łucję (która nie wyszła z nosidełka ani na chwilę) pod ciepłym prysznicem. 


 

Nasze własne Alpe Cermis

Nie mieliśmy tego dnia wiele czasu na aktywności na powietrzu, bo pokonanie czeskich ośnieżonych dróg, a szczególnie serpentyna do parkingu w Spindlerowej Boudzie zajęła nam sporo czasu. Mogliśmy więc po południu pobiegać na nartach wyłącznie w najbliższym sąsiedztwie schroniska PTTK "Odrodzenie" na Przełęczy Karkonoskiej, gdzie nocowaliśmy.

Co prawda znalazłem w internecie świetną trasę dla biegaczy o zachęcającej nazwie "Rówień pod Śnieżką", ale okazało się, że nie była ona na miarę naszych sił i umiejętności. Z mapy wynikało, że początek trasy zaczyna się niecały kilometr od schroniska, ale nie dopatrzyłem się, że większość tej odległości to strome podejście. Łudziłem się, że potem już będzie płasko - w pamięci miałem profil trasy - ale to było tylko złudzenie, nawet najmniejsze podejście dla początkujących biegaczy było mordercze. Róża dopiero uczyła się podchodzić jodełką, wlekliśmy się więc niemiłosiernie długo, bojąc się, czy nasza córka nie zsunie się przypadkiem ze stromego stoku, który trawersowaliśmy. Naszą ziemią obiecaną stało się niewielkie obniżenie terenu, gdzie dzieciaki mogły ćwiczyć kroki, zjazdy, wybicie na muldach. Mogliśmy się trochę pościgać, odpocząć, wygrzewać się w słońcu i podziwiać ośnieżone szczyty i bezśnieżną Kotlinę. Prawie nikt nie zakłócał nam tej sielanki.




Powrót do schroniska zapewnił nam wysoką dawkę adrenaliny. Zjazd pługiem z przyczepką narciarską był ciekawym doświadczeniem. Z trudem hamowałem, gdy przyczepka mnie pchała, a Łuśka musiała mieć śmierć w oczach. Na stromym stoku nie zdało niestety egzaminu ciągnięcie Róży na nartach za przyczepką, bo ściągała całą naszą karawanę jeszcze bardziej w dół. Za to Franek na Równi stał się biegaczem kompletnym - w mig pojął o co chodzi w jeździe pługiem, więc mógł zjechać pod samo prawie schronisko. Zrobił to jako jedyny, bo dziewczyny przerażone wizją zjazdu z nadmierną prędkością, zrezygnowały z tej przyjemności, zanim zaczęły zjeżdżać, a mi od płużenia rozwaliły się buty, więc jak niepyszny zdjąłem narty i zbiegłem w dół.



Po atrakcjach zewnętrznych, przyszedł czas na schroniskowe, z których największą dla nas, choć przez innych najmniej obleganą, była ścianka wspinaczkowa. Każdy członek rodziny spróbował swoich sił. Co prawda dzieciaki weszły znacznie wyżej niż ja, ale za sukces poczytuję sobie to, że się nie zniechęciłem i nauczyłem się asekuracji górnej.