piątek, 10 lipca 2015

A może byśmy tak, najmilsi, wpadli na dzień do Tomaszowa?

Ten weekend miał wyglądać zupełnie inaczej. Bo na chwilę (dokładnie tydzień) staliśmy się z powrotem mega rowerową rodziną, której poszczególni członkowie już nie narzekają, że rower nie taki, kółka za małe i że trzeba tyle kręcić pod górę. Tyle, że w pełnym składzie udawało się jeździć tylko do szkoły/przedszkola, a na dalsze planowane wycieczki nie starczyło już czasu, bo Franka wypaśny rower został ukradziony spod edukacyjnego przybytku. Tym samym nasza gotowość do wypadów rowerowych znowu spadła do zera, bo przecież Franek nie będzie biegł za nami, bądź gonił nas 50 km na hulajnodze...
Tak więc z roweru musieliśmy przesiąść się do samochodu, ale pech postanowił nam dalej towarzyszyć. Za największą atrakcję okolic Tomaszowa Mazowieckiego uznaliśmy Zagrodę Pokazową Żubrów w Smardzewicach. Gdy jednak dojechaliśmy na miejsce, ujrzeliśmy tablicę "Ośrodek zamknięty do odwołania". Na szczęście nie była to jedyna okoliczna osobliwość, więc z nosami spuszczonymi na kwintę wybraliśmy się do rezerwatu "Niebieskie Źródła", gdzie mogliśmy obserwować bulgoczące wywietrzysko krasowe, którego niebieskiej barwy jednak nie zaobserwowaliśmy - zależy ona bowiem od intensywnego światła słonecznego, a tego zabrakło. Grunt, że miły to był spacer, połączony z karmieniem kaczek, humory zresztą wszystkim dopisywały.



Kolejna atrakcja czekała na nas po drugiej stronie szosy - jedyne w Polsce muzeum na wolnym powietrzu poświęcone rzece czyli Skansen Rzeki Pilicy w Tomaszowie Mazowieckim. Nie łatwo było mi namówić resztę na tę wizytę. Dopiero jak im powiedziałem, że będą mogli zobaczyć carską toaletę plenerową, której używał podczas polowań w spalskich lasach, zapragnęli zwiedzić skansen. Wcześniej nie przekonały ich takie obiekty jak: drewniana stacja kolejowa, młyn wodny, most kolejowy, wydobyty z rzeki poniemiecki sprzęt wojenny, bunkry, zabytkowy lamus, łodzie i wiele innych ... Na mnie natomiast największe wrażenie zrobił krzyż z 1945 roku, wykonany z lufy armaty oraz dwóch łusek po pociskach artyleryjskich.



Po obiedzie w Tomaszowie ruszyliśmy do Inowłodzia - atrakcji wybranej specjalnie dla Justy. Co prawda kościół świętego Idziego to przystanek na "Szlaku romańskim", ale niewiele ma wspólnego z budowlą, którą ufundował książę Władysław Herman prawie tysiąc lat temu. To jedynie ciekawa wizja przedwojennych architektów, którzy właśnie w ten sposób wyobrażali sobie ruiny na wzgórzu nad Pilicą w czasach świetności. Ale w sumie nie o autentyczność tu chodziło. Kościółek jest świetnie położony na bardzo wysokim brzegu, widok na lasy i rzekę w dole zachwyca, samo wnętrze świątyni też ma niesamowity klimat, a to że to rekonstrukcja .. cóż nie można mieć wszystkiego. Ja też nie miałem wszystkiego, bo odbudowywany zamek kazimierzowski w Inowłodziu widziałem tylko 2 minuty i tylko zza fosy i to w dodatku biegiem z Łucją. A potem już tylko lody w Spale i ...



... na koniec Justa pozwoliła nam spędzić 5 minut w bunkrze w Konewce, ale skończyło się awanturą, bo byliśmy tam cztery razy dłużej, a Justa czekała na nas wściekła w samochodzie. A przecież zwiedzanie nie mogło trwać 5 minut, bo bunkier był niesamowity. Przede wszystkim schron na pociąg dowództwa wojsk niemieckich miał 300 metrów długości, więc nie doszliśmy nawet do jego połowy, a o obejściu dookoła nie mogło być mowy. Pomyszkowaliśmy więc chwilę w równoległych do głównej nawy - korytarzach. Zobaczyliśmy budowlę z zewnątrz - cała pokryta jest mchem, a ja zdążyłem tylko porobić zdjęcia tablicom informacyjnym (coraz częściej tak robię, bo z dziećmi czasu na czytanie brak, a w drodze powrotnej można się już zagłębić w lekturę jak się jest tylko pasażerem), dzieciakom przebranym za wojaków i w te pędy do samochodu.



piątek, 19 czerwca 2015

Selfie z łowiczanką ...


... nie zrobiliśmy. Zabrakło nam śmiałości, siły przebicia, która cechowała wielu innych turystów podchodzących bez cienia wstydu do strojnie ubranych młodych dziewczyn (a nie babć etnograficznych) podczas postoju procesji Bożego Ciała i robiących wspólne fotki z ręki. A one zupełnie nie widziały jak się zachować, nie krzyczały - wzorem różnych lokalsów, których dotąd spotykaliśmy w swych podróżach - "one dollar", nie patrzyły spode łba,  i w ogóle widać było, że pozowanie sprawia im to przyjemność! A my nie wykorzystaliśmy okazji ... Nawet dzieci nie chciały wspólnych zdjęć, bo Łusia pozazdrościła równolatce, że ma przekłute uszy, a w nich kolczyki, a jej rodzice zabraniają. A Róża niespodziewanie przestraszyła się Księżaka roku 2015!


To był nasz pierwszy etnowyjazd z dziećmi. Pokazał nam i dzieciakom, że po egzotykę nie trzeba się wybierać na inny kontynent, wystarczy godzina drogi samochodem. Pasiaki łowickie zrobiły na dzieciakach duże wrażenie (Łusia żałowała, że nie urodziła się w Łowiczu), choć uczestnictwo w procesji już raczej nie, bo źle zniosły upał i tłum. Nas zadziwiło ile osób (w tym kilkuletnich dzieci) zakłada tradycyjne stroje, że jest to nadal dość autentyczne, mimo tłumów turystów. Oczywiście w swym nieprzygotowaniu ominęliśmy Marsz Pasiaków, który przeszedł ze Starego Rynku, gdzie zakończyła się procesja, na Nowy Rynek, gdzie odbywał się festyn ludowy. Po kupieniu pamiątek, wróciliśmy do domu. Miło spędzona niedziela.




piątek, 22 maja 2015

Jura rowerowo

Na szczęście Jura to nie tylko skały. Tereny te są na tyle różnorodne, że osoba nie wspinająca nie musi bezczynnie tkwić na kocu z wzrokiem utkwionym w plecy i podeszwy wspinacza, lecz może wypuścić się na zwiedzanie okolicy na przykład rowerem. Taki rekonesans pozaskałkowych atrakcji zrobiliśmy i my w majowy długi weekend.
Oczywiście zabrakło dla nas przyczepki rowerowej - cóż szewc bez butów chodzi, więc jak niepyszni zapakowaliśmy do auta fotelik rowerowy, co wiązało się z dwoma problemami logistycznymi: gdzie podczas wycieczki pomieścimy pięć kurtek przeciwdeszczowych (prognozy nie zapowiadały się korzystnie, a my nie mamy sakw) i jak Łusia zaśnie w foteliku.


Pierwszego dnia wyjazdu wybraliśmy się na dwie wycieczki rowerowe. Najpierw ośmiokilometrową pętlą wzdłuż Warty, która w okolicach Mirowa i Mstowa przebija się przez wzgórza, tworząc swój Jurajski Przełom. Malowniczą trasę poprowadzono częściowo brzegiem rzeki, przypominającej nam leniwie płynący Świder. Jednak w przeciwieństwie do mazowieckiej rzeczki, tuż przy drodze wyrastało wysokie wzgórze. Nie był to oczywiście Przełom Dunajca, ale jakaś przygrywka jak najbardziej. Na trasie widzieliśmy też konie, sanktuarium św. ojca Pio na Przeprośnej Górze, z rozległym widokiem na Częstochowę i Jasną Górę. Ze szczytu czekał nas zjazd po kamieniach do doliny rzecznej, na której końcu stała Balikowa Skała (jest tam osiemnaście dróg wspinaczkowych o skali trudności od VI+ do VI.5, jakby od razu dodała Justa), tworząca wraz z położoną po przeciwnej stronie rzeki skałą Jaś i Małgosia - Mirowską Bramę. Trasa okazała się świetna na rozgrzewkę.

Po obiedzie zaplanowaliśmy bowiem pętlę wokół Złotego Potoku, który tak podbił nasze serca zimą. Szczególnie chcieliśmy zaliczyć atrakcje, których nie udało nam się zobaczyć poprzednim razem czyli pałac Raczyńskich nad stawem Irydion oraz zamek Ostrężnik. Na mapie wypatrzyliśmy ponad dwudziestokilometrowy czarny szlak rowerowy, wiodący na początku przez lasy, potem przez wioski: Bystrzanowice, Gorzków i Ludwinów, a na końcu przez Ostoję Złotopotocką - tam też pojechaliśmy. Róża standardowo okazała się mistrzynią kolarstwa szosowego i kompletną przeciwniczką jazdy po szutrowych, a zwłaszcza piaszczystych drogach - w dodatku pod górę. Ze zjazdami nie było w jej wykonaniu lepiej, bo nie miała na tyle dużo siły, by przy dużej prędkości wyhamować. Dobrze, że pozostałym uczestnikom wycieczki dopisywały humory, zwłaszcza że pan Ferdek spod sklepu monopolowego kupił im po lizaku.

Już w połowie drogi widzieliśmy, że trzeba skracać trasę - zamek Ostrężnik odpadł jako pierwszy. Potem chcieliśmy zakończyć wycieczkę przy słynnej pstrągarni, ale przekorne dzieciaki wolały jechać ze mną po samochód, a nie czekać ze zmęczoną Justą (nie wiadomo jak długo), aż przyprowadzę auto. Więc pojechaliśmy asfaltem w dół Wiercicy aż do Złotego Potoku, który odkrył przed nami swoje prawdziwe oblicze - sezonowego kurortu, gdzie tłumy nie tylko zajadają się pstrągami, ale też ochoczo spędzają czas nad stawem Amerykan.

Następnego dnia Justa odmówiła wsiadania na rower, co dzieciaki gorąco poparły - dzień minął więc spacerowo. Spontanicznie wybraliśmy za cel naszej wędrówki widoczną z okien naszego pokoju górę Zborów. 
Po porannej mszy, uświetnionej przez gościnne występy strażackiej orkiestry dętej, zwiedziliśmy z przewodnikiem Jaskinię Głęboką. Wbrew naszym (ok, moim) obawom nie było tłumu chętnych i z wybiciem godziny 11stej zaopatrzeni w kaski zagłębiliśmy się w czeluści Góry Zborów. W jaskini czekały na nas standardowe atrakcje, które zapewnia przewodnik: gaszenie światła, historie związane z kapaniem na głowę, brak przeciskania się, pogłębione przejścia, by nie trzeba było się schylać, dużo betonu, schody, poręcze ... Ale były też pozytywy: nietoperze, światło z baterii słonecznych oraz fakt, że dzieci się nie bały.

 
 

Po wyjściu z jaskini zaczęła się nasza wspinaczka na szczyt. W interesujący sposób dba się w tym rezerwacie przyrody, by ostańce nie ukryły się pod gęstwiną krzaków. Raz do roku wypuszcza się na stoki ekologiczne kosiarki czyli kozy i owce, które skutecznie zapobiegają forestacji. Dzięki tym wypasom wspinacze mają dogodne warunki do zmagań ze skałą, a zwykli śmiertelnicy - rozległą panoramę na okoliczne wzgórza oraz zamki w Mirowie i Bobolicach. Justa tęsknym wzrokiem wodziła za łojantami, starającymi się zająć każdy wolny kawałek skały. Na szczęście tylko dzieciaki posmakowały wspinaczki na małe dwumetrowe kamienie. Miło i niespiesznie spędzony był to czas.



Na koniec (po obiedzie i lodach w Żarkach) zostawiliśmy sobie szukanie zamku Ostrężnik, choć byliśmy świadomi, że nie warto wyprawiać się tam dla kilku kamieni. Za to jaskinia Ostrężnicka, wyglądająca jak dwa płuca sprawiała wydawała się godna eksploracji. Niestety ponownie nie dane nam było tego miejsca zobaczyć. Okazało się, że skierowałem naszą grupę na złe wzgórze. Klątwa trwa. Cóż mamy zatem cel na kolejny wyjazd!


środa, 6 maja 2015

Debiuty na skale

Nasz debiut wspinaczkowy w Jurze zapowiadał się jako trudne wyzwanie. Pita z powodu jakiegoś niedookreślonego focha odmówił uczestnictwa w tej wycieczce i postawił mnie przed wyborem: albo jadę sama z dziećmi, albo nie jadę wcale. Jako że nigdy łatwo nie odpuszczam, a z racji siódmego już miesiąca ciąży szanse na moje kolejne bezpośrednie spotkanie ze skałą maleją, zdecydowałam - JADĘ. W nieco marsowych humorach (trzykrotne zgubienie drogi na pewno nie pomogło) dotarliśmy do samego serca skałkowego regionu, wspinaczkowej Mekki - w okolice Rzędkowic. Dzięki obecności bardziej doświadczonych znajomych, każdego dnia przyjeżdżaliśmy na gotowe stanowiska, moje zerowe obycie w skałach innej opcji póki co nie dopuszcza. Mam nadzieję, że szybko się to zmieni, ale na razie jestem bardzo wdzięczna wyjazdowej ekipie.




Tym bardziej, że wspinanie rodzinne jest nam przeznaczone. Swoje pierwsze wejścia w skałach Franek i Róża wykonali brawurowo. Debiutowali na dosyć prostej drodze, na mało obleganej skale w Łutowcu. Wejście może nie bardzo wymagające, ale już tu trzeba było wykazać się wytrwałością w niezłomnym dążeniem do celu, pewną zwinnością, odwagą i przede wszystkim zapałem. Szczególnie Róża objawiła w pełnej krasie swój talent wspinaczkowy, którego przebłyski już wcześniej widziałam na Cruxie czy Warszawiance. Zapału zresztą nie brakowało nikomu. Nawet mała Łusia z zapałem pokonywała dostępne dla siebie dwa metry w górę ;) Natomiast starsze dzieciaki  kłóciły się o miejsce w kolejce do wspinania! Oczekując na swoje wejście uczestniczyły w pikniku pod ścianą, ganiały się, grały w piłkę, spierały i szalały.





Zachęcona łagodnością skały ja również zdecydowałam się spróbować czy w 30 tc da się jeszcze coś zawalczyć. Da się.




Choć następnego dnia, gdy wspinaliśmy się w mocno obleganych skałach Mirowskich (to samo miejsce odwiedzaliśmy zimą wędrując między zamkami w Mirowie i Bobolicach), musiałam uznać swą porażkę - moja własna sześcioletnia córka weszła tam, gdzie ja nie zdołałam. Cóż, i wydolność i psychika w ciąży już nie te same, a na osłodę swej mini porażki miałam piękną okolicę (do skał dochodzi się tu ścieżką, nad którą góruje malownicza sylwetka zamku w Mirowie) i dumę z dokonań dzieciaków, które zdały swój pierwszy egzamin w skałach, wykazując entuzjazm i wolę wspinania. To mi wystarczy by móc planować kolejne wspólne wyjazdy :).






sobota, 21 lutego 2015

Wycof

Ostatniego dnia zepsuła się pogoda, a wraz z nią humory. Na dodatek Justa podczas schodzenia do samochodu z bagażami dotkliwie stłukła sobie (mamy nadzieję, że nie złamała) kość ogonową, co utrudniało jej chodzenie. A teren, na którego eksplorację wyruszyliśmy wymagał dłuższego spaceru. Gdy tylko zaczęliśmy wędrówkę po teplickim skalnym mieście pomocni rodacy odradzili nam tę wycieczkę, argumentując, że nie jest to miejsce dla dzieci, że mogą się poślizgnąć na oblodzonej drodze (później rzeczywiście żałowaliśmy, że kijki pozostały w samochodzie). Ogólnie zostaliśmy potraktowani jak inwalidzi. Dobrze że nie spostrzeżono, że Justa w ciąży.

Oczywiście utyskiwać na rodaków możemy, ale to z nas wyszło polactwo. Po pierwsze weszliśmy na teren bez kupienia biletu. OK, nie widzieliśmy nikogo, kto mógłby nam go sprzedać, ale gdybyśmy byli z innej nacji, to byśmy nie zaznali spokoju, dopóki byśmy go nie znaleźli. Po drugie przeczytaliśmy, że szlak jest czasowo niedostępny, a nie zważając na ostrzeżenia poszliśmy dalej. Przecież nie było szlabanu! Dzieci nie mogły się temu nadziwić: "Dlaczego wchodzimy, tam gdzie wstęp wzbroniony?" Tak, przyznaję, mało to było wychowawcze zachowanie.

Najwięcej czasu zajęło nam wdrapanie się po 300 stopniach do ruin zamku Strzemień. Najpierw były to schody, a potem stroma drabinka, z oblodzonymi niektórymi deseczkami. Panorama ze szczytu jednak mnie rozczarowała. Wokół było widać zalesione wzgórza z nielicznymi skałami pomiędzy, a z zamku nie pozostało właściwie nic. Jeśli dodać do tego mój strach, że podczas schodzenia z Łucją w nosidełku górskim  zobaczę któreś z dzieci leżące sto metrów niżej na zaśnieżonej ścieżce i czas stracony na wspinaczkę, to konkluzja będzie jedna - nie było warto. Oczywiście na dole okazało się, że maluchy nie odziedziczyły mego lęku wysokości i nie straszne im są żadne przepaście, a dla Justy wejście na zamek było najciekawszym momentem wycieczki. Dalsza wędrówka nie dostarczyła już takich emocji, więc podziwialiśmy rozrzucone po dużym terenie różne formy skalne, np: Harfę Karkonosza, Topór Rzeźnicki czy Szorty.


Gdybyśmy lepiej przygotowali się do wycieczki, decyzja o wycofie po ujrzeniu dwóch zabytkowych chatek na pewno by nie zapadła, bo wiedzielibyśmy, że stoją one na straży skalnego labiryntu. A tak przyszło nam na myśl, że urzęduje tam jakiś czeski ochroniarz, który nas pogoni za brak biletów. Zniechęciło nas też strome wyślizgane podejście do jakiejś bramki w murze. Dodatkowo było już dość późno, a czekała nas długa jazda powrotna do Warszawy, więc nie odpowiemy na proste pytanie, co się nam bardziej spodobało - Adrszpach czy Teplice? Bo o teplickie skalne miasto ledwo się - po dwugodzinnym spacerze - otarliśmy ...

Relaks w Czeskiej Republice

Po zdobyciu Śnieżki potrzebowaliśmy dnia odpoczynku. Relaksu z dala od targanej wichrem grani mogliśmy zażyć w Czechach (czy jak to Róża zwykła mówić "w Czeskiej Republice"). Mimo, że schronisko "Odrodzenie" leży na grani, to nasz samochód stał zaparkowany po czeskiej stronie przełęczy, skąd wiodła kręta droga do Szpindlerowego Młyna, gdzie czekają atrakcje nie tylko dla miłośników zjazdów na nartach.


Dla niedoszłych bobsleistów została wytyczona czterokilometrowa "sankarska draha" prawie spod naszego schroniska na peryferie Szpindlerowego Młynu. Przecinała ona w czterech miejscach oblodzoną drogę, którą ja z Łucją i Duszą Na Ramieniu pokonywałem naszym samochodem z prędkością 10 km/godz, mając przed oczami wszystkie poślizgi, wpadnięcia do rowu, których doświadczyłem w swej karierze automobilisty. Oczywiście Justa ze starszymi dzieciakami rozpędziła się na stromym stoku do znacznie większych prędkości. Oddaję jej głos:
"Obawiałam się nieco tego zjazdu, bo oczyma wyobraźni widziałam siebie, Różę i Franka rozpędzonych do niebotycznych prędkości w oblodzonej rynnie podobnej do tych dla sportowych saneczek. "Sankarska draha" okazała się jednak być zaśnieżoną, szeroką drogą w lesie, na tyle jednak stromą, że niemal non stop musiałam hamować nogami. Franek w pewnym momencie odpuścił sobie hamowanie i wkrótce gwałtownie zakończył swój szalony zjazd w śnieżnej zaspie. Droga była przygotowana na takich szaleńców - część drzew i zakrętów zabezpieczono miękkimi okładzinami. Oczywiście bez problemu wyprzedziliśmy posuwającego się równolegle do nas Pitę w samochodzie".
 


Natomiast dla miłośników narciarstwa biegowego Czesi wytyczyli ośmiokilometrową trasę biegową wzdłuż Łaby, nazwali ją "Bud'te Fit" i wyliczyli, że trzydziestolatek w świetnej formie powinien ją przejechać w około pół godziny. Nasza przygoda z pierwszym w życiu wytyczonym torem do biegania, trwała znacznie dłużej. Ale i tak jesteśmy dumni z dzieciaków, że przebyły na nartach cztery kilometry. Podczas "biegu" Franek uczył Różę jazdy łyżwą, a oboje ćwiczyli wybicia do skoku. Najwygodniej miała oczywiście Łusia. Co prawda z początku pomyślała, że saneczki będą lepszym rozwiązaniem niż przyczepka narciarska, ale szybko zmieniła zdanie, bo w przyczepce mogła sobie wygodnie przysnąć. Zresztą na przygotowanym przez ratrak  torze nasz Cougar nie zapadał się w śniegu, a sunął bardzo gładko.






















I jedyne, co nam się tego dnia nie udało, to zjedzenie smażynego syra w Szpindlerowym Młynie. Ceny były tam dla nas zbyt kosmiczne, więc musieliśmy się zadowolić polską namiastką w naszym schronisku.

PS. Korzystając z okazji dziękujemy Jędrkowi za pożyczenie Róży sprzętu!