poniedziałek, 29 lutego 2016

Trzy dni na biegówkach

Okolice Jakuszyc, Góry Izerskie.

Akt I
Scena I - podejście

Pita:  Ale jest super!
Róża:  Ja nie chcę do góry, ja chcę do domu!
Łucja:  Mimi, popatrz jak sobie dobrze radzę!
Nina:  Łeeee
Justa:  Jak ja nie cierpię karmić na mrozie, w środku lasu!
Franek:  Dziewczyny, niedaleko już będzie wiata.


Scena II - po zjeździe

Franek:  Ale świetny był ten zjazd!
Róża:  Nasz zjazd też był fajny!
Pita:  Ale było super!
Nina:  Chrrrrmmm
Łucja:  Mimi, a oni mnie zgubili, jak się puściłam przyczepki i długo nie widzieli, że mnie nie ma.
Justa:  Chyba wszyscy zasłużyliśmy na nagrody.

Akt II
Scena I - Rozdroże pod Działem Izerskim

Róża:  Kiedy pojedziemy wreszcie na narty zjazdowe?
Łucja:  Ale Wam uciekłam!
Pita:  Ale z tego miejsca jest świetny zjazd do Harrahowa! Justa, nie pojedziesz tam po nas samochodem?
Franek:  Ja też chcę tam zjechać, mamo zgódź się.
Justa:  Nie ma szans.
Nina:  Gu! Gu!


 
 Scena II - droga powrotna

Franek:  Róża, popatrz jak się jeździ łyżwą.
Róża:  Mam dość biegówek!
Justa:  Dasz radę, wystarczy utrzymać właściwy rytm i się ślizgać.
Łucja:  Ale te marudy zostały z tyłu.
Nina:  Chrrrrmmm
Pita: Mówiłem już Wam, że jest super?
 


Akt III
Scena I - na kwaterce

Pita: (spocony po dwudziestotrzykilometrowym samotnym biegu o poranku) Gdybym miał lepiej posmarowane narty, byłbym szybciej. Ale było super!

Scena II - podjazd
Róża:  Tato, może będziesz mnie ciągnąć za przyczepką?
Łucja:  Róża, tu nie ma dla Ciebie miejsca.
Franek:  Róża, nie bądź beksa.
Nina:  Łeeee
Pita:  Ja mam tego dość, zawsze musicie zniszczyć moje "jest super"!
Justa:  Zobaczę jeszcze co jest za zakrętem.




 
Scena III - w samochodzie

Justa:  I jak się Wam podobało?
Nina:  Chrrrrmmm
Łucja:  Kupicie mi narty na przyszły rok?
Róża:  To w przyszłym roku też jedziemy na biegówki? O nie!
Pita:  Oczywiście, było super!
Franek:  To super!
   

 

Pierwszy raz

Co to za zimowy wyjazd bez szusowania po stoku? Do tej pory takie zimowiska się nam udawały, ale tym razem chcąc złamać monotonię dziewięciodniowego wyjazdu, postanowiliśmy urozmaicić go dzieciom jednym dniem na zjazdówkach.


 
Wyszliśmy z założenia, że skoro starszaki bez problemu zjeżdżają na nartach biegowych, szybko złapią o co chodzi w slalomie i będą w stanie zjechać ze Stogu Izerskiego w Świeradowie. Jak wnikliwi czytelnicy mogą pamiętać, już kiedyś byliśmy w tym ośrodku narciarskim, ale nie wjechaliśmy na szczyt kolejką gondolową, bo właśnie rozpoczęła się posezonowa przerwa techniczna. Tym razem chcieliśmy podzielić się na dwa zespoły. Jeden, który powróci do samochodu gondolą i drugi - na nartach. Prawie do końca nie było wiadomo, kto gdzie trafi.

 


Jako że żadni z nas miłośnicy białego szaleństwa, musieliśmy wynająć sprzęt (tylko dla Łusi mieliśmy pożyczone nartki) i przypomnieć sobie po 20 latach (Pita), jak się jeździ na zjazdówkach, by móc tę wiedzę przekazać kolejnemu pokoleniu. Nie znaliśmy też zasad działania profesjonalnych ośrodków, więc do samego dojazdu do stoku, żyliśmy w niepewności czy będzie tam jakaś ośla łączka. Oczywiście była i dzieci mogły już tam pokazać, na co je stać. Franek nie sprawiał żadnych problemów, szybko załapał na czym polega przenoszenie ciężaru ciała podczas jazdy pługiem i po chwili mógł już pracować wyłącznie nad techniką skrętów i utrzymywaniem kolan jak najbliżej siebie. Gorzej było z Różą, za nic nie chciała podchodzić na szczyt tego płaskiego stoku. Obrażała się i odpowiadała swym słynnym już "no i co!". Wyglądało na to, że nie będzie z niej Lindsey Vonn, ale gdy tylko kupiliśmy karnet na mini-orczyk od razu się ożywiła i nabrała chęci na jazdę, choć jej pierwszy kontakt z wyciągiem zakończył się upadkiem. Ta chęć oczywiście trwała do czasu, gdy skończył się karnet. Potem nie była zainteresowana szlifowaniem zdobytych do tego czasu umiejętności. Łusią niestety nie było jak się zająć, więc nie miała możliwości udoskonalenia swej jazdy i na razie bardzo stylowo jeździ na krechę. Dlatego też jako jedyna narciarka miała zjechać z góry gondolą. Na pozostałych czekał natomiast 2,5km zjazd, o różnicy poziomów prawie 450 metrów.

 


Czy rozsądne to było z naszej strony puszczać niedoświadczone dzieciaki na stok dla profesjonalistów? Czy nie baliśmy się, że zniechęcą się do nart, jak Justa jako nastolatka? Raczej się nad tym nie zastanawialiśmy. Zapakowaliśmy sprzęt do wagonika i podziwialiśmy widoki przesuwające się za oknami. A pogoda zrobiła się przecudna. Niestety nie pomyśleliśmy, że w butach narciarskich trudno nam będzie wejść na szczyt. Poprzestaliśmy więc na zjedzeniu obiadu w schronisku pod Stogiem Izerskim. Posileni wróciliśmy na stok i zobaczyliśmy jak stromy jest początek zjazdu. Na szczęście nikomu już prawie nie przeszkadzaliśmy, bo dziewczyny zjechały tuż przed przerwą techniczną (o 16stej) i nowi narciarze przestali się pojawiać na szczycie. Niewiele osób widziało nasze nieporadne (szczególnie na samym początku) skręty na oblodzonej stromiźnie, wielokrotne upadki (Pita - 3, Franek - 7, Róża - niezliczona ilość) i efektowne zderzenia. Trasę, którą zjeżdża się w około 10 minut, my pokonywaliśmy prawie trzy razy dłużej, a tuż po naszym dotarciu do stacji dolnej wyruszyły na górę ratraki. Nie obyło się też bez siniaków. Różyczka skończyła z czarną śliwą pod okiem po nadzianiu się na kijek. Ale żadne z nas nie będzie miało związanych z tym zjazdem traumatycznych wspomnień. Gdybyśmy mieli większe fundusze (narty zjazdowe to jednak mega-drogi sport jak dla naszej rodziny - na ten jeden dzień, z jednym zjazdem, wydaliśmy ponad 250 zł) i kupili kolejny wjazd do stacji górnej, dzieciaki byłyby zachwycone. Teraz nie wyobrażają sobie zimowego wyjazdu bez szusowania, a my już wiemy na co pójdzie nasze "500+".

Po intensywnym dniu na stoku postanowiliśmy pójść w ślady królowej Marysieńki, króla pruskiego Fryderyka, czy Hugona Kołłątaja i zrelaksować się w iście wielkopańskim stylu - w Cieplickich termach. Dla dzieci ważniejsze od długiej historii i prozdrowotnych zalet tego miejsca były zjeżdżalnie, sztuczna rzeka, bąbelki i wielce efektownie parujące baseniki wychodzące na zewnątrz budynku. My także swobodnie dryfując pod gwiazdami,w gorącej wodzie, ale z zimną twarzą nie myśleliśmy kto jeszcze moczył tak swe królewskie kształty, a tylko jak nam miło i przyjemnie.

piątek, 26 lutego 2016

Dolnośląskie cuda - sprostowanie


Kilka lat temu opublikowałem swój ranking dolnośląskich cudów w oparciu o własne doświadczenia. Teraz tamten tekst (dostępny tu) wymaga sprostowania, gdyż w drodze powrotnej z ferii zimowych udało nam się odwiedzić ponownie dwa z wymienionych tam zabytków: opactwo w Krzeszowie i zamek w Książu.


 
Opactwo krzeszowskie tym razem zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Może dlatego, że spędziliśmy tam pół dnia, a nie jak osiem lat temu - pół godziny. I od razu ten zabytek poszybował w górę w mej prywatnej klasyfikacji. Przede wszystkim zadziwiło nas ile miejsc można tam zwiedzić. Poprzednio poprzestaliśmy na kilku stacjach kalwarii oraz wnętrzu bazyliki, a teraz mieliśmy szansę po wykupieniu biletu na trasę rozszerzoną (oczywiście ze zniżką na Kartę Dużej Rodziny) wejść na wieżę i do podziemi oraz obejrzeć: dwa kościoły, muzeum w pałacu opata, mauzoleum Piastów i pawilon letni na wodzie. Szczególnie to ostatnie miejsce zaskoczyło nas, bo czegoś takiego nie spodziewaliśmy się zobaczyć w zwyczajnym sosnowym borze. A pojechaliśmy tam jeszcze przed wizytą w informacji turystycznej, by odbyć samochodową drogę krzyżową po nie zwiedzonej kilka lat temu części kalwarii. Jakie było nasze zdumienie, gdy pośrodku lasu obok dość dużego domu, zobaczyliśmy drewnianą altankę stojącą na palach pośrodku stawu, ponad źródełkiem. Niestety była zamknięta, ale tablica informacyjna wyjaśniała na jaki skarb patrzymy przez płot, a fotografie dawały pojęcie, czego można się spodziewać we wnętrzu. Jednak nie po to przecież przyjechaliśmy. Chcieliśmy zobaczyć inne stacje via crucis, ale jadąc szutrową drogą niestety pogubiliśmy się w lesie i po 15 minutach okazało się, że przebyliśmy grań Gór Kruczych i znajdujemy się kilkanaście kilometrów od Krzeszowa (zwykłą trasą).
 

Zwiedzanie opactwa zaczęliśmy od bazyliki, której barokowego wnętrza nie szpecą, jak w innych zabytkowych kościołach, żadne współczesne obrazy czy banery. Przy okazji wejścia na kościelną wieżę mogliśmy z bliska przyjrzeć się sławnym krzeszowskim organom, w których 97% elementów jest oryginalnych i pochodzi z osiemnastego wieku, a także przespacerować się po strychu między sklepieniem świątyni, a mansardowym dachem. Zapach wiekowego drewna, klimatyczne światło, kontrast cegieł i ciemnych krokwi powodował, że to miejsce warte było odwiedzin - w przeciwieństwie do wspinaczki na dach, która nie dość, że była dla mnie traumatyczna (bałem się, że Ninka wypadnie mi ze spoconych rąk i prześlizgując się przez prześwity w schodach spadnie z kilkunastu metrów), to jeszcze nie przyniosła nagrody w postaci rozległych widoków. Podziemia też lekko rozczarowały, ale myślami już byliśmy w letnim pawilonie na wodzie. Ten - zgodnie z przeczuciami - nas nie zawiódł. Przepyszne barokowe malarstwo pokrywało całe wnętrze drewnianej altanki, której przeznaczenia naukowcy na razie tylko się domyślają. Nie pozostała tam żadna niezamalowana część, poza misternie ułożonym parkietem. Obrazy o tematyce biblijnej poświęcone były różnym scenom z obu Testamentów, związanym z wodą, a także królowi Dawidowi, co nie dziwi, skoro miejsce zwie się Betlejem.
 

Na deser zostały nam: kościół św. Józefa z obrazami śląskiego Rembrandta czyli Michaela Willmanna; pełen światła, bieli i bardzo skromny w przeciwieństwie do bazyliki oraz przebogate mauzoleum Piastów Świdnicko-Jaworskich. To ostatnie miejsce dobudowano do głównej świątyni, przez co stanowi jakby ogromną kaplicę, niewiele ustępującą wielkości głównemu gmachowi. Wewnątrz miejsce pochówku znalazło dwóch książąt piastowskich: Bolko Surowy oraz Bolko Mały. Pstro pomalowane średniowieczne nagrobki, przedstawiające ich jako rycerzy leżących w pełnym rynsztunku, bardzo dobrze wpasowują się we wnętrze pełne fresków, rzeźb, ołtarzy. Ta przestrzeń sakralna zrobiła na mnie nawet większe wrażenie niż Sala Książęca w Lubiążu. To też przesądziło, że Krzeszów wyparł z mojej listy siedmiu cudów Dolnego Śląska tamtejsze opactwo.

 

Do zamku w Książu przyjechaliśmy głównie z jednego powodu - dzięki Karcie Dużej Rodziny mieliśmy zapłacić za zwiedzanie po złotówce, a osiem lat temu pocałowaliśmy klamkę, zobaczywszy jak drogi jest wstęp. Niestety ta wizyta po części rozwiała nasze wcześniejsze wyobrażenia o tym trzecim co do wielkości zamku w Polsce. Po pierwsze okazało się, że ponad połowę budynku zbudowano na początku XX wieku i to właśnie te fragmenty wyglądające na najstarsze. Dotyczy to również centralnej wieży, którą uznałem wcześniej za średniowieczny stołp. Po drugie zamek Hochbergów niewiele ma do zaoferowania zabytkowych wnętrz, nie licząc najsłynniejszej, barokowej, dwupiętrowej Sali Maksymiliana, w której złoto kapie z sufitu, a w bogactwie ornamentów i fresków można nie zauważyć braku dwóch pokaźnych malowideł. Po czwarte pokoje z epoki zostały zniszczone nie przez Armię Czerwoną, a hitlerowców przerabiających rezydencję na tajemniczy wojskowy obiekt. Niestety darowaliśmy sobie zwiedzanie tych podziemi, więc nie możemy się pochwalić znalezieniem złotego pociągu. Mimo tych zastrzeżeń oczywiście Książ to nadal jeden z moich osobistych dolnośląskich mirabiliów i nie traci swego miejsca na mojej liście.

Z braku niesamowitych komnat administratorzy zabytku starają się nadrobić te niedoskonałości, wieszając na pustych ścianach masę archiwalnych, wielkoformatowych zdjęć, a także przedstawiając historię księżnej Daisy i poplątane koleje losów ostatnich właścicieli Książa - książąt pszczyńskich. Z racji tego, że to historia niebanalna (romans syna z drugą żoną ojca, przeniesienie się Hochbergów z hitlerowskich Niemiec do sanacyjnej Polski, czy wreszcie jednego z nich w polskiej armii podczas II wojny światowej), odwiedzający szybko się w nią wciągają. Niestety nie dotyczy to nieczytających dzieci, które nudziły nam się niemiłosiernie, gdy my czytaliśmy podpisy pod kolejnym zdjęciem księżnej z synami.


Po zakończonej wizycie na zamku postanowiliśmy jeszcze pójść na punkt widokowy, by przypatrzeć się budowli z najwłaściwszej perspektywy. Róża i Łucja się nam jednak zbuntowały po całym dniu łażenia po zabytkach i za nic nie chciały przebyć jeszcze kilkuset metrów, więc zostawiliśmy je na murku w parku. Nie dane nam było jednak w to walentynkowe popołudnie rozkoszować się widokiem i robieniem wspólnych (z Franiem) zdjęć, gdyż jakaś mama o bardzo bujnej wyobraźni powiedziała nam, że skrajnie wyczerpane, do kości przemarznięte i bojące się nadciągającego zmroku dziewczyny o mało nie spadły na dno wąwozu, więc warto abyśmy jak najszybciej do nich wrócili. Kolejny raz okazało się, że jesteśmy wyrodnymi rodzicami, którzy szlajają się z nimi po różnych miejscach, zamiast wręczyć im po notebooku! Oczywiście gdy wróciliśmy do dziewczyn wyszło, że wszelkie ich problemy to czysta konfabulacja nieco przewrażliwionej pani.

poniedziałek, 12 października 2015

Plany, plany, plany

W naszych wyjazdach brakuje miejsca na improwizację. Każdy dzień jest dokładnie zaplanowany, często przygotowane są w zanadrzu atrakcje specjalne w razie pogorszenia pogody. Wynika to z tego, że każdy dzień urlopu jest na tyle cenny, że nie chcemy zmarnować go na szwendanie się tu i tam, bez konkretnego celu. Ja do tej pory (a minęło już ponad dziesięć lat) nie mogę odżałować dnia, który kompletnie wyczerpani po trekkingu na Choquequirao przebimbaliśmy w Cuzco, nadrabiając braki żywnościowe w tanich kantynach i pijąc piwo na Plaza de Armas, zamiast pójść na fiestę San Pedro y San Pablo. 
Innym wyróżnikiem naszych wyjazdów jest maksymalna różnorodność. Najlepszy wyjazd to taki, na którym każdego dnia robimy coś innego, a nie siedzimy dwa tygodnie nad morzem, czy dwa tygodnie dzień w dzień chodzimy po górach. Różnorodność jest kluczem do wyjazdu, który zapamiętamy na lata. Tego zabrakło podczas pierwszej rodzinnej wyprawy do Meksyku. Tam przez trzy tygodnie na przemian zwiedzaliśmy kolonialne miasta i indiańskie ruiny, jedynymi wyjątkami była cenota, wodospad i kanion.
Ostatnio zrezygnowaliśmy z typowych atrakcji dla dzieci, podczas podróży szerokim łukiem omijamy place zabaw – nasze dzieciaki mają tego aż zanadto na osiedlu. Różne tandetne parki rozrywki też nas już nie przekonują. Ile razy można odwiedzić parki miniatur, parki jurajskie ... Czy dzieciom tego brakuje? Nic na ten temat nie mówią, chyba się przyzwyczaiły, że podróż to czas na aktywności, których nie robi się w domu.

Dobrym przykładem ilustrującym powyższe rozważania teoretyczne był nasz wyjazd na południe Polski po targach BikeExpo w Kielcach. Pierwotny plan zakładał pojechanie na cztery dni do Doliny Chochołowskiej w Tatrach Zachodnich, ale szybko musieliśmy go zweryfikować - noclegi w weekend trzeba tam rezerwować z kilkumiesięcznym, a nie - jak sądziliśmy - kilkutygodniowym wyprzedzeniem.  Postanowiliśmy więc podzielić wyjazd na dwie części - wspinanie w Jurze, chodzenie po górach w Tatrach. Tak też zarezerwowaliśmy miejsca w gospodarstwach agroturystycznych. Jednak tuż przed wyjazdem okazało się, że nie mamy z kim jechać w skały, a sami nie potrafimy założyć stanowiska do asekuracji górnej. To wymusiło trzecią zmianę planów. Zamiast wspinaczki postanowiliśmy powędrować szkoleniową Via Ferratą w Tatrach. Trzeba znowu było szukać noclegu, tym razem w Bukowinie Tatrzańskiej i zrezygnować z jednego w Jurze. Już wtedy okazało się, że jurajski nocleg jest trochę nie po drodze, bo kolejny dzień mieliśmy spędzić w okolicach Krakowa, ale nie chciało nam się nic więcej szukać, bo szczerze nienawidzimy wydzwaniania noclegów. Aż do wyjazdu plan już nie ewoluował.


Poniewczasie żałowałem, że nie zmieniliśmy planów, bo Dolina Wodącej na pograniczu województw śląskiego i małopolskiego nie robiła prawie wrażenia w tak brzydką pogodę z lekką mżawką. W dodatku remontu zamku w Smoleniu nadal nie zakończono, nie było więc mowy o przyjrzeniu się urokliwym krajobrazom z baszty, a także brakowało dobrych oznaczeń czerwonych szlaków, który odchodziły spod ruin w każdym kierunku. Nieopatrznie poszliśmy w złą stronę, przez co straciliśmy kluczowe pół godziny, którego nam zabrakło, gdy wchodziliśmy do Jaskini Zegarowej (widzieliśmy tam nietoperza, który kilka razy sondował, czy warto już wylecieć z jaskini, czy jeszcze nie) i zaczęliśmy wdrapywać się na punkt widokowy z Zegarowych Skałach. Zmrok skrócił nam i tak krótki spacer.
Następnego dnia pogoda była już tylko barowa, więc nasz wcześniejszy wybór, żeby tego dnia zwiedzić kopalnię soli w Wieliczce, jak najbardziej się sprawdził. Niestety nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, ale też masa innych turystów. Stania w kolejce byłoby na 3 godziny, w dodatku w deszczu. Nic dziwnego, że odpuściliśmy i pojechaliśmy pokazać dzieciakom królewskie miasto Kraków podczas krótkiego spaceru w deszczu na trasie Wawel - Rynek - Wawel. Pobyt w Bazylice Mariackiej Franek skwitował "To było prawdziwe piękno". Polscy królowie z banknotów stali się dla dzieci znacznie bliżsi po zobaczeniu ich sarkofagów w Katedrze. A zwiedzanie Smoczej Jamy z przyczepką rowerową to karkołomne przedsięwzięcie, zwłaszcza na odcinku krętych schodów prowadzących z zamku do groty.

Najciekawszym dla mnie (bo nowym) miejscem widzianym tego dnia była zarastająca Pustynia Błędowska, pojechaliśmy tam całkiem przypadkiem, zobaczywszy drogowskaz kierujący na punkt widokowy - tym razem improwizowaliśmy! A że z mapy wynikało, że w to miejsce można podjechać samochodem i przejść kilkanaście kroków, pojechaliśmy tam i napawaliśmy się szeroką panoramą piasku wśród krzaków. Teraz żałuję, że podobnie nie zrobiliśmy widząc drogowskaz "Jaskinia Wierzchowska", ale z drugiej strony nie znalazłem żadnych ostrzeżeń odnośnie weekendowego zwiedzania kopalni w Wieliczce. Nie sądziłem, że to się tak skończy.

 
Kolejne dwa dni zostały już opisane na blogu. Natomiast ostatni dzień wyjazdu, jak najbardziej łączy się z treścią tego posta, bo też związany był ze zmianą planów i to rewolucyjną. Otóż we wtorek planowaliśmy zdobycie Trzydniowiańskiego Wierchu, a potem zejście Doliną Chochołowską do samochodu zostawionego na Siwej Polanie. Wstaliśmy więc o świcie, zjedliśmy wczesne śniadania, zostawiliśmy niepotrzebne rzeczy w narciarni, gotowi do wyjścia. Wtedy zaczął siąpić deszcz, a szczyty zasnute chmurami nie wróżyły rychłej poprawy pogody. W ciągu kilku sekund oboje stwierdziliśmy, że w takich warunkach nasza Nina nie ma praktycznie żadnej ochrony przed deszczem, dla nikogo ta wycieczka nie będzie przyjemnością i schodzimy już teraz, by odwiedzić Wieliczkę. Tak, nie odpuszczamy łatwo raz zamierzonej wycieczki, która tym razem świetnie się udała, nie czekaliśmy na przewodnika dłużej niż 15 minut (jeszcze dostaliśmy solidną zniżkę za Kartę Dużej Rodziny). Łucja dzielnie wędrowała ponad dwa kilometry, wdzięcząc się do pana przewodnika. Na chwilę tylko straciła rezon po inscenizacji wybuchu metanu, ale potem już dzielnie odwiedzała wszystkie komory, kaplicę św. Kingi, przeglądała się w podziemnych jeziorkach, a jej włosy targał pęd powietrza w kopalnianej windzie.



Podsumowując, dzięki wielorakim zmianom planów wyjazd nie wyszedł w 100% górski, a niezwykle różnorodny, bo znalazło się w nim miejsce na spacer po dzikiej przyrodzie, zwiedzanie zabytkowego miasta, wspinaczkę, trekking wysokogórski oraz eksplorację kopalni i jaskiń. Takie właśnie spędzanie czasu lubimy najbardziej.

wtorek, 6 października 2015

Wołowiec - 2064 mnpm

Członkowie Dziecięcego Klubu Wysokogórskiego z siedzibą na warszawskim Ursynowie w składzie Franciszek Ciborowski, Róża Ciborowska, Łucja Ciborowska oraz Nina Ciborowska (zbieżność nazwisk przypadkowa) postanowili zdobyć pierwszy w historii ich wspinaczek dwutysięcznik. Padło na dość łatwy szczyt - Wołowiec i klasyczną drogę pierwszych zdobywców. Jak zamierzyli, tak uczynili.


Wynajęci lokalni tragarze o trudnych do zapamiętania imionach Mhamayust i Thatapita, używając tradycyjnych lokalnych środków transportu (przyczepka rowerowa z zestawem trekking, chusta elastyczna i nosidełko turystyczne na stelażu) wciągnęli do bazy kilogramy sprzętu oraz niedomagających członków ekspedycji, podczas gdy pozostali miło przespacerowali dolinę zdającą się nie mieć końca. Basecamp postanowiono założyć na Polanie Chochołowskiej i ze względu na to, że Wołowiec wydawał się w zasięgu jednodniowej wspinaczki zdecydowano się na wejście stylem alpejskim bez zakładania obozów pośrednich.


Dobrze najedzeni alpiniści poszli wcześnie spać, nie zaprzątając sobie głów sprawami logistycznymi, które scedowali na tragarzy, którzy niestety rano zaspali, co uniemożliwiło rozpoczęcie akcji górskiej skoro świt. Mimo, że połowa członków wyprawy była niesiona w nosidełkach przez Szerpów, tempo ataku nie było zawrotne. A po zdobyciu Grzesia - pierwszego z osiągniętych szczytów grani Wołowca - nawet jeszcze spadło. Sprzyjało to powstawaniu konfliktów między członkami wyprawy. Spierano się, kto ma iść z kijkami, kto z kim w zespole. Atmosferę podgrzewali jeszcze napotkani po drodze alpiniści, którzy ostrzegali przed warunkami panującymi wyżej, ale nie brano tego serio. Młodzi wspinacze niedojrzale zachowywali się również ujrzawszy na szczycie Rakonia po raz pierwszy w tym sezonie śnieg. Tragarze próbowali studzić nastroje, a na grani wiał silny wiatr i przewalały się chmury.




Wobec spadającej temperatury powietrza i kończyn najmłodszych taterników, tuż przed atakiem szczytowym, na przełęczy przed wierzchołkiem podjęto dramatyczną decyzję. Połowa składu wyprawy przemarznięta i nie czująca się na siłach, zaczęła schodzić z grani do basecampu, natomiast najsilniejsi: Ciborowski i najstarsza Ciborowska wraz z jednym z szerpów mieli stworzyć zespół szturmowy, który zawiesi proporzec Klubu na pierwszym dwutysięczniku. Ku zdumieniu wszystkich dziewczyna niespodziewanie oświadczyła, że nie chce jej się wchodzić na szczyt. Żadne argumenty do niej nie trafiały, wszystkie kwitowała tym samym "no i co". Widać, gdzie indziej kieruje swe ambicje, więc członkowie DKW powinni rozważyć jej udział w następnych ekspedycjach organizowanych przez Klub.

 
Odważna dwójka mimo pojedynczych kupek śniegu podjęła ryzyko wspinania się bez asekuracji na wierzchołek, który właśnie ukrył się w chmurach.  Po krótkim, intensywnym ataku (Ciborowski uratował honor Klubu i zostawił podczas podejścia Mhamayusta daleko z tyłu) oboje stanęli na Wołowcu 28 września o godzinie 14.50.  Gdyby komórki się nie rozładowały, mogliby się połączyć z resztą wyprawy i zadać słynne pytania "Czy nas słyszycie? Zgadnijcie gdzie jesteśmy?". Niestety pobyt powyżej dwóch tysięcy metrów był krótki, na szczycie wiatr się zmagał, więc szczęśliwi zdobywcy po zrobieniu pamiątkowych zdjęć podążyli za resztą do bazy i wcale nie było im łatwo ich dogonić.

Bo chociaż średnia Ciborowska szła sama, to naprawdę schodziła w bardzo dobrym tempie - o własnych siłach zeszłaby do basecampu, gdyby nie to, że pozostałym członkom wyprawy kiszki grały marsza i marząc o ciepłych kisielach i zupkach chińskich, wymogli na tragarzu jej niesienie. Po noclegu w bazie wspinacze zaczęli powrót doliną do cywilizacji ze świadomością, że wyprawa zakończyła się umiarkowanym sukcesem.

sobota, 3 października 2015

Na żelaznym szlaku




Wspinaczka? Całą rodziną? Jako główna atrakcja dnia, ba, nawet wyjazdu? Niemożliwe!

A jednak. Pita, który długo nie mógł się przekonać do mojej nowej pasji, czemu dał wyraz chociażby wysyłając mnie samą w skały  na wiosnę, odnalazł się jednak w tym sporcie. Przełom nastąpił gdy tuż obok nas, na Ursynowie, otworzona została Ściana Południowa i zaproponowała tanie poniedziałki. Byliśmy tam kilka razy na rodzinnym wspinaniu i Pita spojrzał na wspinaczkę bardziej przychylnym okiem. 



Ale najważniejsze odkrycie nastąpiło dopiero jakiś tydzień przed wyjazdem na targi BikeExpo w Kielcach i w góry. Nagłe olśnienie - via ferraty! Ta pięknie brzmiąca nazwa otworzyła nowy rozdział naszych podróży i aktywności, bo oto odkryliśmy idealne połączenie wspinaczki z turystyką górską, która towarzyszy nam od lat. Pita podszedł do sprawy jak zwykle - metodycznie i dogłębnie, więc po krótkim grzebaniu w odmętach netu mieliśmy plany na ambitne wyjazdy w Alpy, niemieckie Góry Łużyckie i do Czech. Póki co, jako kompletne żółtodzioby w temacie, musieliśmy jednak zacząć od czegoś prostego, co moglibyśmy zaliczyć rodzinnie. Tylko jak? W Polsce jest słowne ZERO dróg ferratowych. Tymczasem tuż za naszą granicą, na Słowacji, mój mąż odkrył miejsce idealne. Nieczynny kamieniołom, w którym nie tylko poprowadzone są wspinaczkowe drogi, ale także szkoleniowa ferrata - w sam raz do naszych celów. 

 

Na wariackich papierach, dzień przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w potrzebny sprzęt, tj. lonże oraz kaski do via ferraty i oto w niedzielę przed południem staliśmy pod ścianą kamieniołomu. Podnieceni, pełni zapału i przewiani na wylot silnym wiatrem, który wykonał kawał dobrej roboty, bo nie tylko osuszył skałę po deszczu, ale wywiał także wszystkich innych amatorów wspinaczki. Ściana była więc tylko dla nas :)



Plan był prosty - idziemy w dwóch, dwuosobowych zespołach rodzic-dziecko, a najmłodsze dziewczyny czekają pod ścianą aż dorosną. Tym razem nic planu nie zakłóciło - Ninja spała jak zabita, Łucja tylko trochę narzekała, że nie może się wspinać, a zespoły pokonały ferratę dwukrotnie - idąc dwoma wariantami drogi.




Nie obyło się jednak bez zderzenia naszych wyobrażeń z rzeczywistością. Ferrata okazała się być skrojona na wymiary dorosłych i nasze dzieci, szczególnie Róża, nie zawsze sięgały rękami do liny, bądź odwrotnie - nogami do najlepszych stopni. To spowodowało, że przez większość trasy dzieciaki nie były w stanie same się przepinać. Robiliśmy to za nich, co w trudniejszych miejscach drogi stanowiło nie lada wyzwanie. Na każdym wariancie trasy był jednak tylko jeden taki moment podnoszący ciśnienie. Jak na pierwszy raz  dostarczyły nam dość emocji - wystarczyło byśmy nie uznali ferraty za banalny spacerek. 



 Po pokonaniu skalnej ściany staje się na szczycie kamieniołomu, skąd można dopiero ocenić osiągniętą wysokość i nieco się przestraszyć, bo po drodze nie ma na to czasu. Stąd również łatwo zawiesić wędki do wspinania po drogach wyznaczonych na skale, co zapewne w przyszłości wykorzystamy, bo na pewno tu wrócimy. Jest po co.