niedziela, 14 sierpnia 2016

Ci mnisi to lubili adrenalinę...


Ach ci mnisi! Niezłe z nich zgrywusy. Nie dość im było wynieść się na suche, nieprzystępne i dalekie od innych ludzkich siedzib tereny. Nie dość, że owe tereny roją się od żmij i innych węży. Musieli jeszcze wykuć swe cele wysoko, na zboczu płaskiego wzniesienia. Musieli wykuć owe cele piętrowo, nad stroma przepaścią, tak by wspięcie się do nich po płaskiej piaszczystej skale było nie lada wyzwaniem. Lubili zapewne ten dreszczyk emocji, gdy ich sandały ześlizgiwały się na ścieżce prowadzącej do źródełka czy kapliczki na szczycie wzgórza. Musieli lubić te upalne dni lata, deszcz padający na głowę w małej celi i mrozy zimy. Takie to właśnie rozważania snuły dzieci wędrując, a raczej walcząc o każdy krok na tych samych stromych ścieżkach kompleksu jaskiń mniszych klasztoru David Garedża i Udabno. Franek posądził więc mnichów o pazerność na silne emocje, choć zakładając swój klasztor 1500 lat temu nie mogli przecież wiedzieć, że kiedyś ich ścieżka do kapliczki stanie się jednocześnie granicą dwóch państw i szlakiem dla turystów, z którego będą oni podziwiać otwarty widok na stepy Azerbejdżanu. Nie mogli również wiedzieć,  że stropy ich cel zawalą się pod naporem wieków,  tak że dotarcie do wnętrza najpiękniejszej kaplicy będzie wymagało umiejętności wspinaczkowych, które na szczęście nasze dzieci już posiadają.
 
Tak właśnie było dziś - upał,  żmije, strome podejścia i piękne cele - jaskinie, w których niegdyś żyło kilka tysięcy mnichów (cały kompleks David Garedża obejmuje 15 klasztorów w okolicy). Niektóre jaskinie to proste jamy, inne natomiast, jak refektarz i kaplica zachowały wczesnośredniowieczne freski i rzeźbione w skale okna, nisze czy kolumny. My oczywiście nie mogliśmy wyzbyć się porównań z kompleksami klasztornymi Kapadocji, ale czy dzieci coś z tej wycieczki miały? Początkowo zdawało nam się,  że jedynie cierpienie, ale w drodze powrotnej, gdy upał i zmęczenie poszły w niepamięć okazało się, że owa mnisia adrenalina to lek na wszelkie słabości i ostatecznie dzień uzyskał lepsze noty niż wczorajszy.
 

Być może do poprawy humoru przyczyniła się też zupa pomidorowa serwowana w polskim przysiółku w tej niegościnnej okolicy - Oasis Clubie. Restauracja/hostel/dom kultury założony w totalnym zad..iu tego księżycowego krajobrazu, którego nie przestraszyła się para naszych rodaków. Dziś zarządzają tętniącym życiem (przynajmniej w sezonie) lokalem i raczą pomidorówką wyczerpane dzieciaki.

W Oasis Clubie bywało już wielu, w tym mnóstwo Polaków, Travelito też na zawsze zostawiło tam swój ślad ;)

sobota, 13 sierpnia 2016

Gamardżobat

 Ten wyjazd jest dla nas przełomowy nie tylko dlatego, że jesteśmy tak daleko od Polski pierwszy raz z czwórką dzieci, ale też ze względu na użycie nowych dla nas - jak na dotychczasowe podróże - technologii. Mogliście się domyśleć,  widząc polskie znaki, że bloga piszemy teraz spokojnie w łóżku na komórce,  zamiast siedzieć w ciasnej kawiarence, poskramiając rozwrzeszczane dzieciaki. I to jest fajne, gorsze jest tylko uzależnienie od darmowego WI-FI oraz fakt, ze podczas całego dnia wędrówek po Tbilisi nie spostrzegliśmy żadnego internet cafe.


 Ale zanim zaczęliśmy się po południu szwendać po stołecznej starówce, przeżyliśmy o świcie ciekawe doświadczenie. Taksówkarz przy pierwszych promieniach słońca wysadził nas przed blokiem w stanie surowym, który nie w pełni został oddany do użytku. Gdy zaczęliśmy szukać naszej kwartiry okazało się, że domofony na klatkach nie działają,  a nieliczne zamieszkałe już mieszkania nie zostały opatrzone numerami. Zmęczeni nocnym lotem błąkaliśmy się wiec po pietrach i klatkach, niecierpliwie szukając upragnionego łóżka. Gdy w mieszkaniu, które wedle naszych rachub miało numer 16, nikt nie odpowiedział, okazało się, że nie działa mi roaming w komórce ... Na szczęście nasze poranne dobijanie usłyszała właściwa osoba czyli nasza gospodyni, która zaprowadziła nas zupełnie gdzie indziej niż pukaliśmy.
Jako że mieszkamy właściwie na budowie i zasnąć było ciężko, musieliśmy przesunąć ambitniejsze plany na bliżej nieokreśloną przyszłość i udać się na zwiedzanie miasta w upale południa.

 W Tbilisi podoba nam się to, że mieszkając prawie jak na ursynowskim blokowisku, czujemy się jak w domu. Mamy już swoje miejsce, gdzie kupujemy chaczapuri, osiedlowy sklep, niezwykle głębokie metro już nie ma dla nas tajemnic ... Na razie wiec trud podróży z czwórką dzieci nie różni się niczym od tego codziennego. Ale tbiliska starówka w urokliwy sposób łączy w sobie tradycję z nowoczesnością. Za prastarością grodu przemawiają wiekowe cerkwie, których wejścia znajdują się kilka metrów poniżej ulicy, drewniane balkony (pomalowane na jaskrawe kolory) domów w stylu orientalnym, łaźnie tureckie czy perska twierdza. A tej wypracowanej przez stulecia harmonii nie zakłóca,  a nawet powiedziałbym wzbogaca - szkło i stal. Kolejka linowa (jedyna pewnie dzisiejsza atrakcja dla dzieciaków) przenosi tłumy turystów bardzo sprawnie i mega tanio na wzgórze, skąd widać całe miasto,  w tym również futurystyczny pieszy Most Pokoju i inne fantazyjne gmachy wybudowane w ostatnich latach. Tbilisi to po prostu europejska stolica, choć dostawca naszego ubezpieczenia twierdzi inaczej.


środa, 11 maja 2016

Piknik pod wiszącą skałą

Mantlowanie, giełganie, spotowanie, red pointy... czegóż to się człowiek nie nauczy na jednym ekspresowo krótkim wyjeździe na baldy. Wystarczy jednak, ze ruszy z takim fascynatem jak mój brat, a słownik wzbogaci się o nowe branżowe terminy. Oprócz teorii załapie też sporo podstawowej wiedzy praktycznej, na przykład takiej, że gdy ktoś się na kamulec wspina, to się go pilnuje i gdy trzeba wyłapuje, a nie bezradnie ręce rozkłada, bo czasem jedyną granicę między bolesnymi otarciami (jak w moim przypadku) a poważnym połamaniem stanowią wyłapujące ręce i niewielki crash pad (materac).
 

Baldy? A co to? - spytacie. W naszym przypadku alternatywa dla wspinania z liną w Jurze, na które zabrakło nam partnerów i wiedzy teoretycznej. Zapakowaliśmy więc Marka do naszego pojemnego auta na jedyne wolne miejsce i ruszyliśmy do Adamowa popróbować wspinania w małej formie. Przygód było kilka, pierwsza zaś wynikała z faktu, że skałki w Adamowie to rezerwat przyrody. 
Topo (przewodnik) Adamowa wspomina co prawda na samym wstępie, że wspinanie tam jest zabronione i wskazówki mają charakter czysto teoretyczny, ale myśleliśmy, że niejaki leśniczy, postrach wspinacza, to taka postać jak nie przymierzając Yeti czy inny potwór z Loch Ness. Ktoś, kiedyś go widział, ale to było dawno i nieprawda. Otóż nie. Legendarny zły leśniczy z Adamowa istnieje i my go spotkaliśmy! Spotkanie zresztą było dość miłe, a leśniczy przyjazny, jednak nieubłagany. Za jego sprawą zamiast wspinać się w szerszym gronie na wcześniej upatrzonej skale o pokrętnej nazwie Parapetolog, gdzie problemów na naszym poziomie było sporo, musieliśmy przenieść się nieco dalej, gdzie mrówki, kleszcze i nie wiem co jeszcze. Marek nieco ukradkiem zdążył jeszcze popróbować arcytrudnego balda, który zrzucał go i tym razem, ale nasi chłopcy odchodzili z Parapetologa z niedosytem - nie udało im się skończyć tego co zaczęli.

 

Na nowym miejscu Róża wspinała się jak moda kozica, Łucja również starała się pokonać niedobory wzrostu gigantycznym zapałem, a reszta walczyła z grawitacją. Mnie ona raz pokonała w sposób niemal tragiczny - poleciałam z wysokości 2,5m i tylko sprawne wyłapanie przez Marka uchroniło mnie przed śmiercią lub kalectwem ;). 





Wniosków z wyjazdu mamy kilka:
1. piknik pod wiszącą skałą z dziećmi jest możliwy, ale wszyscy wrócą niemiłosiernie brudni i zmęczeni
2. wspinanie w skale to zupełnie co innego niż na panelu
3. lepiej nie spotykać złego leśniczego, bo choć miły, to popsuje plany
4. Jura chyba jednak wygra


niedziela, 13 marca 2016

Białe szaleństwo

Popularne wyjaśnienie brzmi: globalne ocieplenie. Emisja dwutlenku węgla itd, wszyscy już to słyszeliście więc wiecie. Inna wersja głosi naturalne, cykliczne zmiany w klimacie, tak już bywało w historii świata i teraz też tak będzie. Fakt pozostaje jednak faktem - śniegu w zimę jak na lekarstwo. A my kolejny już rok szukamy zimą i znajdujemy w tym samym miejscu - na karkonoskich wysokich równiach.



Minęły już czasy, gdy baliśmy się zimowych wyjazdów z dzieciakami (a był taki moment, gdy powiedziałam - nigdy więcej!), bo zimno, bo mnóstwo ciuchów, bo zmienianie pieluch i karmienie na mrozie. Może "dorośliśmy", może się jeszcze bardziej znieczuliliśmy, a może po prostu zaczyna grać nasze doświadczenie i wypracowane modele przeprowadzania takiego logistycznie skomplikowanego przedsięwzięcia. W każdym razie nasza zuchwałość rośnie wprost proporcjonalnie do liczby dzieci ;) Oczywiście lata świetlne dzielą nas jeszcze od wyczynów na miarę TrisTrans Saga, ale zimowe zdobywanie umiarkowanych szczytów staje się naszą rodzinną tradycją.


Oczywiście są zasady:
1. odpowiedni sprzęt, z którym niemożliwe staje się możliwe,
2. dobrze skomponowany, zbilansowany pod kątem upodobań smakoszy w przedziale 0-10 lat prowiant,
3. jak najwięcej schronisk na szlaku,
4. realny plan B, czyli wycof.
Przydaje się także punkt 5, czyli dobra forma psychiczna głównych tragarzy oraz ich consensus co do procedury uruchomienia punktu 4.

Karkonosze znów miały nam do zaproponowania odpowiedni szlak, tym razem na Szrenicę. Szlak doskonale łatwy, odpowiednio szeroki i wypłaszczony dla przyczepki rowerowej w wersji trekkingowej, którą miała podróżować Nina, z aż dwoma schroniskami po drodze. Na dodatek pełen wspomnień, bo już niegdyś przez nas "liźnięty" na odcinku do wodospadu Kamieńczyk. Ideał. Jak się okazało wyprawa ta miała niespodziewanie dorzucić do naszych doświadczeń swój mały wkład, który jako nowa atrakcja na pewno na stałe zagości w zimowych wędrówkach.


marzec 2011 (małe to Róża)


luty 2016

Pierwszy odcinek szlaku, bardzo zatłoczony, bo wybierany jako ciekawa i krótka wycieczka z wyraźnym celem - wodospadem, okazał się być najtrudniejszym do pokonania. Kamienista ścieżka była całkowicie oblodzona, co dla Pity ciągnącego przyczepkę stanowiło szczególne wyzwanie. Duch w nas jednak nie gasł. Jakże by mógł? Piękna pogoda, dzieci jeszcze pełne sił i zapału (nawet nadworny spowalniacz - Łucja), dookoła las skąpany w promieniach słońca, co przywodziło nam na myśl wspomnienia z poprzedniej tutaj bytności. No i przede wszystkim on - bohater dnia, czyli śnieg. Coraz więcej tego bohatera panoszyło się na szlaku, co tylko nas mogło cieszyć.



Im wyżej wchodziliśmy, tym nasze (dorosłych) nastroje rosły, w obliczu otwierających się widoków na dolinę i karkonoskie szczyty. Dziecięce nastroje natomiast wyraźnie pikowały. Łucja potrzebowała coraz wymyślniejszych motywacji do wspinaczki, Róża swój entuzjazm zostawiła 100 metrów niżej, Nawet Franek przeżył kryzys, który ewidentnie sygnalizował, że nasz syn zrobił się głodny. I jakoś zapewne w momencie gdy staliśmy nad rozwalonym na śniegu Frankiem, który tak właśnie kontestował nasz pomysł na ten dzień, pojawiło się TO.
- Świst! - Śmignął jeden.
- Świst! - Kolejny. I to z plecakiem.
Zmęczenie z lekka zostało zapomniane, bo oto w dziecięcych głowach zakiełkowało pożądanie. Tym co rozpaliło małe umysły był skromny kawałek plastiku pod siedzeniami mijających nas turystów. Pomysł z którym spotkaliśmy się i skrzętnie wykorzystaliśmy podczas schodzenia ze Śnieżki, tu został rozbudowany o odpowiednie akcesorium. Po szlaku co chwilę zjeżdżali na "jabłuszkach" kolejni wędrowcy, a nasze dzieci myślały już tylko o tym jak skombinować dla siebie taki przydatny drobiazg. Podczas drogi do miejsca postoju (stoliki i ławki niemal cale pod śniegiem!) narzekaliśmy czemu nie zaopatrzyliśmy się we własne egzemplarze na parkingu i przypomnieliśmy sobie ich cenę, wspinając się dalej do schroniska dywagowaliśmy nad ewentualną możliwością zakupu plastikowych skarbów w schronisku i zanim tam dotarliśmy zapadła już decyzja o podjęciu poszukiwań za wszelką cenę. Tak to "jabłuszka" ułatwiły nam osiągnięcie pierwszej bazy, bo mimo że Franek już po przekąsce na szlaku odzyskał animusz, a Łusia wręcz przeciwnie musiała momentami wsiąść do przyczepki, to myśli wędrowców sięgały znacznie dalej niż ich zmęczone nogi.




Posiedzenie w schronisku jak zawsze naładowało akumulatory dzieci. Czy sprawiła to uwielbiana przez nie kuchnia schroniskowa (fasolka po bretońsku, pomidorowa, pierogi, bigos... pychoty!)? Czy trochę ciepła dla zmarzniętych stóp? Czy partyjka piłkarzyków z innymi dzielnymi wędrowniczkami? Dość, że powyżej schroniska po zaśnieżonej drodze wspinaliśmy się już w równym tempie, Tym razem istniała też dodatkowa motywacja - niestety w miejscu posiłku jabłuszka się skończyły. Co oznaczało, że wcześniej BYŁY! Skoro tak, to może do schroniska wyżej nie wszyscy dotarli by wykupić cały zapas plastikowego szczęścia wprost sprzed nosa naszych niedoszłych saneczkarzy? Poza tym - jaki zjazd się szykował z samej góry! Snując takie rozważania spokojnie dotarliśmy do celu - na szczyt Szrenicy.





Tym razem widoczność nie powalała, ale pod nami rozciągał się śnieżny krajobraz i to wystarczyło nam do szczęścia. Poza tym schronisko na szczycie stanęło na wysokości zadania i plastiki były, co z kolei wystarczyło do szczęścia dzieciakom. Po krótkich negocjacjach zgodziliśmy się zakupić 2 sztuki, bo horrendalna cena odstraszyła nas na tyle skutecznie, że byliśmy skłonni podjąć ryzyko katastrofy, którą mógł zwiastować rachunek 3 dzieci : 2 ślizgi. Droga w dół, mimo nieuniknionych w tej sytuacji konfliktów, okazała się głównie feerią pisków i krzyków radości, śnieżnych upadków, gonitw i wyścigów, śmiechu i szaleństwa. I to tempo! Taki mały gadżet a tyle zalet! Odtąd nasz must have!





piątek, 4 marca 2016

Wielkie powroty

Złota uliczka, parek w rohliku, Pilsner, Mucha, smażeny syr, Staropramen, Most Karola, Mala Strana, widok z Petrinu, głębokie metro, knedliky i jeszcze ze 2 piwa zapisane kreskami na "listku". PRAGA.


Okazuje się, że z dziećmi to zupełnie inne doznanie. Klimatyczne knajpy, gdzie kiedyś spędzaliśmy długie wieczory przy piwie, nagle jawią się jako zasmrodzone papierosowym dymem piwnice, do których nie sposób dostać się z wózkiem. Całodzienne spacery po urokliwych uliczkach Starego Miasta to też nie jest ulubiony przez nasze dzieci sposób spędzania czasu. 
Oczywiście nie jesteśmy żółtodziobami w podróżach z dziećmi ani masochistami pragnącymi spędzić 2 dni w akompaniamencie jęków, więc wygrzebaliśmy z pamięci miejsca i wrażenia, które mogły być dla nich atrakcją. 

 
 

A więc przede wszystkim - muzeum zabawek. O tak, to był hit wyjazdu i to nie tylko dla najmłodszych! Spędziliśmy ze dwie godziny podziwiając pięknie urządzone mieszkania XIX-sto wiecznych lalek, armie ołowianych żołnierzy i makiety kolejowych dworców (jak tym się dzieci bawiły?) i Barbie. Barbie?!? Już słyszę te wzgardliwe prychnięcie. Ale jaka Barbie! Lalka nr 1, Barbie w kostiumiku Diora, w przepysznych sukniach gwiazd filmowych i w limitowanych seriach. Dowiedzieliśmy się również o jej kreskówkowych początkach.




Co jeszcze cieszy dzieci? Przedstawienia. Namiastką takiego była zmiana warty na Hradczanach, która zainspirowała Franka i Różę do przejęcia obowiązków żołnierzy.
Przejażdżki kolejką. Szczególnie pod górę, gdy oszczędzają im zmęczenia. Niestety, tym razem trafiliśmy na sezonową przerwę i ku ogólnej rozpaczy na Petrin wdrapaliśmy się o własnych siłach. Widok wynagradzał jednak trudy, bo z góry mogliśmy łatwo pokazać dzieciakom kolejne punkty naszej wycieczki - katedrę św. Wita (Łucja wyszła z niej oburzona, że Czesi mają taki ładny kościół a my nie), most Karola (najwięcej emocji wzbudził oczywiście pomnik przedstawiający św. Jana Nepomucena, którego dramatyczna śmierć poruszyła ulubione struny wyobraźni naszych wielbicieli tragicznych historii) i staromiejski rynek, gdzie musieliśmy zaliczyć obserwację wędrówek postaci przy biciu zegara. Niestety nie dostaliśmy się na Złotą Uliczkę, bo jest ona częścią drogiego pakietu atrakcji Hradczańskich. 



 Mimo naszych zabiegów by uatrakcyjnić dzieciakom tę wizytę w czeskiej stolicy, nie obyło się bez jęków i fochów. Po raz kolejny błogosławiliśmy decyzję o wzięciu rowerowej przyczepki podwójnej, która dawała opcję restu naszej najmłodszej chodzącej zawodniczce. Podsumowując - Praga na dwa dni, jako atrakcyjny przerywnik dla polskich gór była dobrym pomysłem, jednak na więcej miejskich wrażeń nasze dzieci nie są gotowe.