środa, 15 lutego 2017

Ale siara!

 
Z rajskiego Bali przepłynęliśmy na Jawę. Zmianę odczuliśmy jeszcze na promie - padać zaczęło na środku cieśniny, gdy załatwialiśmy przez internet jedyny nocleg w rozsądnej cenie w mieście Banyuwangi. Okazało się jednak że przenieśliśmy się z niebiańskiej miejscówki z basenem i rzeźbami do piekielnie obskurnej nory z dykty, w której czegokolwiek się dotknęło, to się psuło, wszędzie roiło się od insektów, a cena należała do najdroższych na wyjeździe.
Na szczęście gospodarz był przesympatyczny, zorganizował nam transport na Kawah Ijen i dzień (Walentynki) zmierzałby do udanego końca (w międzyczasie widzieliśmy megakiczowatą chińską świątynię, jedliśmy pierwszy posiłek na ulicy - terengbulaki), gdyby nie nasz bank, który po pierwszym pobraniu przez gotówki z bankomatu, zablokował kartę, by "chronić nasze pieniądze". Byśmy się tym niewiele przejęli, gdyby wypłacono nam tyle, ile chcielibyśmy. Ale niestety są tu niskie limity (około 400 zł) i już nam zapowiedziano, że druga z naszych kart też zostanie zablokowana, bo Indonezja jest krajem wysokiego ryzyka, że względu na ilość oszustw ...
Ze zdenerwowania trudno było zasnąć, a wczesna czekała nas pobudka. Zwykli turyści ruszają na wulkan o północy, przed świtem podziwiają niebieskie płomienie, wydobywające się z wnętrza krateru, a potem wschód słońca z jego krawędzi. My zdecydowaliśmy się wyjechać o 5.00, ale i tak ponad godzinę wcześniej obudziło nas kilku przekrzykujących się muezzinów.
Wschodzące słońce muskało zasnuty chmurami wierzchołek wulkanu Merapi, gdy nasz samochód wdrapywał się mozolnie zniszczoną drogą na płaskowyż między szczytami. W pewnym momencie zobaczyłem w lusterku cieśninę oraz balijskie góry! Cudnie!

Na pieszym szlaku znacznie mniej było dziur niż w asfalcie. Wszak tędy górnicy zwożą wózkami siarkę z Ijenu, a od czasu do czasu turystów zmordowanych 6-kilometrowym trekiem w dwie strony. Nam wycieczka nie sprawiła problemów. Franek założył się o 5 zł z Łucją, że ona nie wejdzie na szczyt. Tak to zmotywowało naszego przedszkolaka, że bez fochów wdrapał się na wulkan. Tam przywitały nas zapachy z piekła rodem bądź jak kto woli smród zgniłego jajka. Dobrze że po drodze pożyczyliśmy cztery maski dla dzieciaków. Tylko Nince ochrona przed trującymi wyziewami nie leżała, więc jako jedyna nie zeszła wgłąb krateru. Ale na krawędzi też było ciekawie.  Przede wszystkim odsłonił się widok na turkusowe jezioro oraz żółtawe dymy z trzewi Ziemi. Tam zmierzała stromą ścieżką Just ze starszakami, wymijając górników, niosących na barkach po kilkadziesiąt kilo siarki. W połowie drogi dziewczyny zarządziły wycof i do dna krateru zeszła tylko męska ekipa. Tam krajobraz byłby totalnie księżycowy, gdyby nie turkusowe (ale zaśmiecone) jezioro oraz rury, z których ciekła płynna siarka i wydobywały się siarczane gazy. Jeszcze zdjęcie z górnikiem i można się już uciekać z tej piekielnej czeluści. 

PS. To był pierwszy dzień na wyjeździe, kiedy nic nie padało.

poniedziałek, 13 lutego 2017

Hati-hati

 
Jeśli okolice Ubud można uznać za nasze przedszkole skuterkowe, to Lovina stała się podstawówką i to taką w gorszej dzielnicy, z wrednymi dzieciakami i złośliwym nauczycielami. Dziś był skuterkowy pot i łzy, krwi na szczęście nie było, ale offroad, zaliczenie rowu, błoto, stromizny, górskie drogi i oczywiście nieodłączny deszcz.
Piękny dzień od rana zachęcał do obrania sobie ambitnych celów, ochoczo więc ruszyliśmy znad morza prosto do góry. 
Po drodze pierwszy sukces - stragan z durianami! Kolczasty owoc od dawna był dla nas brakującym elementem, podobnie jak jazda na skuterkach, trzeba było dopełnić tego podróżniczego rytuału. Bo jakżesz to? Podróżować po Azji i nie zjeść słynnego duriana?  Niesieni euforią zakupiliśmy spory okaz w horrendalnej cenie i... co za ohyda! Nie dość, że śmierdzi tak jak miało, to jeszcze smakuje tak jak śmierdzi!  Tylko Pita był w stanie jeść ten owoc i to chyba tylko z wrodzonego skapstwa i żalu za wydana na niego okrągłą sumką. Na dodatek smętny zapach zapakowanych kawałków duriana przebijał przez dwie foliowe torebki i ciągnął się za plecakiem gdy zwiedzaliśmy  pierwszą atrakcję - klasztorek buddyjski. 

Miejsce samo w sobie mało spektakularne, zachwycił nas jedynie widok z najwyżej położonego tarasu klasztornego - wjechalismy już dość wysoko i pod nami zielone zbocza schodziły stromo w stronę morza.
Przed nami jednak daleka droga, bo choć to tylko ze 30km to jak wiadomo na Bali oznacza pół dnia jazdy. Tym razem miało się okazać, że nawet więcej. Zachciało nam się bowiem zakosztować prowincji i świadomie wybraliśmy drogę bardziej lokalną. Wspinaliśmy się mozolnie wśród bananowych palm, niezawodnie bujnej roślinności,  gdaczacych kur i coraz bardziej spektakularnych widoków otwierajacych się przed nami. A pod kołami skuterków też coraz ciekawiej. Asfalt zamienił się w dwie wąskie, wyboiste betonowe ścieżki, coraz więcej podskoków, coraz trudniej manewrować, kolejna dziura,  jeden fałszywy ruch i bam! Pita wylądował w rowie, a raczej na szczęście, w rowku, skąd w miarę sprawnie udało się wydobyć maszynę. 

 
Kluczymy i błądzimy dalej, po drodze uzupełniając baki w przydrożnym sklepiku, gdzie pani przez lejek prosto z butelki po Smirnoffie dolewała nam benzyny. Nagle koleś na motorku zajechał Picie drogę. Napad? Szaleniec? Skląć? Zwiewać? Nie, to pomocny poczciwiec, który pierwszy zauważył metrowego, wścieklezielonego węża i zasugerował przepuszczenie gada. 

W takich okolicznościach dotarliśmy wreszcie w okolice wspaniałego wodospadu Munduk, pod który doprowadziła nas ostatecznie kreta, miejscami rozwalona przez wartką wodę ścieżka. W oparach wzbijanej przez żywioł mżawki woda spada z kilkunastu metrów i z hukiem rozbija się o skałę. Brodziliśmy tam chwilę, aż drobne kropelki całkowicie nas przemoczyły, a Pita zdołał pozbyć się resztek duriana,  choć wspomnienie o nim będzie się zapewne snuło za naszym plecakiem jeszcze jakiś czas. 

Niespodziewanie zrobiło się popołudnie, a to w Indonezji pora najwyższa na deszcz.  Nasze doświadczenie meteorologiczne powoli okazuje się niezawodne - szybko musieliśmy wyjąć kurtki i wskoczyć na wyższy poziom kunsztu skuterkowego. A droga szykował dla nas kolejne atrakcje. Przygodę zwiastowały gęsto rozstawione napisy "hati-hati" (uwaga, ostrożnie!). Wkrótce oprócz czujnego wchodzenia w ostre zakręty na zjazdach musieliśmy jeszcze uważać na fragmenty zasypanej ziemią i zwalonej w przepaść drogi. Mięśnie jak postronki,  najwyższy poziom skupienia, ręce zdrętwiałe od ciągłego wciskania hamulców i ten ciągły deszcz...
 
Zrelaksować się mogliśmy dopiero pod hinduistyczną świątynią Pura Ulun Danu Bratan, która widnieje na wielu folderach reklamujących Bali. Lepiej jednak wychodzi na zdjęciach niż wygląda na żywo. Nie zachwyciła nas pagoda unosząca się na wodzie, zrobione przez nas zdjęcia pokazują ją jednak jako miejsce zjawiskowe. 

Stamtąd już tylko 1,5h jazdy we wspomnianych warunkach (oraz kolejne spotkanie z małpami na przełęczy) i już mogliśmy relaksować się w naszym hotelowym basenie, kontemplując doznania i celebrując dumę z nowo nabytych umiejętności.

niedziela, 12 lutego 2017

Wodne igraszki

Lovina - kurort w północnym Bali - słynie z delfinów. Po pierwszym dniu pobytu mogliśmy uzupełnić ten obraz. Słynie również z czarnych plaż (zarzuconych po sztormie kokosami, palmami i śmieciami z Borneo), wysokiej średniej wieku zachodnich turystów oraz przyjemnej i nie zatłoczonej turystycznej mini-dzielnicy. To wszystko odkryło się przed nami podczas krótkiego spaceru, większość dnia bowiem chowaliśmy się w basenie lub w pokoju przed deszczem. Dopiero dziś miało być ambitniej. 

O 5.45 budzi nas pukanie do drzwi. "Dolphin, dolphin" krzyczał Balijczyk. Łyk kawy z kartonika i można ruszać, chociaż ciemności rozprasza tylko światło księżyca. Śpieszymy się świadomi, że delfiny nie będą na nas czekać. Kamizelki włożone. Nasza łódź "Dreamliner" odbija od brzegu w towarzystwie kilkunastu innych. Morze jest spokojne, boczne stateczniki delikatnie muskają małe fale. Prujemy naprzód, sternik rozgląda się po tafli morza, dzieciaki usypiają na siedząco. Niezbyt to bezpieczne - nasza "łódka nartowa" ma niecały metr szerokości i może pomieścić osiem osób. Z porannego odrętwienia wyrywa nas Ninka,  którą dopada choroba morska. No dobra, gdzie te delfiny? Płyniemy już godzinę i nic. Czy pójdą w ślady indyjskich tygrysów?  Czy dzieci zrozumieją, że to nie zwierzęta z delfinarium. Usilnie wpatruję się w dal. Może ujrzę je przed sternikiem? Nic z tego. Płyniemy już półtorej godziny, a za burtą tylko bornejskie kokosy. Sternik wstaje, świdruje wzrokiem okolicę. Wreszcie cała wstecz. Widać za nami spore zgromadzenie pająkowatych łodzi. Pędzimy do nich na złamanie karku. Czy delfiny jeszcze tam będą? Wreszcie okrzyk "Tam". Wszystkie łajby ruszają w pogoń za czarnymi płetwami. Za jedną wyskakuje druga i trzecia, całe stada. Nina piszczy z uciechy, starsze dzieciaki też, także nam udziela się nastrój podniecenia. Sternicy prowadzą swe łodzie zygzakiem. Kilka razy delfiny wyskakują tuż przy naszym stateczniku. Aż jest ich coraz mniej, łodzie odpływa do brzegu, my nadal szukamy, ale coraz bardziej bezskutecznie. Zaczyna padać. Do portu!

Jako że dopiero 10.00 cały dzień przed nami. Jedziemy do świętych gorących źródeł. Miejsce mocno lokalne. Siarczana, zielonkawa woda sika z głów ogromnych potworów. A wokół dżungla. 
 
 
Mamy ochotę na kolejną kąpiel - tym razem zimną. Nic prostszego. W okolicy znajduje się przecież wodospad, tam się wykąpiemy.  Niestety na miejscu okazuje się, że woda spływa zbyt gwałtownie. Nici z tej przyjemności. Ale od czego jest hotelowy basen?

piątek, 10 lutego 2017

Siemano kolano

Wczoraj największym rozczarowaniem dnia był brak basenu w hotelu. Dziś po 11stogodzinnej podróży kąpaliśmy się właśnie w chlorowanej wodzie. 
Dzień zapowiadał się ciężko - żadnych atrakcji, tylko przemieszczanie się między wyspami. Głównym środkiem transportu miał być prom samochodowy, przed którym autorzy przewodnika przestrzegali, że zdarzają się na nim pożary i uszkodzenia. Nam on bardzo odpowiadał. Przestrzeni dla pasażerów było więcej niż w jumbojecie, fotele odchylały się prawie do pozycji poziomej, od czasu do czasu działał telewizor, a największą frajdę sprawiała dzieciakom zabawa z trzema zapoznanymi Indonezyjkami. Te zachwycone Ninką, wołając jej imię, ganiały się z nią między fotelami, a ona wyżerała im chrupki. Gdy przyszedł czas na obiad, zamówiliśmy zupki chińskie zalewane w bufecie wrzątkiem. Franek wpadł w zachwyt, bo dla niego dzień bez makaronu, najlepiej smażonego, to dzień stracony. Niedługo zamieni się chyba w mie goreng.
Gdy my zagłębiliśmy się w lekturach, dzieciaki nauczyły swoje koleżanki niezwykle istotnych powiedzonek, które wspólnie wykrzykiwały do obsługi promu. "Siemano kolano" i "Elo gazelo"  to przecież kwintesencja polszczyzny!
Pięć godzin na promie minęło nam błyskawicznie, dzieciaki tak się wymęczyły bieganiem, że w wynajętym samochodzie do Loviny spały większość ponad trzygodzinnej jazdy. Kiedy ciemną nocą dotarliśmy do wymarzonego hotelu z basenem, mieliśmy już za sobą około 250 kilometrów, przebytych lądem i wodą, co jest na razie naszym rekordowym transferem.

czwartek, 9 lutego 2017

Lombok

 
Na wyjeździe Nina nauczyła się nowego słowa - tak często je tutaj powtarzamy - "łał". Niestety wczoraj nie utrwalała tej nauki, zachwycaliśmy się na Lomboku rzadziej niż na Bali i Gili. Pewnie dlatego, że największa  atrakcja czyli trekking na wulkan Rinjani w porze deszczowej jest niedostępna - wejścia do parku narodowego strzegą strażnicy.
Jako że  bezpośrednie połączenie Gili z Bali zostało przerwane z powodu pogody, w grę wchodziła tańsza, ale o wiele dłuższa podróż przez Lombok. Wykupiliśmy więc wycieczkę "Sasak tour", by zobaczyć choć namiastkę indonezyjskiej tradycyjnej wioski. W takie obfitują wyspy położone na wschód, gdzie jednak nie dane nam będzie dotrzeć, bo zagrożenie malaryczne jest tam większe.
Ruszyliśmy więc z rajskiego Gili wolnym promem na Lombok, gdzie prosto z klimatycznego, chaotycznego porciku odebrał nas private driver.
Lombok zachwycił nas dziką przyrodą i widokami - gęsto rosnące "lasy" palmowe, tropikalna roślinność oblepiająca wzgórza,  które na tej wyspie pną się bardzo wysoko, w końcu to tu znajduje się trzecia najwyższa góra Indonezji. 

Na przełęczy między dwoma wzniesieniami czekało nas spotkanie z małpkami. Dużo milsze,  mniej bezczelne niż te w Ubud, chętnie jadły z orzeszki z naszych rąk. Największa atrakcja tego dnia dla Niny!

Nasz plan podróży przewidywał jeszcze wizytę w wiosce słynącej z wyrobów tkackich i najsłynniejszej pokazowej wiosce Sasaków. Jak to zwykle bywa, wyobrażenia i piękna nawijka pana z biura turystycznego to jedno, a rzeczywistość drugie. Wioska tkaczy okazała się kooperatywą złożoną z wielkiego sklepu z rzeczywiście pięknymi wyrobami, przed którym siedziały dwie panie i tkały. Nasz przewodnik zajął się głównie zachęcaniem nas do zakupu zbyt drogich jak na naszą kieszeń wyrobów oraz zrobił nam wspólne zdjęcie w zaaranżowanym do tego celu spichlerzu Sasaków. Ostatecznie zakupiliśmy mały obrusik w cenie wybitnie nieazjatyckiej. Niewiele się jednak dowiedzieliśmy o sztuce tkania tego ludu. Za to po drodze można było kupić pięćdziesięciokilogramowe worki ryżu. Leżały one w stosach na poboczu, a producent w tym czasie albo ścina ryż, albo grabie suszące się ziarna. Zadziwia nas również liczba nowobudowanych meczetów. Gdziekolwiek się nie spojrzało widać było dwa lub trzy - zazwyczaj nie ukończone, z kolorową kopułą i bambusowe rusztowanie wokół sali dla wiernych.

Najsłynniejsza sasacka wioska - Sade też nieco rozczarowała. Wyobrażałam sobie, że znajduje się chociaż w głębokim interiorze, wśród ryżowych pól, a nie przy głównej drodze. Cóż, przynajmniej wydawała się autentycznie zamieszkana przez liczną społeczność, gęsto zabudowana tradycyjnymi, dwupoziomowymi domami i charakterystycznymi spichlerzami, wspólnymi dla kilku rodzin. Z racji tego, że w dalszej okolicy widzieliśmy zagajniki palmowe,  a spichlerze przypominały kształtem melanezyjskie, przy odrobinie wyobraźni mogliśmy się poczuć jak na Trobriandach. Z etnociekawostek dowiedzieliśmy się też o zwyczaju aranżowanego porwania poprzedzającego ślub - temat który dziewczyny drążyły długo z naszym sasackim przewodnikiem. Sama tradycyjna drewniana wioska otoczona była już normalnymi domami, więc wyglądała jak starówka, której mieszkańcy mieli prawo do oprowadzania turystów. Tych na Lomboku, które aspiruje do bycia drugim Bali, jednak brak. Widzieliśmy tylko sporo surferów, wiozących swe deski na skuterach i pojedynczych zagubionych turystów, starających się powrócić na zachodnią wyspę.


Objazdówka zakończyła się jednak w spektakularnych okolicznościach przepięknej plaży w Kuta (Lombok), której uroda porażała tym bardziej, że była niemalże do naszej wyłącznej dyspozycji. Na ponad kilometrowej plaży z żółciótkim piaskiem i turkusową wodą prócz nas było może z dziesięć osób.

Kąpiel przerwała nam ulewa. A kolejna spowodowała, że nie szukaliśmy w Sengigi wymarzonego budżetowego hotelu z basenem, a zadowoliliśmy się pierwszą z brzegu okazją, byleby tylko już nie mokrą.

środa, 8 lutego 2017

Gdzie jest Nemo?

Co prawda Franek twierdzi, że to wcale nie wakacje, skoro musi każdego dnia odrabiać lekcje, ale nikt inny się z nim nie zgadza. Bo czy nurkowania z fajką można się nauczyć w szkolnej ławce?
Ośmieleni wczorajszymi wprawkami w snorklowaniu, dziś ruszyliśmy na spotkanie prawdziwej przygody - nurkując wprost z łódki.
Oczywiście nie dałoby się tego osiągnąć bez kompromisów. Rozważaliśmy nawet zostawienie najmłodszych z lokalną opiekunką. Ale miłość rodzicielska tym razem okazała się silniejsza - wszyscy wsiedliśmy na pokład, zaopatrzeni w maski, fajki i płetwy. Znaczyło to, że jedno z rodziców musiało zajmować się Łucją i  Ninką,  podczas gdy drugie pływało z pozostałymi dziećmi.   
 
W pierwszym zespole wyskoczyli za burtę Franek z Just i przewodnik prowadził ich ponad żywą rafą koralową - musieli przepłynąć kilkaset metrów, zmagając się  z wysokimi falami, co Justynie trochę zepsuło doznania, bo synek wypychany przez kamizelkę poruszał się znacznie szybciej. A to jednak zawsze strach ... My pozostali w łodzi mieliśmy okazję przyglądać się rafie przez szklane dno. Nina co chwila piszczała z radości, gdy pod szybą przepłynęła ławica niebieskich rybek.

Po dwudziestu minutach snurkowania sternik popłynął na kolejne miejsce. Tym razem miałem opiekować się Różą. Gdy tylko wskoczyłem w niebieską toń, otoczyły mnie zewsząd nogi innych nurków (wśród nich te najważniejsze, których nigdy nie traciłem z pola widzenia), pomiędzy którymi przepływy ławice prążkowanych rybek. Czułem się jakbym wskoczył do wielkiego akwarium. Do tego ten odgłos Lorda Vadera wydobywający się z rurki. Z tej wizyty w zupełnie innym świecie wyrwał mnie co chwilę okrzyki córki "tato, widziałeś prawie złapałam tę rybkę", "tato, widziałeś ten niebieski kawałek rafy", "tato, my jeszcze nie musimy wracać?".

 
Prawie jako ostatni wspięliśmy się po drabince na łajbę.  Szybko też ustaliliśmy, że taka syrenka bez problemu może wypłynąć razem z bratem i jednym z rodziców. Wpierw jednak sternik zarządził godzinną przerwę na obiad na Gili Air. My nie skorzystaliśmy z okazji do jedzenia, woleliby się pokąpać,  a dzieciaki poskakać "na bombę" z burty naszej łodzi. Pod sam koniec przerwy wyciągnęliśmy maski i okazało się, że na rafie tuż obok jest mnóstwo ryb. Niestety eksploracja nie trwała długo, bo sternik stwierdził, że zbyt wysokie fale uniemożliwiają nurkowanie w trzecim punkcie. Jak niepyszni, z poczuciem niedosytu wróciliśmy na Gili Trawangan.
Resztę dnia spędziliśmy na kąpieli,  grze w piłkę z localsami na plaży oraz ustalaniem,  co robić dalej. Bo rzeczywiście zbyt wielki wiatr unieruchomił w portach fastboaty. Jedynym połączeniem z lądem są teraz cieszące się złą sławą - publicboaty...