czwartek, 23 lutego 2017

Bali United

Bali, Lombok, Gilisy już za nami, przemierzamy właśnie Jawę czas więc najwyższy na ten wpis. Impresje.
Nie zmieścimy w zwykłych wpisach tych małych zachwytów, irytacji i zadziwień, które każdy nowy kraj nam serwuje.
Indonezja zaoferowała nam od początku zieleń i rozkwit. Roślinność świeża i zaborcza, wkraczająca, zarastająca, pnąca, kwitnąca, kolorowa, zachwycająca. Kwiaty jak nasze doniczkowe na ulicznych rabatach, dżunglaste, palmowe, bambusowe laski i wszechobecne pola ryżowe. No i oczywiście owoce. Soczyste papaje i arbuzy,  świeże liczi, wściekle różowe dragonfruity, przeróżne banany i okropne duriany.
Czemu zaś zawdzięczamy to bogactwo? Naszemu niedoszłemu przekleństw w tej podróży - porze deszczowej. Irytuje i zachwyca. Z jednej strony denerwujemy się gdy ściana deszczu odcina nam drogę do zaplanowanej atrakcji, z drugiej patrzymy zafascynowani jak przelewa się strumieniami przez miasto, ulice, restauracje, podtapia chodniki i rabaty, a potem znika gdzieś w odpływach. Niesamowite jest bowiem to, jak sprawnie sobie tu radzą z nadmiarem wody. Czy ona spływa czy paruje? Faktem jest, że nawet jeśli dziś brodzimy w 15cm jeziorku rozlanym na ulicy, jutro nic z wody nie zostanie. Narzekamy wiec czasem gdy deszcz zerwie nasz misternie utkany plan, jednak w duchu oboje cieszymy się, że dane nam było przeżyć tropikalną porę deszczową. To w końcu też wyjątkowe, bo pierwsze i zapewne jedyne w życiu doznanie. 
- Wayan, Made, Nyoman, Ketut - wymieniają pokazując kolejno na nasze dzieci miejscowi. Tak jest, mamy komplet. Stanowimy balijski ideał rodziny. Osiągnęliśmy pełnię i wyczerpaliśmy cały zakres imion dostępnych do dyspozycji. Tak tu bowiem jest, że Wayana możesz spotkać na każdym rogu - to imię nadawane pierwszemu dziecku niezależnie od płci. Kolejne dzieci otrzymują następne imiona z zestawu, a jeśli komuś mało otwiera kolejkę po raz drugi. Dziś jednak większość rodzin na Bali ma tylko Wayana i Made.
Cóż napisać o jedzeniu? Sprawa nie jest prosta - wiele tu smaków które już znamy i kochamy - ostre curry podawane z ryżem to wspomnienie z Tajlandii, sajgonki, smażone mie i nasi (makaron i ryż) to potrawy znane z polskich "chinoli", tu zwykle w formie bardziej wysublimowanej. Są też pyszne nowości; gado gado - szaszłyki z orzeszkowym sosem czy zupy rosołowe ze świeżymi warzywami. Wszystkie te wspaniałości powszednieją jednak, gdy stanowią menu codzienne, serwowane na obiad, kolację i co najgorsze - śniadanie. Bo śniadań w naszym rozumieniu po prostu brak. Ileż można jeść smażeliny? Od rana?!  Gdzie mleko, sery, pyszny chleb? Tylko Franek ma jeszcze ochotę na kluchy, Indonezja nie jest rajem dla smakoszy poszukujących urozmaiconego menu.
Indonezja nie jest też krajem dla pieszych. Czasem zastanawiamy się czy miejscowi w ogóle kiedykolwiek gdziekolwiek poruszają się pieszo. Tłumy skuterów zastępują spacerowiczów na nieistniejących chodnikach, które wyginęły chyba w procesie ewolucji. Jeśli gdzieś spotkamy ten relikt lepszych czasów, to zwykle jest on zastawiony skuterami, budkami z jedzeniem, pofałdowany i poraniony dziurami na deszczówkę. Jak więc można się poruszać po mieście? Zwykle szokujemy miejscowych i elektryzujemy taksówkarzy, rikszowych i bryczkowych przewoźników wędrując karawaną z wózkiem brzegiem ulicy. Jesteśmy w tym chyba mega ekscentryczni, bo jedyny deptak jaki spotkaliśmy w tym kraju znajdował się w Jogjy, a i tak był gęsto obstawiony becakami - moto- i cyklo-rykszami, które czekały aż rodaka czy turystę zmęczy spacerek.
Nawet taksówkarze nie są jednak nachalni. Co mówię, nawet najgorsi prześladowcy podróżników czyli sprzedawcy pamiątek nie są nachalni. Indonezyjczycy to naród cudownie miły, szanujący gości i rozkochany w dzieciach. Czujemy się tu lepiej traktowani niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie, łącznie z Polską, która przegrywa na polu pogody ducha.  

niedziela, 19 lutego 2017

Genius loci

"Poznaj prawdziwe Indie", "zobacz jak żyją miejscowi", "poczuj ducha Bangkoku" - cenne wrażenia na sprzedaż, które  skuszą niejednego podróżnika. W dobie masowej turystyki i Coca Coli w każdym pipidówku, pragniemy autentycznego doświadczenia. Zobaczyć, przeżyć, dotknąć prawdziwego Obcego. Zwykle się nie udaje, nie w te 2-3 tygodnie, które mamy.
Tym razem duch miejsca niemal dał się dotknąć. Indonezja odkryła trochę swego zaplecza, gdy odważyliśmy się zejść nieco z utartego szlaku. 

Zapach autentyczności poczuliśmy w słodkich, goździkowych aromatach unoszących się w fabryce papierosów w Surabayi, gdzie tysiące pracowników zwija swą normę 325 kreteków /h, na ścianach wiszą zdjęcia rodziny właściciela Sampoerna, stoi instalacja pierwszego sklepiku - jednego z drobnych biznesów na drodze do bogactwa tego niesamowitego self-made mana, chińskiego imigranta sieroty, indonezyjskiego Rockefellera, a w gablotach puszą się unikalne paczki z serii papierosów robionych wyłącznie dla prezydenta Sukarny, sułtana, dyplomatów, wysokich wojskowych. Unikalne indonezyjskie papierosy z mieszaniny tytoniu i goździków, przyprawy zrodzonej tu, na Molukach, palone tylko tu, w Indonezji, w Europie zakazane. Ich nazwa - kretek pochodzi od dźwięku jaki wydają palone goździki. 

Duch miejsca towarzyszył nam dalej - rozsiadł się wygodnie na lokalnym mini-promiku, który przewoził nas przez rzekę wprost do dzielnicy arabskiej, prowadził nas zadaszonym sukiem wśród straganów z daktylami z Dubaju i okrzyków zdziwienia czy zachwytu nad sensacją dnia - białą rodziną. Nie opuścił nas pod meczetem, gdzie zachwyt nad nami osiągnął szczyt owocując tysiącem selfi i sesji zdjęciowych. 

 
Byliśmy już gotowi na mocniejsze doznania. Wkroczyliśmy więc odważnie w poplątane, klaustrofobiczne zaułki lokalnego bazaru. Uderzyła w nas ostra woń patroszonych ryb, koszy krewetek i krabów,  smród rozwieszonego na hakach mięsa i kup żywego drobiu, który w drewnianych klatkach czekał na klienta, dla którego zabiją go, oskubią  i obetną nogi. Tuż obok jednak nieco przyjemniejsze widoki - żywe kolory i słodkie aromaty straganów z warzywami i owocami, gdzie zielona kapusta, kosze bananów, pęki krwawych liczi i amarantowych dragonfruitów tworzą piękna mozaikę. 
 
Jedynie chińska dzielnica pozostała tajemnicą, a może właśnie taka była? Zaznaczała swą odrębność jedynie skromną świątynią i monumentalnymi bramami z motywem smoków? 

Szlak niewydeptany przez tysiące zachodnich stóp okazał się tak owocny, że podążyliśmy nim dalej - do antagonistycznego względem Jogjy miasta Solo. Miejsce słynne z najlepszego muzeum batiku i dobrych kursów tej umiejetności. Czy jest bowiem coś bardziej jawajskiego niż batik? W zacisznym domu Batik Mahkota Laweyan rozsiadłam się nad kwadratowym kawałkiem materiału by przemienić go w coś pięknego. Wokół na kalkach mnóstwo wzorów, mozolnie przeniosłam wybrany na bawełnę. Prawdziwe wyzwanie to kolejny etap - z rozgrzanego tygielka nakładam gorący wosk specjalnym czerpakiem na delikatny wzór. W procesie towarzyszy mi niepewny swej roli chłopaczek, który po angielsku ledwo-ledwo, a wygląda jakby znalazł się tutaj z łapanki. Kluczowe i słuszne to było spostrzeżenie, jak się miało okazać. Po woskowaniu czas na barwienie - przemierza kolejne pomieszczenia rozległego domostwa, które okazuje się manufakturą batiku - na drewnianych pałąkach suszą się piękne materiały, a gotowe produkty piętrzą się w kolorowych stosach. Następny etap to katastrofa. Niedoświadczony nauczyciel zrujnował niemal gotowy materiał. Ostatecznie wyszliśmy z manufaktury z piękną sukienką i obietnicą dosłania naprawionego batiku. 
 Teraz pora zobaczyć jak wyglądają prawdziwe batikowe dzieła sztuki. Prywatne muzeum właściciela fabryk tego wyjątkowego materiału mieści w sobie wszystko co zadziało się w tej sztuce od jej początków - batiki zastrzeżone dla króla, z wiejskiej chaty i sklepu kupieckiego, wpływy indyjskie, chińskie, holenderskie, różne techniki i eksperymenty. Ponadto obowiązkowo sala z portretami rodziny właściciela, jego ulubionymi materiałami i prezentami od przyjaciół.
Mamy już jasny obraz - papierosy dla lokalnych notabli w opakowaniu, które czyni je wyjątkowymi, odróżnia od masowej produkcji, jak i wzór zastrzeżony dla królewskiej rodziny, odróżnia batik pałacowy od tego "spod strzechy", z wiejskich domów, gdzie każdy rolnik swój batik tworzył. Jakże typowe dla kraju, gdzie pracodawca jest prawdziwym "bossem", cała jego rodzina do pokoleń wnuków puszy się dumnie na portretach w prywatnym muzeum, a pracownicy zwracają się do niego w specjalnym, dworskim języku. 
A w domu czekało na nas me naprawione dzieło i gratisowy wachlarz przeprosinowy od Batik Mahkota Laweyan, którą w związku z tym bardzo polecamy.

Nieustraszeni pogromcy wulkanów

 
Ciemna noc. Sznur świecących światełek przebija się przez mrok. Śpiące dzieci podskakują do góry na każdym wertepie. Nad nami unoszą się chmury, z których zdążyło już spaść kilka kropel. My zasnąć nie możemy, bo nurtuje nas wiele pytań. Czy ujrzymy dziś Bromo? Czy cały wysiłek, który włożyliśmy w dotarcie do Cemoro Lawang się opłaci?  Czy nie okaże się, że wydamy 300 zł na oglądanie chmur?
Nie były to bezzasadne pytania. Gdy kupowaliśmy przejażdżkę jeepem, widoczność spadła do kilku metrów,  a zanim zaczęła się mgła, wiele godzin padało. Wieczorem zaczęło się rozpogadzać, ale czy lepsza pogoda dotrwa do wschodu słońca? Nie dotrwała. Od razu to spostrzegliśmy po otworzeniu oczu o 3.00. Szczęście nas opuściło ... Trochę spuściliśmy z tonu, gdy się okazało, że za bilety wstępu do Parku Narodowego płacimy kierowcy (znacznie mniej niż w cenniku), a on już rozliczy się ze strażnikami. Turyści piesi nie mają chyba takiej opcji i są skazani na wpłatę prawie 80 zł. Potem już tylko zjazd na dno kaldery, na przełaj przez piaszczystą pustynię i sawannę, by po kolejnych kilkunastu minutach wdrapać się po asfalcie pod sam wierzchołek szczytu liczącego ponad 2600 mnpm. Było już trochę innych jeepów,  ale dojście na punkt widokowy zajęło nam 5 minut. Dlaczego więc przyjechaliśmy tam 1,5h przed wschodem słońca? Kierowca twierdził,  że w sezonie są dni, kiedy na górę wspina się ponad tysiąc toyot.  Ale teraz tak nie było, brakowało nam gwarancji dobrej pogody, ale za to zajęliśmy strategiczne miejsca przy barierce i osiedliśmy na wypożyczonej karimacie. W ten tłum wiele szpilek dałoby się włożyć, a turystów z Zachodu można było policzyć na palcach. Może wybrali tańszą opcję czyli dwugodzinny trekking po ciemku na niewiele niższy szczyt? I tak widok stamtąd mieliby podobny do nas. Wulkan Semeru ponad chmurami, a Bromo i Batok co rusz przykrywane chmurami. Wiele czasu upłynęło zanim zmarznięci dostrzegliśmy łunę na wschodzie. Jeszcze tylko kilka chwil. Chmura spadaj, odsłoń wulkany ... Pierwsze promienie słońca przyjmuje Semeru. A tu nagle robi się w kadrze bezchmurnie.  Migawki poszły w ruch. Jest pięknie. Księżycowy, rozległy krajobraz superwulkanu z wulkanem jak z książki dla dzieci i drugim nieustannie dymiącym. Czerwień zaczyna dominować, choć daleko na wschodzie po kilku minutach słońce chowa się za chmury. Upragnione zdjęcia zapisały się na karcie, teraz już można tylko chłonąć widok.

"Ale mi się nudzi", "zimno mi", "kiedy wreszcie pójdziemy,  tu jest brzydko" - dzieciaki zawsze potrafią sprowadzić nad na ziemię. 
Szybko zjechaliśmy na dno kaldery. Nasz kierowca zatrzymał się wśród dziesiątek innych jeepów. Od razu obskoczyli nas miejscowi,  proponując przejazd na koniu kilkuset metrów do schodów,  wiodących na wulkan Bromo. My odmówiliśmy (ku rozpaczy Łucji, która tym razem ani na chwilkę nie przestała jęczeć), ale dla Indonezyjczyków ta odległość była zbyt ogromna (wszak wszędzie jeżdżą na swoich skuterach), by nie skorzystać z ułatwienia. Dzięki temu Bromo to najłatwiej dostępny wulkan w Indonezji - wystarczy pokonać samemu kilkaset schodków,  by zajrzeć w trzewiki Ziemi. Nie żaden trekking, jak na Ijen, a przejazd jeepem i koniem ... 

Ale nie tylko Bromo jest ciekawe, że leży pośród księżycowego krajobrazu, niedaleko siedzib ludzkich. Przede wszystkim jednak dla mieszkających tu hinduistów, to Góra Święta. Postawili u podnóża świątynię, a do środka wulkanu wrzucają ofiary.  My dostrzegliśmy kopyta kozy, zaczepione trochę poniżej krawędzi wulkanu.

Na nas największe wrażenie zrobił hałas wydobywający się z niezwykle głębokiego krateru. Jak oddech potwora i dym z jego pyska. Nieprzewidywalność i ukryta groźba.
Gdy wsiadaliśmy do jeepa, parking powoli pustoszał, samochody i konie odprowadzano do wsi, by zająć się uprawą ryżu, bardzo opłacalną uprawą. Przecież nie na darmo ryzykuje się, by mieszkać pod wulkanem.

środa, 15 lutego 2017

Ale siara!

 
Z rajskiego Bali przepłynęliśmy na Jawę. Zmianę odczuliśmy jeszcze na promie - padać zaczęło na środku cieśniny, gdy załatwialiśmy przez internet jedyny nocleg w rozsądnej cenie w mieście Banyuwangi. Okazało się jednak że przenieśliśmy się z niebiańskiej miejscówki z basenem i rzeźbami do piekielnie obskurnej nory z dykty, w której czegokolwiek się dotknęło, to się psuło, wszędzie roiło się od insektów, a cena należała do najdroższych na wyjeździe.
Na szczęście gospodarz był przesympatyczny, zorganizował nam transport na Kawah Ijen i dzień (Walentynki) zmierzałby do udanego końca (w międzyczasie widzieliśmy megakiczowatą chińską świątynię, jedliśmy pierwszy posiłek na ulicy - terengbulaki), gdyby nie nasz bank, który po pierwszym pobraniu przez gotówki z bankomatu, zablokował kartę, by "chronić nasze pieniądze". Byśmy się tym niewiele przejęli, gdyby wypłacono nam tyle, ile chcielibyśmy. Ale niestety są tu niskie limity (około 400 zł) i już nam zapowiedziano, że druga z naszych kart też zostanie zablokowana, bo Indonezja jest krajem wysokiego ryzyka, że względu na ilość oszustw ...
Ze zdenerwowania trudno było zasnąć, a wczesna czekała nas pobudka. Zwykli turyści ruszają na wulkan o północy, przed świtem podziwiają niebieskie płomienie, wydobywające się z wnętrza krateru, a potem wschód słońca z jego krawędzi. My zdecydowaliśmy się wyjechać o 5.00, ale i tak ponad godzinę wcześniej obudziło nas kilku przekrzykujących się muezzinów.
Wschodzące słońce muskało zasnuty chmurami wierzchołek wulkanu Merapi, gdy nasz samochód wdrapywał się mozolnie zniszczoną drogą na płaskowyż między szczytami. W pewnym momencie zobaczyłem w lusterku cieśninę oraz balijskie góry! Cudnie!

Na pieszym szlaku znacznie mniej było dziur niż w asfalcie. Wszak tędy górnicy zwożą wózkami siarkę z Ijenu, a od czasu do czasu turystów zmordowanych 6-kilometrowym trekiem w dwie strony. Nam wycieczka nie sprawiła problemów. Franek założył się o 5 zł z Łucją, że ona nie wejdzie na szczyt. Tak to zmotywowało naszego przedszkolaka, że bez fochów wdrapał się na wulkan. Tam przywitały nas zapachy z piekła rodem bądź jak kto woli smród zgniłego jajka. Dobrze że po drodze pożyczyliśmy cztery maski dla dzieciaków. Tylko Nince ochrona przed trującymi wyziewami nie leżała, więc jako jedyna nie zeszła wgłąb krateru. Ale na krawędzi też było ciekawie.  Przede wszystkim odsłonił się widok na turkusowe jezioro oraz żółtawe dymy z trzewi Ziemi. Tam zmierzała stromą ścieżką Just ze starszakami, wymijając górników, niosących na barkach po kilkadziesiąt kilo siarki. W połowie drogi dziewczyny zarządziły wycof i do dna krateru zeszła tylko męska ekipa. Tam krajobraz byłby totalnie księżycowy, gdyby nie turkusowe (ale zaśmiecone) jezioro oraz rury, z których ciekła płynna siarka i wydobywały się siarczane gazy. Jeszcze zdjęcie z górnikiem i można się już uciekać z tej piekielnej czeluści. 

PS. To był pierwszy dzień na wyjeździe, kiedy nic nie padało.

poniedziałek, 13 lutego 2017

Hati-hati

 
Jeśli okolice Ubud można uznać za nasze przedszkole skuterkowe, to Lovina stała się podstawówką i to taką w gorszej dzielnicy, z wrednymi dzieciakami i złośliwym nauczycielami. Dziś był skuterkowy pot i łzy, krwi na szczęście nie było, ale offroad, zaliczenie rowu, błoto, stromizny, górskie drogi i oczywiście nieodłączny deszcz.
Piękny dzień od rana zachęcał do obrania sobie ambitnych celów, ochoczo więc ruszyliśmy znad morza prosto do góry. 
Po drodze pierwszy sukces - stragan z durianami! Kolczasty owoc od dawna był dla nas brakującym elementem, podobnie jak jazda na skuterkach, trzeba było dopełnić tego podróżniczego rytuału. Bo jakżesz to? Podróżować po Azji i nie zjeść słynnego duriana?  Niesieni euforią zakupiliśmy spory okaz w horrendalnej cenie i... co za ohyda! Nie dość, że śmierdzi tak jak miało, to jeszcze smakuje tak jak śmierdzi!  Tylko Pita był w stanie jeść ten owoc i to chyba tylko z wrodzonego skapstwa i żalu za wydana na niego okrągłą sumką. Na dodatek smętny zapach zapakowanych kawałków duriana przebijał przez dwie foliowe torebki i ciągnął się za plecakiem gdy zwiedzaliśmy  pierwszą atrakcję - klasztorek buddyjski. 

Miejsce samo w sobie mało spektakularne, zachwycił nas jedynie widok z najwyżej położonego tarasu klasztornego - wjechalismy już dość wysoko i pod nami zielone zbocza schodziły stromo w stronę morza.
Przed nami jednak daleka droga, bo choć to tylko ze 30km to jak wiadomo na Bali oznacza pół dnia jazdy. Tym razem miało się okazać, że nawet więcej. Zachciało nam się bowiem zakosztować prowincji i świadomie wybraliśmy drogę bardziej lokalną. Wspinaliśmy się mozolnie wśród bananowych palm, niezawodnie bujnej roślinności,  gdaczacych kur i coraz bardziej spektakularnych widoków otwierajacych się przed nami. A pod kołami skuterków też coraz ciekawiej. Asfalt zamienił się w dwie wąskie, wyboiste betonowe ścieżki, coraz więcej podskoków, coraz trudniej manewrować, kolejna dziura,  jeden fałszywy ruch i bam! Pita wylądował w rowie, a raczej na szczęście, w rowku, skąd w miarę sprawnie udało się wydobyć maszynę. 

 
Kluczymy i błądzimy dalej, po drodze uzupełniając baki w przydrożnym sklepiku, gdzie pani przez lejek prosto z butelki po Smirnoffie dolewała nam benzyny. Nagle koleś na motorku zajechał Picie drogę. Napad? Szaleniec? Skląć? Zwiewać? Nie, to pomocny poczciwiec, który pierwszy zauważył metrowego, wścieklezielonego węża i zasugerował przepuszczenie gada. 

W takich okolicznościach dotarliśmy wreszcie w okolice wspaniałego wodospadu Munduk, pod który doprowadziła nas ostatecznie kreta, miejscami rozwalona przez wartką wodę ścieżka. W oparach wzbijanej przez żywioł mżawki woda spada z kilkunastu metrów i z hukiem rozbija się o skałę. Brodziliśmy tam chwilę, aż drobne kropelki całkowicie nas przemoczyły, a Pita zdołał pozbyć się resztek duriana,  choć wspomnienie o nim będzie się zapewne snuło za naszym plecakiem jeszcze jakiś czas. 

Niespodziewanie zrobiło się popołudnie, a to w Indonezji pora najwyższa na deszcz.  Nasze doświadczenie meteorologiczne powoli okazuje się niezawodne - szybko musieliśmy wyjąć kurtki i wskoczyć na wyższy poziom kunsztu skuterkowego. A droga szykował dla nas kolejne atrakcje. Przygodę zwiastowały gęsto rozstawione napisy "hati-hati" (uwaga, ostrożnie!). Wkrótce oprócz czujnego wchodzenia w ostre zakręty na zjazdach musieliśmy jeszcze uważać na fragmenty zasypanej ziemią i zwalonej w przepaść drogi. Mięśnie jak postronki,  najwyższy poziom skupienia, ręce zdrętwiałe od ciągłego wciskania hamulców i ten ciągły deszcz...
 
Zrelaksować się mogliśmy dopiero pod hinduistyczną świątynią Pura Ulun Danu Bratan, która widnieje na wielu folderach reklamujących Bali. Lepiej jednak wychodzi na zdjęciach niż wygląda na żywo. Nie zachwyciła nas pagoda unosząca się na wodzie, zrobione przez nas zdjęcia pokazują ją jednak jako miejsce zjawiskowe. 

Stamtąd już tylko 1,5h jazdy we wspomnianych warunkach (oraz kolejne spotkanie z małpami na przełęczy) i już mogliśmy relaksować się w naszym hotelowym basenie, kontemplując doznania i celebrując dumę z nowo nabytych umiejętności.

niedziela, 12 lutego 2017

Wodne igraszki

Lovina - kurort w północnym Bali - słynie z delfinów. Po pierwszym dniu pobytu mogliśmy uzupełnić ten obraz. Słynie również z czarnych plaż (zarzuconych po sztormie kokosami, palmami i śmieciami z Borneo), wysokiej średniej wieku zachodnich turystów oraz przyjemnej i nie zatłoczonej turystycznej mini-dzielnicy. To wszystko odkryło się przed nami podczas krótkiego spaceru, większość dnia bowiem chowaliśmy się w basenie lub w pokoju przed deszczem. Dopiero dziś miało być ambitniej. 

O 5.45 budzi nas pukanie do drzwi. "Dolphin, dolphin" krzyczał Balijczyk. Łyk kawy z kartonika i można ruszać, chociaż ciemności rozprasza tylko światło księżyca. Śpieszymy się świadomi, że delfiny nie będą na nas czekać. Kamizelki włożone. Nasza łódź "Dreamliner" odbija od brzegu w towarzystwie kilkunastu innych. Morze jest spokojne, boczne stateczniki delikatnie muskają małe fale. Prujemy naprzód, sternik rozgląda się po tafli morza, dzieciaki usypiają na siedząco. Niezbyt to bezpieczne - nasza "łódka nartowa" ma niecały metr szerokości i może pomieścić osiem osób. Z porannego odrętwienia wyrywa nas Ninka,  którą dopada choroba morska. No dobra, gdzie te delfiny? Płyniemy już godzinę i nic. Czy pójdą w ślady indyjskich tygrysów?  Czy dzieci zrozumieją, że to nie zwierzęta z delfinarium. Usilnie wpatruję się w dal. Może ujrzę je przed sternikiem? Nic z tego. Płyniemy już półtorej godziny, a za burtą tylko bornejskie kokosy. Sternik wstaje, świdruje wzrokiem okolicę. Wreszcie cała wstecz. Widać za nami spore zgromadzenie pająkowatych łodzi. Pędzimy do nich na złamanie karku. Czy delfiny jeszcze tam będą? Wreszcie okrzyk "Tam". Wszystkie łajby ruszają w pogoń za czarnymi płetwami. Za jedną wyskakuje druga i trzecia, całe stada. Nina piszczy z uciechy, starsze dzieciaki też, także nam udziela się nastrój podniecenia. Sternicy prowadzą swe łodzie zygzakiem. Kilka razy delfiny wyskakują tuż przy naszym stateczniku. Aż jest ich coraz mniej, łodzie odpływa do brzegu, my nadal szukamy, ale coraz bardziej bezskutecznie. Zaczyna padać. Do portu!

Jako że dopiero 10.00 cały dzień przed nami. Jedziemy do świętych gorących źródeł. Miejsce mocno lokalne. Siarczana, zielonkawa woda sika z głów ogromnych potworów. A wokół dżungla. 
 
 
Mamy ochotę na kolejną kąpiel - tym razem zimną. Nic prostszego. W okolicy znajduje się przecież wodospad, tam się wykąpiemy.  Niestety na miejscu okazuje się, że woda spływa zbyt gwałtownie. Nici z tej przyjemności. Ale od czego jest hotelowy basen?