środa, 31 maja 2017

Bulderowa turystyka

Wyrodni z nas rodzice. Zamiast prowadzić dzieci po muzeach, teatrach, pałacach, czy parkach rozrywki, ciągamy je w głuszę, gdzie niewiele jest więcej prócz sarenek, chrabąszczy, komarów, muszek i głazów na szczycie pagórka. A wyrodnym dzieciom to odpowiada, czas prędko im mija wśród śpiewu ptaków i wyrywa je stamtąd dopiero doskwierający głód.



Podczas wyjazdu do podolkuskiej Czyżówki okazało się też jak daleko nam do boulderowych pakerów, którzy prężąc muskuły i pokazując nagie torsy, robią zabójczo trudne baldy, dokumentując swe dokonania na taśmie filmowej. My raczej przypominamy boulderowych turystów all inclusive. Ważne jest, żeby ptaki śpiewały, nikt nie zakłócał nam odpoczynku, dzieci miały zabawę ze wspinaczki, a czy nam się uda pokonać trudniejszy "problem", to już kwestia trzeciorzędna. Nawet jak Róża pierwszy raz w życiu sama z siebie zapałała chęcią uwiecznienia swych dokonań na filmiku, bardziej jej zależało na ładnym stroju niż na pokonaniu balda w idealnym stylu. Tacy jesteśmy! Bouldering w terenie to dla nas w tym momencie forma rekreacji na łonie przyrody, trudniejsze drogi możemy robić na panelu, gdzie ląduje się na mięciutki materac, a nie mały crashpad, który ma tendencję do zmiany położenia, gdy się na niego zaskakuje. Tak, trzeba to przyznać otwarcie, wszystkich nas blokuje strach. Nie mamy pewności,  czy chwyt się nie oberwie, czy osoba spotująca zareaguje prawidłowo, czy nie poobijamy się o skałę. Do tego nadal brak nam doświadczenia. Wpadliśmy bowiem w popłoch, gdy trzy metry nad ziemią Łucja nie mogła ani zejść, ani wejść wyżej. My w sandałach nie dajemy rady, wspiąć się tak wysoko. Pozostał jej jedynie skok. Po krótkim płaczu w ramionach nasz krasnal na szczęście mógł wspinać się nadal, choć zmieniliśmy głaz na niższy za to z "wyjściem z dachu". Tam dokazywała jej starsza siostra, która przewieszenia uwielbia, a z kocyka przyglądała im się Ninka, która wie już czym wspinaczka pachnie (dzień wcześniej wdrapywała się z asekuracją na dziecięca ściankę na krakowskim Avatarze), więc powtarza ciągle "pinać ja pinać".


Wnioski na przyszłość:  nie wystarczy sugerować się wyceną drogi, czasami 5 lub 5+ jest dla dziewczyn nie do przejścia, gdy głaz za wysoki, bądź brak mu małych dziurek na ich paluszki. W topo musimy też zwracać uwagę na miejsce przed skałą,  żeby było tam jak najbezpieczniejsze lądowisko (miejsce na crash pad). Jeśli dzieci będą zadowolone ze swych osiągów,  nie zaczną marudzić i marzyć o oglądaniu filmików na komórce, to każde następne wspólne,  rodzinne wspinanie będzie tak przyjemne i relaksacyjne, jak w Czyżówce w zeszłą niedzielę.

piątek, 5 maja 2017

Psi Nos

Ambitne plany na majówkę pokrzyżowała nam pogoda (śnieg + zbyt zimne noce jak na spanie w namiocie). Nie spędziliśmy więc pięciu dniu w Kotlinie Kłodzkiej i w okolicach: bulderując na Kamiennej Górze, wdrapując się na Śnieżnik, wałęsając się po zabytkowych miasteczkach: Międzygórzu, Bystrzycy, Paczkowie, Bardzie, zwiedzając pałac w Kamieńcu Ząbkowickim, za to wykorzystaliśmy plan z zeszłego roku czyli pojechaliśmy na jeden dzień na Psi Nos. Oczywiście na bouldery. A plan "kłodzki" zostawiamy sobie na kolejny dłuższy weekend - Wy zresztą też możecie go wykorzystać!
Psi Nos to kilka skałek między Kusiętami, a Srockiem, położonych na wzgórzu pośrodku liściastego, jurajskiego lasu. Bez GPS'a nie ma szans tam trafić. Z nawigacją też nie jest łatwo, ale dzięki temu nikogo się tam nie spodziewaliśmy, bo wypaśne baldy znajdują się kilometr dalej i to tam kierują swe kroki wymiatacze boulderingu. Ten rejon został przez odkrywców zaklasyfikowany jako miejsce dla początkujących czyli w sam raz dla naszej dzieciarni (i dla nas). Na miejscu czekało dwanaście przystawek ulokowanych na dwóch niewysokich kamieniach. Na pierwszym dzieciakom wspinanie nie szło (zbyt duże odległości między półkami skalnymi), natomiast na mniejszym szalały, bo w głazie pełno było małych dziurek, gdzie bez kłopotu wkładały paluchy. Róża jakby od niechcenia pokonywała bald za baldem, Franek niewiele jej ustępował - ambicja go niosła, a Łusia z gracją spadała na materac. Gdy się nie wspinały, skakały na crashpady, spotowały się nawzajem, robiły filmiki aparatem. Na tyle im się to podobało, że na cztery godziny zapomniały o istnieniu komórek.




Gdy oni grali, dorośli mogli się powstawiać (z różnym skutkiem) na bardziej wymagające linie. Niestety dwie przystawki prowadziły po całkowicie mokrej skale, poszukaliśmy więc w okolicy nieeksploatowanych głazów. A słoneczko grzało, ptaki śpiewały,  wokół cisza i spokój ...



Trzeci kamień nie miał opisanych tras, więc sami mogliśmy wymyślać problemy boulderowe - Marka były najfajniejsze, choć nikt prócz niego nie zaliczył topu. Dziewczynki też na kanciku opracowały przystawkę. Jej przejście kończyło jakże udany dzień wspinaczkowy. Trzeba tylko z tego kamienia zejść. A nie należało to do najłatwiejszych. Dziewczyny siedziały więc okrakiem cztery metry nad ziemią, czekając na sprowadzenie na ziemię. Akcja ratunkowa wymagała udziału wszystkich dorosłych. Marek spuszczał je na wyciągniętych rękach,  Justa podtrzymywana przeze mnie, łapała za uda i potem ja je przejmowałem. Fajna przygoda - musiała myśleć przypatrująca się nam z crashpada Ninka, która (sądząc po jej domowych akrobacjach) nie może się doczekać, kiedy pociśnie pierwszego balda.





Łącznie spędziliśmy na Psim Nosie siedem godzin, a do eksploracji zostały jeszcze dwa kamienie oraz trzy-cztery trudniejsze trasy na pierwszym głazie. Jest więc po co tam wracać,  tym bardziej że to najbliższe od Warszawy baldy, gdzie nie straszy leśniczy.

piątek, 21 kwietnia 2017

Rocznica

Dokładnie dziesięć lat temu ruszyliśmy w swoją pierwszą wyprawę z dzieckiem w dalekie strony. Były to czasy, gdy nie patrzono na takie fanaberie z entuzjazmem, więc jako rodzina podróżująca z dziećmi należymy raczej do pionierów tego typu wypoczynku.
Przez te lata odbyliśmy sześć egzotycznych wojaży na trzy kontynenty, a także wiele mniejszych wypadów do ościennych krajów oraz niezliczoną ilość wycieczek po Polsce. Już nie jeździmy z jedynakiem, a z czwórką, a nasze dzieci mogą wracać do takich wspomnień jak wspinanie się na palmę kokosową, ślizganie się na lodowcu, jazda na słoniu i wielbłądzie, wejrzenie w głąb wulkanu, głaskanie tygrysa, ściganie się z delfinami, wdrapywanie się na piramidę, nurkowanie z fajką nad rafą koralową, spędzenie nocy na pustyni, przekomarzania z małpkami, by wymienić tylko część z bardziej niecodziennych doświadczeń.

Meksyk 2007

Indie 2009

Kambodża 2011

Maroko 2014

Gruzja 2016

Indonezja 2017

sobota, 11 marca 2017

Pięć z kilkunastu tysięcy

Zgadzam się, zwiedzenie pięciu wysp z kilkunastu tysięcy (różne źródła podają dwanaście bądź siedemnaście tysięcy) to niezbyt imponujący wynik. Ale jakbyśmy pomnożyli to przez liczbę dzieci :). 


 Bali
 Lombok
Jawa
Nasza trasa przez pięć wysp wyglądała następująco:

Kuta (Bali) - tam przylecieliśmy
Padang Padang (Bali) - tam się wpinaliśmy i plażowaliśmy
Ubud (Bali) - tam zwiedzaliśmy pałac królewski, Monkey Forest oraz widzieliśmy pokaz tanców
Jatiwulih (Bali) - tamtejsze tarasowe pola ryżowe pojechaliśmy oglądać z siodełka skutera
Kintamani (Bali) - stamtąd zjeżdżaliśmy rowerami do Ubud
Padangbai (Bali) - stamtąd popłynęliśmy speedboatem na Gili Trawangan
Gili Trawangan (Lombok) - tam snorkelowaliśmy, kąpaliśmy się i jeździliśmy na rowerach
Gili Air (Lombok) - tam snorkelowaliśmy i kąpaliśmy się
Bangsal (Lombok) - tam przybiliśmy do portu, by pojechać potem do Monkey Forest, wioski tkaczy - Sukarara, tradycyjnej wioski Sasaków - Sade, na plażę w Kuta i na nocleg w Singgigi
Lembar (Lombok) - stamtąd popłynęliśmy promem do Padangbai
Padangbai (Bali) - stamtąd okrężną drogą pojechaliśmy do Lovina
Lovina (Bali) - tam widzieliśmy delfiny oraz kąpaliśmy się w gorących źródłach
Pura Ulum Dana Bratan (Bali) - tam dojechaliśmy skuterkami widząc wcześniej klasztor buddyjski, gubiąc się w interiorze, moknąc pod wodospadem Munduk i spotykając małpy na przełęczy
Gilimanuk (Bali) - Banyawangi (Jawa) - tam przepłynęliśmy promem cieśninę
Ijen (Jawa) - tam wdychaliśmy opary siarkowe we wnętrzu krateru wulkanu
Bromo (Jawa) - tam podziwialiśmy wschód słońca nad kalderą, a także wdrapaliśmy się na wulkan
Surabaya (Jawa) - tam byliśmy w fabryce kreteków, starym meczecie, orientalnym targu i chińskiej dzielnicy
Surakarta (Jawa) - tam Justa uczyła się sztuki batiku, a wszyscy razem zwiedzaliśmy świetne muzeum (też batiku)
Yogyakarta (Jawa) - tam zwiedzaliśmy Kraton, Taman Sari, muzeum Sonobudoyo, gdzie podziwialiśmy przedstawienie teatru cieni, a także bezskutecznie błąkaliśmy się po mieście, szukając miejscówki do wspinania
Borobudur (Jawa) - tam zwiedzaliśmy buddyjską świątynię
Pangandaran (Jawa) - tam surfowaliśmy i plażowaliśmy
Batu Karas (Jawa) - tam dojechaliśmy na skuterkach, a wcześniej odbyliśmy bodyrafting w Green Valley
Jakarta (Jawa) - tam zwiedziliśmy zabytkową Kota oraz wsiedliśmy do samolotu.

środa, 1 marca 2017

Batawia

Cała podróż przebiegała niezwykle sprawnie. Promy nie tonęły,  dzieci nie ginęły, autobusy przyjeżdżały na czas, hotele i hości się znajdowały, a jedynych większych trosk przysporzył nam bank. Dopiero w Pangandaran sprawna maszyna się zacięła,  gdy okazało się, że zamiast przyjemnej jazdy pociągiem, czeka nas 8 godzin w autobusie do Jakarty. Ale i to zacięcie wyszło nam na dobre, bo miał być to autobus nocny, więc zyskaliśmy jeden dzień na surfowanie i nie musieliśmy szukać kolejnego noclegu.
Do stolicy dotarliśmy dwie godziny wcześniej niż się spodziewaliśmy, bo około 4.15 nad ranem po dość nieprzespanej nocy. Dotarliśmy na dworzec na południowych krańcach miasta, a czekała nas jeszcze droga na północne rubieże. Droga przez najbardziej zakorkowane miasto Azji, w dodatku w poniedziałkowy poranek. Zapowiadała się niezła przygoda, gdyby nie to, że wszyscy głównie drzemali w podróży trzema autobusami TransJakarta, jedynie sprawnie zmieniając środki lokomocji. Po dwóch i pół godzinie trafiliśmy do Kota czyli tego, co zostało z zabytkowej stolicy Holenderskich Indii Wschodnich - Batawii.
Miało tam być kolonialnie, budynki miały się walić, a tam albo po remoncie, albo remont w pełni. Więcej koparek i dźwigów niż widoków azjatyckiego Amsterdamu, opasanego wstęgą kanałów. Wśród nielicznych pozostałości po Holendrach wyróżniały się siedemnastowieczne magazyny zmienione w Muzeum Morskie, dawny ratusz przy rynku,  latarnia morska u wejścia dawnego portu, modernistyczny dworzec kolejowy, chiński most zwodzony, a także kościół katolicki poza murami miasta. Niewiele tego jak na tak słynną kolonialną metropolię... Ale dzieciaki i tak więcej włóczęgi by nie wytrzymały, bo już nie miały siły spałaszować po raz dwudziesty któryś ryżu bądź makaronu, a jak tu zwiedzać w upale, gdy nie ma nawet parku, by tam odpocząć.
 
Chcąc nie chcąc ruszyliśmy na lotnisko. Mieliśmy dość ograniczoną liczbę pieniędzy i liczyliśmy że wystarczy na przejazd. Takie przekonanie w nas trwało dopóki nie zapłaciliśmy opłaty za autostradę. Potem zaczęło się odliczanie. Jeszcze 5 kilometrów,  to będzie kosztować 15 tysięcy,  a mamy przecież 20 tysięcy. Nerwy trwały do ostatnich metrów. W portfelu została mi złotówka (3 tysiące rupii).


Na sam koniec - podczas międzylądowania w Dubaju kolejny raz na tym wyjeździe doświadczyłem czegoś po raz pierwszy - z nóg zwaliła mnie gorączka tropikalna (w warszawskim szpitalu wykluczyli dengę) ...





poniedziałek, 27 lutego 2017

Czas surferów


Do Pandangaran przybyliśmy w konkretnym celu. Było nim odwiedzenie parku narodowego (nareszcie jakiś zwierzęcy!). Często jednak tak bywa, że jakiś plan w proch się obraca, by dać początek czemuś znacznie lepszemu. Wcale się potem nie żałuje pierwotnych celów. My też nie żałowaliśmy, bo w takich okolicznościach wkroczył w nasze życie surfing.
Bazę mieliśmy w chatce jak z marzeń na rajskiej wyspie - bambusowy dom z tarasem podniesiony na (betonowych niestety) palach. Z tarasu widok na pole ryżowe i plantację palm. Codziennie rano jakiś pracownik wspinał się na palmy rosnące przy lokum, by zbierać cukier na syrop do naszych pancake'ów. Oczywiście lepszy byłby widok na morze, by już od rana móc sprawdzić jaka fala czeka na niedoszłych surferów. Niestety w tym celu musieliśmy przespacerować trzy kilometry w upale na najbliższą plażę. 
Pierwszego dnia do surfingu nie doszło. Surferzy mierzyli się z falami pracując własnym ciałem, udało się im również odwiedzić koralową plażę z malowniczym wrakiem norweskiego statku i stadem bezczelnych małp buszującym wśród dobytku turystów. 

Następny dzień przyniósł natomiast konkretne postępy, a jego atrakcje zdobyły mu miano najlepszego dnia wyjazdu w opinii Franka i Róży. Dzień nie mógł być wszakże zły, jeśli mieliśmy znów szusować na skuterkach. Tym razem do pokonania około 80km, spływ w zielonej dolinie i na koniec surfing. Do Green Valley dojechaliśmy jak po sznurku, znów podziwiając po drodze żniwa ryżowe, a na miejscu niemal wszyscy (oprócz mnie i Niny) wybrali się na bodyrafting. Cóż to takiego? Rafting bez tratwy, gdy przez wzburzone fale i wodospady niesie cię własne ciało. Na początek - wizyta w jaskini, w której podobno można nurkować, następnie mrożący krew w żyłach skok z 7m skały do wody. Któż się odważy? Najpierw trzeba się wspiąć po śliskich konarach drzewa, spojrzeć w gardziel wodnych odmętów i skoczyć. Nikt z poprzedniej grupy się nie odważył. A z nas? Pierwsza otrząsnęła się z paraliżujacego strachu Róża i niewiele myśląc wykonała krok. Franek pewnie by się nie odważył, ale jeśli Róża skoczyła,  on nie mógł być gorszy. Podobne były pobudki Pity, gdy jednak wykonał honorowy skok, nie zamierzał go powtarzać. Co innego dzieci ;) Wszak na tym wyjeździe zamieniły się w prawdziwe foki, tak że za jeden z gigantycznych profitów podróży mozemy uznać ich sprawne pływanie. Dalsze przeszkody rzeka zapewniła nieco łatwiejsze - drobne wodospadziki do skakania na linie i miejsca wartkiego nurtu do spławiania ciała. Wystarczyło by dzień wyprzedził inne w rankingu starszaków. 
 
Mogliśmy już ruszać na lekcje surfingu do Batu Karas. Lekcje pobierał co prawda tylko Pita, ale później korzystając z wypożyczonej deski swych sił próbowali wszyscy. Gdyby najlepszych fal nie blokowała nam setka dzieciaków na szkolnej wycieczce, która jak ławica ryb zagęściła morze, na pewno znacznie więcej byłoby udanych ślizgów. W tej sytuacji nienasyceni Pita, Franek i Róża musieli kontynuować naukę następnego dnia w Pandangaran.
Wrażeniami dzielą się na gorąco:
- Jak oceniacie nowy sport? Podoba Wam się? Trudny?
R, F: - Jest super, tylko jeszcze często spadamy.
P. - Wolałbym o tym nie mówić.
- Jakie są Wasze pierwsze sukcesy?
R: - udało mi się pojechać za drugim razem!
F: - pojechałem dłużej od Róży.
P: - że mi się udawało wstać jak popchnął mnie instruktor.
- Gdzie Wam się lepiej surfowało,  w Pandangaram czy Batu Karas?
R, F: - Tak samo.
P: - w Batu Karas, bo mnie popychał instruktor i tylko dzięki temu wpadałem w ślizg.

sobota, 25 lutego 2017

Jawajskie starożytności

Gdy pooglądaliśmy archiwalne zdjęcia w dżogdżańskim Kratonie, zdaliśmy sobie sprawę, że Jawa ma chyba teraz ambicję zostać drugą Arabią Saudyjską. Sto lat temu sułtan ubierał się przecież jak bohater Mahabharathy: w sarong, z nagim torsem, z kolczykami przekształcającymi jego uszy w elfie; ozdobą kobiecych głów były wymyślne fryzury,  a tradycyjny meczet wyglądał jak choinka, bądź jak kto woli - wulkan i miał cechy świątyni hinduistycznej. Teraz większość kobiet chodzi w chustach (widziałem nawet kilka Jawajek całkowicie zakrytych), nawet małe dziewczynki mają muzułmańskie szaty z wzorem z "Krainy Lodu", a starym meczetom dorabia się kopułki na szczycie, albo tuż obok buduje się nowy - już z wielgachną kopułą i minaretami. Stacje benzynowe chwalą się najróżniejszymi udogodnieniami: toaletą, sklepem i ... meczetem. Te islamskie naleciałości to tylko powierzchnia. Głębiej są pokłady starożytnej kultury, a przedstawienie teatru cieni oraz zwiedzanie świątyni buddyjskiej przeniosły nas na Jawę sprzed tysiąca dwustu lat, kiedy na wyspie dominowały wpływy indyjskie.
Borobudur to azjatyckie Pompeje - niedługo po budowie świątynię zasypał pył wulkaniczny, na powstałym ogromnym pagórku wyrosła dżungla, gdzie od czasu zza krzaka wystawała głowa medytującego Buddy. Starożytne posągi zainteresowały Europejczyków,  którzy rozpoczęli odsłanianie zabytku - największej świątyni buddyjskiej na świecie. 120 metrów w podstawie,  20 milionów bloków kamiennych, ponad 500 posągów Buddy, kilka tysięcy płaskorzeźb, w tym wiele scenek rodzajowych,  siedemdziesiąt kilka dużych stup i niezliczona liczba mniejszych - już same te liczby powinny robić wrażenie,  ale czy Borobudur powala na kolana jak Angkor Wat?

Justy nie powaliło,  bo wcześniej  zrobiła to grypa żołądkowa, z trudem udało jej się wdrapać na szczyt świątyni, podczas gdy reszta - wzorem buddystów - okrążała każde z sześciu kwadratowych pięter. Jako że turyści, mimo że całkowicie zdrowi, poruszali się szlakiem Justyny czyli schodami do góry, na własność mieliśmy boczne korytarze pokryte reliefami. Niestety sceny zlewały się nam w jedno - siedząca postać pośrodku i otaczające ją mniej ważne. Na przewodnika zabrakło nam budżetu - bilet musieliśmy kupić nawet Łucji. Sami rozpoznaliśmy tylko statek, którego repliką (udostępnioną w muzeum) udało się niedawno przepłynąć Indonezyjczykom do Ghany. Tym samym udowodnili wyższość swych przodków nad innymi cywilizacjami. Nie dostrzegliśmy jednak słonia z sześcioma trąbami,  który zwiastował początek historii Gautamy. Sześć pięter klaustrofobicznych korytarzy, nad którymi czuwali siedzący w niszach Buddowie, wreszcie się skończyło. Kolejne piętra przynoszą wyzwolenie, już nie ma żadnych historii, tylko obcowanie z nauczycielem. Rozpościerają się bowiem stamtąd widoki na pobliskie góry,  a okrągłe platformy zabudowane są ażurowymi stupami, wewnątrz nich ukryte są posągi Oświeconego. Na górze tłoczno,  szczególnie przy dwóch otwartych stupach.  Tam posąg widać w całości. Wielka stupa jest zamurowana, można ją obejść i pozostaje już tylko droga w dół. Na trawniku próbujemy objąć wzrokiem Borobudur. Wielość szczegółów,  silne kontrasty,  ledwo widoczny szczyt ukazują się z dołu. Lepszy widok mieli właściciele zabronionych dronów - oni widzieli,  że ta świątynia to misterna, geometryczna mandala. Gdyby obok postawiono wielką wieżę widokowa, aby turyści mogli podziwiać mandalę lub przetrzebiono trochę las obrastający wzgórze, na którego szczycie jest świątynia powalonych na kolana byłoby więcej.  Dyktatura obrazu nie pozwala zachwycić się Borobudur, którego tajemniczego piękna nie da się uchwycić w pocztówkowym kadrze.
 
Wayang kilit też trudno uchwycić na zdjęciu. Chyba że trwa właśnie przydługi dialog i marionetki stoją posłusznie wbite w pień bananowca. Ale wtedy nie odda się charakteru tej sztuki - pełnej niejasności,  nieokreśloności, nieostrości, gdzie granice postaci trudno zdefiniować,  tak szybko cień ustępuje przed światłem, a postać ustępuje miejsca kolejnej.

Na przedstawienie poszliśmy do muzeum w Yogyakarcie, gdy weszliśmy na widowni siedziało pięciu turystów,  po półtorej godzinie gdy wychodziliśmy we dwóch z Frankiem,  nie było nikogo innego i grano Wayang tylko dla nas dwóch. Dziewczyny też miały problem z wytrzymaniem kilkuminutowych dialogów czy monologów, kiedy lalkarz pokrzykiwał, uderzał drewienkiem o skrzynkę i walił stopą w dzwonek. Ale ja z Frankiem czekaliśmy. Przechodziliśmy z jednej strony widowni na drugą.  Tam było widać cienie, tu artystę przy pracy, orkiestrę przy pracy i chór. Wizualnie najciekawiej prezentowały się wykonane z bawolej skóry marionetki, niezwykle ażurowe,  z dziwnymi nosami,  kolorowo pomalowane - czasem te barwy przebijały przez płótno. Muzykanci popijając herbatę,  żywo ze sobą dyskutowali jak krnąbrni uczniowie, podczas gdy lalkarz kontynuował spektakl, a damski chórek zawodził. Coś się dzieje! Trzeba wracać na stronę cieni. Zaczyna się walka, pogoń,  jednym słowem ruch. Marionetki walczą zajadle. Wcześniej nieruchome,  teraz wywijają się w każdym kierunku, używając maczug, strzał i innych śmiercionośnych broni. Jeszcze lepiej wygląda to po stronie światła. Widać jak demiurg wprawia je w ruch, kciukiem popycha rękę lalki, by załatwiła przeciwnika z kołowrotu. Wreszcie chórzystki wstają, zaczynając klaskać. Nawet nie zorientowaliśmy się, że to koniec. Zresztą co to za wayang, który trwa dwie godziny.  Prawdziwy spektakl kończy się nad ranem. My doświadczyliśmy takiej namiastki,  ale bez znajomości języka i dokładnego opisu, co się dzieje na scenie, dłużej byśmy nie wytrzymali, tym bardziej że w ogóle nie mogliśmy skleić jakiejkolwiek fabuły, w każdej scenie występowała inna postać (Rama? Sita? Arjuna? Hanuman? Barong?), a rzecz miała być o odnalezieniu ojca. Te drobnostki nie zmieniły faktu, że było super i do domu wracamy z mnóstwem wayangowych gadżetów.