środa, 16 maja 2018

Rule maker

 

6b, 6c, a może i coś więcej? Jakieś fajne wstawki? Banieczki? Naoglądaliśmy się pięknych zdjęć i filmików z prilepskich baldów, więc spragnieni wspinania rano drugiego dnia podróży budziliśmy się w serbskim Niszu, a o 16.00 macaliśmy już pierwsze macedońskie głazy.  I już od tego pierwszego dotknięcia skóra-skała stało się jasne kto tutaj ustala zasady. Mała podpowiedź - nie my. Twardo, ostro, wysoko. Wieczorny rekonesans przetasował priorytety. Więc jutro z przewodnikiem baldowym zarysujemy plan na nowo...

 

 
Z przewodnikiem, ha ha. Zapomnieliśmy chyba, że to Bałkany. Kto był ten wie. Jedyny kiosk, który miał go sprzedawać okazał się być zamknięty. Od pół roku. Oczywiście zero info o tym na stronie słoweńskiego wydawcy. Rzeczywistość bałkańska upominała się o dostosowanie do swoich zasad, które stanowią, że jak masz problem, pomoże ci w nim drugi człowiek, wystarczy się przełamać, pointegrować, poprosić, wpaść na kawę. Tak też zrobiliśmy, skrzętnie wykorzystując cudowne zrządzanie losu, że u naszych gospodarzy zamieszkali jedyni oprócz nas obecni w Prilepie przyjezdni wspinacze - grupa Słoweńców. Krótka wizyta, miłe boulderowe pogaduszki i już po godzinie zaopatrzeni w fotograficzną kopię przewodnika mogliśmy eksplorować rejon Baba Low.

 


Ambicje tego dnia wzięły jeszcze górę nad rozsądkiem. Jeszcze tliła się w nas nadzieja, że pokonamy te szóstkowe linie, które tak pięknie rysują się na skale, odnajdziemy na nich odpowiednie stopnie, zaginające klameczki, jeszcze ufaliśmy, że te piątki to tylko na rozgrzewkę albo dla dzieci, a nas czeka walka o chwalebne 6c. Cóż, nadzieję zgniotła ostra skała, a ufność rozpłynęła się po śliskiej powierzchni rzekomych stopni. Co nam pozostało? Frustracja i wkurzenie, które zbiorowo czuliśmy? Nie! Spuszczenie z tonu i przypomnienie po co właściwie się wspinamy! Wszak dla przyjemności, a nie cyfry! Mając to na uwadze następne miejscówki wybraliśmy tak, by wspinać się dużo, ale po łatwych baldach.
 
 


Rejon Baza spełnił te oczekiwania. Dużo łatwiejszych, zróżnicowanych piątkowych dróg na kamieniach rozrzuconych tuż obok siebie, kilka szóstek na wypadek gdybyśmy jednak chcieli się z nimi zmierzyć i malowniczo przytulone do siebie dwa głazy, pod którymi rozłożyliśmy swój obóz z widokiem na dolinę Prilepu. Pod jednym z głazów dzieci odnalazły małą wnękę idealną na ich kryjówkę. Tam to Franek rozłożył się z książką gotów spędzić tak najbliższe kilka godzin. My zaś leniwie rozpracowywaliśmy kolejne baldy. Dużo w tym było zabawy, opracowywania własnych pomysłów i wariantów czy wspólnego rozkminiania jak dany bald ma pokonać ktoś o wzroście 115cm ;) Przełamaliśmy się też i po kilku wstawkach pokonaliśmy (dorośli) Kapitana Torpeda (6a). Piękny dzień boulderowy!
 
 



Wiedzieliśmy już na co stawiać i co nas kręci w tym rejonie - jego ogromna zaleta, czyli dziewiczość! Te wszystkie "wolne" głazy, które aż prosiły się o wytyczenie nowych linii i pustki wśród skał. Jedynie "nasi" Słoweńcy zmagali się tu z okrutnym granitem. Kolejny dzień wspinaczkowy poświęciliśmy więc na zabawę na skalnym placu zabaw - kilka łatwych klasyków rejonu ("D'ga") i mnóstwo własnych projektów, które wymyślali wszyscy - Róża nawet dla Niny znalazła wymagającą, ale realną propozycję. Kres naszych zmagań wyznaczył jak zwykle - nie brak zapału, a ból skóry, która w prilepskiej skale ulega szybkiej dewastacji.
 
 




Prawda to więc, że granit tu bezlitosny, prawda że czasem skała kruszy się w rękach, albo jest tak zarośnięta mchem, że bez drucianej szczoty nic nie zdziałasz.  Prawda w końcu, że dostaliśmy porządnie w kość i nie zrealizowaliśmy żadnego z naszych boulderowych marzeń (o cyfrze). Czy warto się było tam pchać? Hm...

Przecież jest jeszcze ta droga pod skały, na której obsrane krowy uparcie zastawiają przejazd aż dziadek - pasterz solidnym kijem nie zgoni ich na bok, te owce, które stadami przebiegają zbocza pod nami, zostawiając co prawda pod niektórymi gazami po sobie pamiątki, ale za to jak malownicze na tle Prilepu rozbłyskającego właśnie wieczornym światłami. Są te domy tradycyjne z czerwonymi dachami i rusztowaniami do suszenia tytoniu, ten meczet w starym centrum - wypalona ruina, pozbawiona dawnej, pamiętanej przez nas wyniosłości, a świadcząca dobitnie, żeśmy w kotle bałkańskim i wiele się tu zadziało między ludźmi gdy nas nie było. Jest pyszna szopska sałatka w odświeżonym centrum i burki, ach! burki na śniadanie! I język macedoński, uliczny chaos, romski bałagan, tavce gravce, żółwie i jaszczurki. Jest monastyr Treskavec, co prawda w remoncie i rozbudowie, ale z cerkwią nie ruszoną, mroczną, zapisaną freskami, ikonami, tak samo zanurzoną w dymie świec i modlitewnej zadumie. Monaster na szczycie zbocza, do którego wtedy wędrowaliśmy szlakiem pielgrzymim wśród rozrzuconych głazów, nieświadomi, że kiedyś spojrzymy na nie innym okiem. Było warto. Nie tylko dla wspinania, a dla tego wszystkiego budzącego poruszenie naszych serc ;)



















poniedziałek, 14 maja 2018

Suma wszystkich strachów

Tego doświadczenia podróżniczego jeszcze nie mieliśmy. Przemierzaliśmy przecież świat na grzbiecie słonia czy wielbłąda, dnie i noce spędzaliśmy w dalekobieżnych autobusach i pociągach, rok temu pierwszy raz podziwialiśmy Azję z siodełka skutera, o rowerach, kajakach, statkach, tuk-tukach nie wspominając. Na naszym koncie czegoś jednak brakowało. Czegoś bardzo zresztą typowego dla europejskiej podróżującej rodziny. Przejechania samochodem na (prawie) drugi kraniec kontynentu.

Przed taką podróżą długo wstrzymywały nas wizje płaczących i kłócących się dzieci, rozbitego samochodu w jakimś rowie, zepsutego samochodu u jakiegoś mechanika, czy wreszcie ukradzionego samochodu nie wiadomo gdzie. Mnóstwo różnych strachów. Jadąc do Macedonii nie mieliśmy wyboru. Crashpadów nie przewieziemy przecież samolotem, a inne połączenia to strata cennego długo-weekendowego czasu. Pozostał tylko samochód. Pozostało idealne zaplanowanie drogi - postojów i noclegu, by bez strachu przejechać dystans 1800 kilometrów w jedną stronę. Pozostało zakupienie winiet i przygotowanie odpowiednich sum w różnych walutach na opłaty drogowe i benzynę. Pozostało wierzyć, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i katastroficzne wizje nie opuszczą naszych głów. 


Błyska. Zaczyna padać. Jest ciemna noc, a serbska autostrada pełna dziur. Czy droga się polepszy? Czy deszcz się skończy? Czy nie zaśniemy za kółkiem? Czy nawigacja w trybie offline doprowadzi nas do noclegu? Czy otworzą nam tam drzwi? Takie pytania zadawaliśmy sobie po przekroczeniu granicy węgiersko-serbskiej. Pytania te nie zaniepokoiły dzieci, spały już przecież,  zmęczone trzygodzinnym czekaniem na przejściu granicznym w Horgosz, wdychaniem spalin, pchaniem samochodu, nudzeniem się. Nas niepokoiły, pomimo ciągłych zapytań “nie śpisz? “, pomimo kilku energetyków, pomimo trzymania powiek na zapałki. A zapomniałem do tej pory wspomnieć, że nie znosimy jeździć po ciemku. Ja się tego panicznie boję. Tak jak krętych dróg i podjazdów. A wszystkiego tego doświadczyliśmy podczas czterogodzinnej jazdy przez uśpioną Serbię. Na szczęście sen naszych gospodarzy z Niszu był dość płytki, więc o drugiej w nocy obudziło ich nasze rozpaczliwe walenie w drzwi.

Następnego dnia nie udało się nam wstać skoro świt. Ale za to bez większych przygód (dzieci nadal w spokoju znosiły postoje raz na trzy-cztery godziny, nie kłóciły się, powtarzały macedońskie zwroty) mknęliśmy wśród pięknych, zielonych gór południowo-serbskich, bardziej żółtych, a miejscami nawet ośnieżonych macedońskich, ciesząc się przetrwaniem nocy, która wywołała nasze (prawie) wszystkie strachy związane z jazdą samochodem w dalekie strony.

środa, 23 sierpnia 2017

Kobiecy wyjazd

Kobiecy? A więc może zakupy w Mediolanie? Nie? SPA dr Irena Eris? Hmm... Też nie... Ale już blisko. Nawet lepiej. SPA w sercu czeskich gór Stołowych i trening gwiazd Hollywoodzkich pod okiem prywatnych coachów. A co! Na bogato.
Dzień pierwszy postanowiliśmy poświęcić w całości na zachwalany ze względu na różnorodne walory trening gwiazd Hollywood'u. Nasza liderka - Ania poprowadziła nas do owego raju w "świętym lesie". A tam? Czego dusza zapragnie - trening odporności psychicznej na pochyłej płycie, peeling mineralny dłoni na bazie opiłków piaskowca szarego, liftingująco-modelujący trening mięśni nóg na przewieszonym głazie...

Dziewczyny zdecydowały się na przedłużona sesję peelingu oraz masażu barków i ramion. Przykleiły się w tym celu do jednego, niezbyt wysokiego głazu, gdzie w pajęczynie rys, dziurek, klam, półek i stopni odnalazły w końcu swoją własną ceremonię modelującą. I z satysfakcją ją zrealizowały, zyskując prawo do tytułu gwiazd Hollywood.
Ja postawiłam raczej na trening mentalny, dlatego przełamawszy swe psychiczne bariery zatopowałam połóg, a następnie uczyłam się pokory od cichych i niepokonanych piaskowców machovskich.

Atrakcje następnego dnia zdeterminowała aura. Sprzyjała technikom aktywnego rozluźnienia i terapii nawilżająco-odmładzającej w powiewie czystego górskiego powietrza z mgiełką wilgoci.
Szlak zdrowia zaprowadził nas na Szczeliniec, gdzie w dziewczynach odezwał się duch poszukiwaczy przygód, znany już z ostatniej wizyty całą rodziną w Błędnych Skałach. I tym razem labirynt głazów i ciasnych przejść nie zawiódł ich oczekiwań. Póki kluczyłyśmy w tych zakątkach, przeciskałyśmy się między skałami by dotrzeć do "diabelskiej kuchni" i wyszukiwałyśmy ringów znaczących drogi wspinaczkowe na ścianie Szczelińca, duch w narodzie nie ginął. Dopiero podczas przydługiego zejścia do bazy Łucję ogarnął standardowy foch, który jednak nie zniszczył pozostałej części ekipy przyjemności z wyprawy. 
 

 


 Wieczorem wyszło słońce. Pokolorowało nam tak pięknie Szczeliniec i malownicze bele siana na pobliskim polu, że tam właśnie wybiegliśmy by w radosnych wygłupach popracować nad budowaniem masy mięśniowej. Ile osób trzeba by wepchać taką belę pod górę? Łatwo nie było.

Ostatniego dnia ostrzyłyśmy sobie pazury na modelowanie sylwetki z efektem FLESH. Niestety nagłe oderwanie chmury przerwało te ambitne plany. Jedynym usatysfakcjonowanym tego dnia był nasz prywatny coach Marek, który przed deszczem na "Autostopem do Bellinzony" skutecznie energizował sobie mięśnie prawego uda i łydki.

 

P.S. nowomowa zaczerpnięta z autentycznych opisów zabiegów SPA.

czwartek, 10 sierpnia 2017

Męski wyjazd


Miał być prawdziwy męski wyjazd tylko z jedenastoletnim Frankiem. Cztery dni na rowerze, każdego dnia ponad pięćdziesiąt kilometrów po wzgórzach Warmii. Green Velo, trasą Elbląg - Reszel. Pot, krew i łzy itd. Niestety strach matki, niechęć syna spowodowały, że zamiast męskiego wyjazdu, wyszedł wyjazd bardzo fajny, a przede wszystkim niezwykle różnorodny, gdzie pot, krew i łzy lały się raczej ze mnie niż z pierworodnego.


Dzień 1. Wysoczyzna Elbląska: Elbląg - Tolkmicko

- "Tato, szybko, coś mi wpadło do oka" - woła Franek pośrodku bukowego lasu. Ja mam ręce w smarze. Enty raz spadł mi łańcuch na pagórkowatym terenie rozciągającym się u wrót Elbląga. Wycieram je. Nieskutecznie. Mucha wije się w oku syna. Wreszcie skrawkiem papieru toaletowego dotykam owada i spycham go do kącika oka. Aż tu nagle insekt jakby przeszedł na drugą stronę oka. Tracę go z oczu. "Franek patrz w bok". Widzę skrzydełko. Papier znów w ruch. Jeden szybki ruch. Meszka znów pośrodku oka. Wreszcie przyczepia się do papieru. Oglądamy ją wspólnie, wielka była. Franka co prawda dalej boli oko, ale widzi wyraźnie okolice przez które przejeżdżamy. Green Velo wije się teraz wśród wąwozów, ciągłe podjazdy i zjazdy dają nam w kość, ale nawierzchnia jest w porządku. Z jednego miejsca widać szeroką panoramę. Jesteśmy na tyle wysoko, że ponad wydmami Mierzei Wiślanej widać otwarte morze. Krótka przekąska i zjazd asfaltem nad sam brzeg Zalewu Wiślanego. Potem wzdłuż niedziałającej już linii kolejowej, wzdłuż trzcin, po drodze złożonej z wielkich płyt, na których przyczepka dla psa, używana przeze mnie jako towarowa, miarowo się huśta. Na szczęście już się (przeciążona plecakiem, umieszczonym na wierzchu) nie przewraca na każdym krawężniku, jak w Elblągu, gdzie zwiedziliśmy budowane na nowo średniowieczne miasto, z urokliwym zakątkiem czyli "Ścieżką Kościelną", wiekowymi kościołami, świetnym nabrzeżem, mostami zwodzonymi i kolejnymi kwartałami, zabudowywanymi kamieniczkami w stylu hanzeatyckim. Po prostu jedzie. Ale jest takim obciążeniem, że Franek co chwila mówi, "Tato czy możesz jechać szybciej".

 



Dzień 2. Wysoczyzna Elbląska cd.: Tolkmicko + Zalew Wiślany: Frombork - Krynica Morska

- "Tato, może byś mi kupił okulary, to tylko 10 złotych" - prosi Franio przed jarmarcznym straganem w Krynicy Morskiej. Co prawda dziś nic mu nie wpadło do oka, ale dzisiaj przejechaliśmy tylko osiemnaście kilometrów. A zresztą może i więcej. Z Green Velo nigdy nic nie wiadomo. Mapa sobie, drogowskazy sobie. Na wczorajszej trasie różnica między nimi wynosiła dwanaście kilometrów. Ile więc dziś przejechaliśmy nie wiem, ale faktem jest, że żadna muszka nie wpadła synowi do oka. Bo kiedy miała wpaść? Deszcz przegonił owady, potem Franek mrużył oczy, gdy mijaliśmy warmińskie wsie, każda otoczona kapliczkami. A potem zwiedzanie zespołu katedralnego. Wahadło Foucaulta, widok na Zalew z wieży, trumna z prochami Kopernika, to się podobało. Wystawa o życiu "naszego" człowieka Renesansu Franiowi nie przypadła do gustu - "Kopernik wielkim astronomem był", czasowa wystawa o aniołach tylko go znużyła, odżył dopiero przy mapie miejsc "samochodzikowych", która pokazywała, gdzie dokładnie miały miejsce przygody pana Tomasza z książki "Pan Samochodzik i zagadki Fromborka". Nawiasem mówiąc, Franek w wieczór po powrocie pochłonął raz jeszcze połowę tej powieści. Do oka nic nie miało mu prawa wpaść (może tylko mewa?) podczas rejsu z miasta, "gdzie zatrzymało się słońce" do Krynicy. Ale w sumie jutro coś tam przejedziemy, więc może warto się szarpnąć na taki wydatek, mówię więc "dobra, ale jak je zgubisz to oddajesz mi 10 złotych".


Dzień 3: Mierzeja Wiślana: Krynica Morska - Sztutowo

- "Tato, musimy wracać po okulary, zostały na plaży". Nie zacytuję, co pomyślałem, gdy to usłyszałem z ust Franciszka. Wracać? Znowu w tym upale na tak daleką plażę, gdy jest się tak blisko miejsca, gdzie mieliśmy zjeść obiad? Z tą ciążącą przyczepką i rozgruchotanym rowerem? To po co było tak miło spędzać przedpołudnie, by teraz znowu się zmęczyć? By się spocić? I to w imię czego?
Teraz łatwiej jest nam zrozumieć, dlaczego wszyscy tłoczą się przy wejściach na plaże w samym mieście, a kilkaset metrów dalej zaglądają tylko nieliczni spacerowicze. Nie chce im się wracać kilometra w upale na posiłek! Ale jak nad tym dłużej pomyśleć, to jednak dużo tracą. Nie mogą spokojnie pograć we frisbee, poczytać książki w ciszy, pokąpać się bez obaw o swój portfel. A nam to przypadło w udziale, trzeba było tylko chwilkę spędzić na rowerze. "O, już je mam" - Franciszek wyrywa mnie z zadumy. A więc z powrotem pedałujemy do Krynicy. Rybka i dwadzieścia kilometrów (bagatelka) do Stegny bądź Sztutowa. Niestety różowo nie jest. To nie Green Velo, gdzie ktoś pomyślał o rowerzystach i ich potrzebach. To R64, transgraniczny szlak rowerowy wzdłuż Zalewu - częściowo nieprzejezdny (trzciny zarosły drogę), częściowo trudny do przebycia (piasek po kolana - przecież to wydmy!), częściowo zaś poprowadzony ruchliwą szosą. Na szczęście na szlaku objawia nam się wieża katedry w Elblągu. Nasz cel wydaje się być w zasięgu wzroku, ale na drodze staną nam jutro kanały i niewielka ilość mostów. Wieczorem tylko stylowe zdjęcia na plaży przy zachodzącym słońcu, potem jajecznica z sześciu jaj, zrobiona na przenośnej kuchence i możemy już się kłaść spać. "Tylko uważaj i nie zgnieć okularów podczas snu, jeszcze Ci się przydadzą, jutro mamy najwięcej do przejechania".


Dzień 4: Żuławy Elbląskie: Sztutowo - Elbląg 

- "Tato, gdzie spakowałeś moje okulary?". Już mieliśmy wyjeżdżać, wszystko było zapakowane do drogi, gdy padło to pytanie. Jak to gdzie? Muszą być zwinięte razem z namiotem! Z lekkim opóźnieniem, Franek w lekko zgiętych okularach, wreszcie asfaltem i wreszcie po płaskim, ruszyliśmy zanim słońce zaczęło przypiekać. Kanały, mostki, liczne ujścia Wisły, szpalery sadzonych pod linijkę drzew. Polska Holandia, choć bez wiatraków, prawie bez zabytków i mocno zapuszczona. Dziś nie mam już żadnych wytłumaczeń w odpowiedzi na pytania, dlaczego jadę tak wolno. Franek czuje się oszukany, jakby znowu jechał z chmarą sióstr. Nagle na horyzoncie pojawia się wieża katedralna elbląska. Już tak blisko. Droga jednak kluczy wśród monotonnego krajobrazu, a kościół wcale się nie przybliża. Za Nogatem mamy z powrotem wjechać na Green Velo. Szukamy go. Na mapie przecież jest. Szkoda, że nie ma go w terenie. Sami musimy znaleźć drogę. Na ogromnym polu kapusty, mój syn traci cierpliwość - "Gdzie my jedziemy?". Upał niemiłosierny. Docieramy, wreszcie do Kanału Jagiellońskiego. Nie zgubiliśmy się, tu powinno być Green Velo. I rzeczywiście jest, ale dopiero na rogatkach Elbląga. Mamy mnóstwo czasu do pociągu powrotnego, wchodzimy więc na wyżej wspomnianą wieżę, a także udajemy się do pobliskich Raczek Elbląskich - najniżej położonego miejsca w Polsce. Na pytanie o następny męski wyjazd, Franciszek odpowiada też pytaniem. "Może pojedziemy na spływ?"