niedziela, 20 maja 2018

Wojna domowa

Ochryda. W Ochrydzie. Do Ochrydy. Pod Ochrydą. Ile razy byśmy nie odmieniali tej nazwy przez przypadki, nigdy się tego nie nauczymy. Ochryda na zawsze już zostanie dla nas Ohrydem. Ohrydem, gdzie pierwszy raz nieśmiało pogłaskałem Justynę po włosach (na dwa dni przed pierwszym pocałunkiem); Ohrydem, dokąd udaliśmy się na pierwszy samotny tygodniowy wyjazd we dwoje; Ohrydem, który pokazywaliśmy swoim przyjaciołom, podczas wspólnej studenckiej wyprawy na Bałkany, aż wreszcie Ohrydem, opisanym przez nas czternaście lat temu w dodatku "Turystyka" Gazety Wyborczej, co rozpoczęło naszą krótką, choć intensywną "karierę" dziennikarzy podróżniczych. Teraz przyszedł czas, by pokazać ten mityczny Ohryd dzieciakom.



- Wiecie, że czwarty raz mieszkamy w Ohrydzie na tej samej ulicy. Poprzednio tylko dalej w głąb ulicy. Tam za meczetem i po północy można było w takiej piekarni kupić świeżutkie i gorące jeszcze burki so spanak. A tu na tej ławce z widokiem na port siedzieliśmy sobie czekając na nasze koleżanki ze slawistyki i skubaliśmy granata.

- A może byśmy zjedli lody?

- To bazylika świętej Zofii. Ma prawie tysiąc lat. Przyjrzyjcie się tym freskom. Święci mają wydłubane oczy. Tu był kiedyś meczet i te freski przetrwały przez setki lat ukryte pod białym tynkiem. A tu popatrzcie jest ikonostas. A te drzwi to carskie wrota. I prawosławni jak wchodzą do cerkwi to całują tę ikonę na środku, a potem stawiają świeczki. 

 - Wychodźmy już, bo tam są takie fajne żółwiki! Zrobicie nam zdjęcie, jak trzymamy żółwia.


- Tej kładki tutaj nie było, kiedyś do cerkwi w Kaneo można było dopłynąć łódką, albo iść krętymi uliczkami tam wysoko w górze. Ale fajnie że to zrobili, szkoda tylko że nie ma żadnej barierki, a przejście wygląda jak samowolka budowlana. Pewnie to ci restauratorzy zbili ten pomost.

- Ale mega skały. Można by się tu powspinać. Ale dokąd my idziemy? Tak daleko i znowu cerkiew!

- Chodźmy teraz na szczyt, tam będą mozaiki, zobaczycie baptysterium, jak wyglądał kiedyś chrzest, trzy lub cztery stopnie w dół do sadzawki, a potem cztery lub trzy stopnie do góry. Popatrzcie, ale budują, a kiedyś nic tu nie było poza zrujnowanym meczetem i zasypywanymi na zimę mozaikami w bazylice. A niedługo wzgórze opanują studenci.

- Ale po co tu przyszliśmy? Co tu jest ciekawego? Znowu cerkiew i jakaś budowa? Jaka nuda!



- No dobrze, to teraz coś zupełnie innego. Patrzcie jaki świetny teatr grecki, z widokiem na jezioro. Kiedyś tu siedzieliśmy i opowiadałem mamie o swej pierwszej wyprawie autostopowej do Chorwacji. Ale wtedy było ładniej nie było tego zadaszenia.

- Pada deszcz! Idźmy już do domu, jesteśmy zmęczeni.



- Niedługo pójdziemy, ale wcześniej musimy zobaczyć tę bazylikę. Niedawno ją odkryto. Ktoś zburzył stary dom, bo chciał wybudować wypaśną chatę dla turystów. I co się okazało? Pod ziemią są mozaiki, kolumny, kapitele. Ale ten ktoś musiał się wkurzyć, bo zamiast nowego mieszkania ma bazylikę swojego imienia na podwórku. Patrzcie tu, jakie fajne teraz powiesili latarenki, wyglądają prawie jak te zabytkowe domy, z każdym piętrem szerszym od poprzedniego.

- To nie jest wcale fajne, fajne są gry i filmiki, a nie chodzenie pod górę po ciemku.



 
- Nieźle odbudowali tę twierdzę. A postawił ją tysiąc lat temu taki car, może to Was zaciekawi, który umarł z rozpaczy, gdy zobaczył resztki swojej armii po przegranej bitwie. Wszyscy byli oślepieni, a jednemu na kilku żołnierzy zostawiono jedno oko, by mógł prowadzić resztę do swego króla.

- Gdzie teraz idziemy? Znowu do tej samej cerkwi, ona w nocy będzie tak samo wyglądała jak w dzień? Nogi nas bolą, (Niny oczywiście nie bolą, bo jest w nosidełku) chodzimy bez sensu, a w mieszkaniu są dwa telewizory!



PS. Jeśli w przeciwieństwie do naszego potomstwa chcecie się dowiedzieć czegoś o Ochrydzie, to zapraszam do przeczytania naszego artykułu sprzed czternastu lat, który jest tu.

sobota, 19 maja 2018

Uliczkami słowiańskiej Jerozolimy

Poniżej tekst wydrukowany 20-21.03 2004 w nr 12 (19) dodatku "Turystyka" do Gazety Wyborczej.

Uliczkami słowiańskiej Jerozolimy
Justyna Balcerska, Piotr Ciborowski
2004-03-20, ostatnia aktualizacja 2004-03-18 19:34
Ochryda ukrywa swoje skarby, nie podbija serca przybysza od razu, a pierwsze wrażenie może być niekorzystne. Aby ją docenić, trzeba porzucić swoje poczucie czasu i przestrzeni, i mierzyć jej piękno w innych kategoriach niż uroki Paryża, Pragi czy Londynu.

Najstarsze domy pochodzą z XIX w. i choć mają własny styl, jest ich niewiele. Tkankę miasta, i to nawet jego najstarszej części, stanowią niedawno wybudowane domy, które znakomicie wpisały się w średniowieczną strukturę. Warto powłóczyć się z aparatem fotograficznym, bez wyraźnego celu zagubić się w labiryncie uliczek wspinających się stromo bądź łagodnie opadających z dwóch pagórków, na których leży miasto. Klimat Ochrydy tworzy nie tylko XIX-wieczna zabudowa, stare, kolorowe domy z wykuszami, którym wcale nie odbiera uroku odpadający tynk oraz ukryte w zaułkach cerkiewki, ale przede wszystkim ludzie. Nietrudno tu o przypadkowe znajomości. Zagadnięty o drogę Macedończyk od razu zaprasza do siebie na tursko kafe, domašną rakiję, kikiriki (mieszanka różnych orzeszków) oraz sladko - owoce kandyzowane w gęstej miodowej zalewie.


Ochryda, nazywana czasem "Jerozolimą słowiańską", jest silnie związana z prawosławiem na Bałkanach. To tu działali na przełomie IX i X w. święci Naum i Kliment, uczniowie świętych Cyryla i Metodego, prowadząc działalność misyjną wśród Słowian i kultywując słowiańskie piśmiennictwo głagolickie. "Szkoła ochrydzka" św. Klimenta mieściła się w murach monasteru św. Pantalejmona. W czasach swej świetności kształciła ok. trzech tysięcy uczniów rocznie, stanowiąc ważne centrum intelektualne słowiańskiego świata.

Historia tego monasteru może być skróconą wersją historii całych Bałkanów. Turcy przerobili go na meczet. Po ich odejściu z Macedonii na początku XX w. popadł w ruinę. W ostatnich latach zburzono go, by postawić replikę monasteru z IX w., która teraz jest ośrodkiem kultu św. Klimenta Ochrydzkiego.

Tuż obok na tym samym wzgórzu znajdują się ruiny bazyliki wczesnochrześcijańskiej - pozostałość antycznej przeszłości miasta. Trzęsienia ziemi i najazd Słowian przetrwały tylko mozaikowe posadzki ozdobione motywami geometrycznymi i zwierzęcymi: pawie, kaczki, jelenie, króliki. Podobne mozaiki robi się do dziś w prawosławnych monasterach Macedonii według starych, bizantyjskich metod. Mniszki czerpią wzory z mozaik znalezionych w ruinach bazylik wczesnochrześcijańskich. Wzorów im nie brakuje, bo ochrydzkie pozostałości są jednymi z wielu na terenie kraju. Dziś mozaiki zdobią nie tylko miejsca święte, ale również skopijskie restauracje i puby.

Z carem Samoiłem (X/XI w.), ważnym bohaterem historii Macedonii, a także Bułgarii, związana jest twierdza (kale) górująca nad miastem. Niedawno została gruntownie odnowiona; tak starannie, jakby spodziewano się wkrótce jakiegoś oblężenia. Warto wspiąć się na nią, by zobaczyć leżące pod stopami miasto i błękitne wody jeziora Ochrydzkiego. 



Jeśli zmęczeni wspinaczką i zwiedzaniem mamy ochotę coś zjeść, idziemy na główną uliczkę starego miasta, gdzie zależnie od pory roku dostaniemy pieczoną kukurydzę, słodkie kasztany, prażone orzeszki lub burek (znana na Bałkanach tarta z ostrym nadzieniem). Nam najbardziej smakował burek z serem owczym i szpinakiem. Do popicia koniecznie jogurt. Warto wstąpić do cukierni na baklavę - orzechowe ciastko nasączone miodem.

Ważnym wkładem cara Samoiła w historię Macedonii (i Ochrydy) było ustanowienie arcybiskupstwa ochrydzkiego. Przez długie wieki, zwłaszcza za rządów tureckich, jurysdykcji arcybiskupa podlegała większość słowiańskich Bałkanów, a Ochryda jako jego siedziba stała się miejscem świętym. Wtedy to właśnie porównywano ją do Jeruzalem. Według tradycji, pobożny prawosławny mógł tutaj przez cały rok codziennie zachodzić do innej cerkwi i w żadnej nie byłby dwukrotnie.

Pierwszą katedrą (soborem) była cerkiew św. Sofii. W jej wnętrzu są wspaniałe, fragmentami świetnie zachowane freski z XI w., z okresu powstania bazyliki. Na pięknej, zamkniętej kolumnadą galerii nad cerkwią odbywają się koncerty muzyki poważnej. 



 

Kolejnym soborem stała się (po przerobieniu przez Turków św. Sofii na meczet) o wiele mniejsza świątynia pod wezwaniem św. Klimenta. Również tu są wspaniałe XIII-wieczne freski, ale stojący obok niepozorny budynek kryje w sobie jeszcze większe skarby - słynną w świecie galerię ikon (nie udostępnianą w całości turystom), która ustępuje tylko Trietiakowskiej w Moskwie.

Symbolem Ochrydy (i Macedonii) jest jednak św. Jovan Kaneo, wysmukła średniowieczna cerkiewka na wyniosłej skale nad jeziorem Ochrydzkim, w otoczeniu cyprysów, na tle białych szczytów albańskich gór.


 
Na obiad lub kolację najlepiej wybrać się do albańskiej części starego miasta. Trzeba jednak pamiętać, że to dzielnica muzułmańska, więc w lokalach przesiadują wyłącznie mężczyźni. Samotne turystki mogą poczuć się tu dosyć nieswojo. Najlepiej wybrać przysmaki miejscowej kuchni: tavce gravce w specjalnym glinianym naczyniu (mimo egzotycznej nazwy niewiele różni się od naszej fasolki po bretońsku), šopską (niewiele mającą wspólnego z sałatką, która w Polsce kryje się pod tą nazwą), musakę albo typowo ochrydzkie danie: pastrumkę, czyli pstrąga.

Nocą Ochryda się zmienia. Zniszczone i nie zawsze efektowne domy starego miasta w półmroku zamieniają się w stylową scenerię, a podświetlone zabytki ukazują swe drugie oblicze. O tej porze miasto jest puste, gwar słychać tylko na promenadzie przy porcie. Warto odważnie ruszyć w gąszcz mrocznych uliczek wspinających się na wzgórze. Oto hellenistyczny teatr. Za dnia nieciekawy, nocą staje się świetnym punktem obserwacyjnym, bo widać stąd pięknie oświetlone kale. Tam również należy się udać. Z wysoko położonej twierdzy widać nocą migoczącą światłami Ochrydę i wioski na zboczu góry po drugiej stronie jeziora. Największe wrażenie robi barwna iluminacja św. Jovana Kaneo. Samotna cerkiewka jest w mrokach nocy wielokolorowym snopem światła, podwojonym przez odbicie w ciemnych wodach jeziora. 



Do dyskotek nie ma po co zaglądać, młodym Macedończykom brak skłonności do szampańskiej zabawy. Czego innego możemy doświadczyć w tradycyjnych kafanach. Tu zabawa przy żywych rytmach turbo folku (knajpowa mutacja muzyki ludowej) szybko przeradza się w tańce na stołach.

Następne dni można przeznaczyć na wycieczki po wschodnim brzegu jeziora Ochrydzkiego. Wijąca się serpentynami nad przepaścią droga prowadzi do miejscowości Sveti Naum, która swą nazwę zawdzięcza monasterowi założonemu przez św. Nauma Ochrydzkiego. Podanie ludowe głosi, że dwaj główni miejscowi święci ścigali się, budując monastery na dwóch krańcach jeziora. Św. Kliment przegrał, a budowla jego rywala przetrwała i służy mnichom do dziś. Co prawda żyje tam teraz tylko jeden monach, w klasztorze jest ekskluzywny hotel, ale kult św. Nauma, którego szczątki spoczywają w cerkwi, nadal się szerzy. W pobliżu znajduje się albańska granica, a przy niej bunkry - jedne z miliona zbudowanych w Albanii za Envera Hodży.



W mijanych po drodze wioskach warto kupić domowej roboty rakiję, którą wyrabia niemal każda rodzina (rakija przemysłowa nie może się z nią równać). Wystarczy w wiejskim sklepie poprosić o domašną rakiję, a od razu skierują nas do odpowiednich ludzi.



Atrakcją brzegów są małe cerkiewki w grotach skalnych, a także św. Zaum - cerkiew na plaży pod wysoką skałą. Można tam dotrzeć ścieżką znaną wyłącznie mieszkańcom wioski Trpejce albo łodzią. Zza burty widać dno jeziora, gdyż przezroczystość wody dochodzi do dwudziestu metrów. W jeziorze Ochrydzkim - jednym z najstarszych w Europie - przetrwały gatunki flory i fauny nie występujące nigdzie indziej. Nie ma tu piaszczystej plaży, niemal całe wybrzeże pokrywają kamienie. Ale czysta i ciepła woda, a także uczucie, że pływa się w morzu, wynagradzają ten brak. Jeśli ktoś czuje się w wodzie jak ohridska pastrumka, może spróbować swych sił w letnim maratonie pływackim, którego trasa biegnie ze Svetego Nauma do Ochrydy.

piątek, 18 maja 2018

To je Balkan

Tęskniliśmy. Za pogodą, językiem, swobodą bycia i chaosem, który z niej wynika, za wiejską architekturą, ludźmi, którzy zapraszają do domów na rakije i obiad - pyszne polneti piperki czyli nadziewane mięsem papryki, za miejscami ze wspomnień, które dla nas są pełne emocji. Wiedzieliśmy, że po tylu latach trochę to będzie powrót, a trochę odkrywanie na nowo, bo przecież tyle się zmieniło.


Zmieniło się? Droga tak samo pusta wije się nad jeziorem Prespa by doprowadzić nas do zagubionego z dala od głównych szlaków Kurbinowa. Tradycyjne wiejskie domy, psy, koty i gospodarze na swych podwórkach zajęci przerzucaniem siana. Czyli zupełnie jak dawniej - nieciekawa, zagloniona muszelka, a w niej - drogocenna perła. Zmierzamy prosto do perły - położonej trzy kilometry za wioską cerkwi z freskami z XII w., myśląc, że coś tu się zmieniło i ktoś zabytku pilnuje... Jednak nie - nadal klucze dzierży niejaki Mitko z trzeciego domu na prawo od centrum wioski i chętnie nam je przekazuje.

 
Jaszczurki rozbiegają się spod naszych nóg gdy wchodzimy po schodach wiodących do cerkwi, Pita otwiera stare drzwi i nagle wszystko się zmienia. Z gorącego, słonecznego poranka wpadamy w półmrok i chłód mówiących murów cerkwi. Mówią obrazami. Z płaskich przestrzeni patrzy na nas cały wszechświat i pełnia historii zbawienia. Święci, aniołowie, biblijni Patriarchowie, Chrystus Pantokrator i Maryja.
Patrzą tak samo od wieków. No może teraz muszą się nieco bardziej natrudzić by nas dostrzec zza belek rusztowania - cerkiew jest remontowana.
Patrzą więc na nas lub niektórzy tylko trwają w obecności, bo niegdyś jakaś muzułmańska ręka wydłubała im oczy by uśmiercić ten kontakt Boga z człowiekiem poprzez bluźnierczy wszak, niewierny wizerunek. Jakaż lekcja historii, kultury i religii dla naszych dzieci, zawarta w tym jednym akcie wandalizmu sprzed wieków!
Rusztowanie to błogosławieństwo - choć w dalszej perspektywie wiele zasłania, w bliższej pozwala nam wejść na wyższy poziom obcowania z wizerunkami. Dosłownie, ale przede wszystkim w przenośni. Wspinamy się na belki, by z bliska zachwycić się słynnym aniołem, którego wizerunek jest na macedońskim banknocie, by spojrzeć Chrystusowi prosto w oczy. Te same oczy od czasów fajumskich portretów trumiennych.

 

 

***
"Oblicze jest najważniejsze, dlatego piszemy je na końcu. To staramy się przenieść wiernie, niezmienne, bo to prawda objawiona, choć każdy ikonopisarz coś z siebie też przekazuje w ikonie". - tłumaczyła mi młoda mniszka, wskazując na rozstawione w pracowni żeńskiego monasteru przygotowane deski z lekkim szkicem, pokryte złotem, postaci ubrane, lecz jeszcze bez twarzy i gotowe wizerunki. Z każdej skończonej ikony spoglądały na mnie te oczy.

 
 


***
Pora jechać dalej. Choć chyba lokalny żółw uważa inaczej i bezczelnie zachodzi nam drogę. Musimy zorganizować akcję ratunkową, bo przecież jakiś zabłąkany traktor, na tej uczęszczanej raz dziennie drodze, na pewno go przejedzie. Dzieciakom trudno rozstać się z tym niespotykanym zjawiskiem - żółwiem na wolności, jednak tam czeka na nas przecież plaża, to każdego przekona!

 
Plaża na końcu Macedonii, dalej już tylko Grecja, a tu w małej miejscowości o zawadiackiej nazwie Dupeni, jest Dupeni beach. Pusta. Choć oferuje widoki jak cudowne armeńskie jezioro Sewan, jest pusta i cała dla nas. W błękitnych wodach jeziora Prespa odbijają się góry. Albańskie szczyty. Tu nad jeziorem Prespa spotykają się trzy kraje, choć niegdyś, w czasach, które pamiętają kurbinowskie freski, tereny te były jednością w państwie cara Samoila. 
Dziś mogłyby kusić turystów, którzy tłoczą się niedaleko - w Ochrydzie, nad innym jeziorem, piękne widoki zostawiając nam i dzieciom, które doceniły fale jeziora Prespa. Cóż że lodowate? Już spodnie, sukienki i majtki mokre, zamki z piasku w budowie, badyle biją wodę, a kamienie nurkują gdzieś daleko. Lato w środku wiosny.




Kręta droga między jeziorami, wijąca się na przełęcz w parku narodowym Galicica kusiła nas od zawsze. Te ponętne zakręty wróżyły widoki i przygodę. Cóż jednak mogliśmy począć jako studenci, jeżdżący tylko stopem? Złapać go na takiej drodze, w wyludnionej Macedonii 15 lat temu graniczyło z cudem, więc droga pozostała dla nas dziewicza, aż do dziś, gdy dorobiliśmy się vana i dzieci. Tak zaopatrzeni mogliśmy wreszcie do niej wrócić. Nie zawiodła nas. Najpierw otwiera widok na całe jezioro Prespańskie  - aż po jego greckie brzegi, potem kręcąc nami raz w prawo, raz w lewo, doprowadza na przełącz, gdzie uderza silnym wiatrem. Choć godzinę temu grzaliśmy się na plaży, teraz musimy wyciągać kurtki, a część grupy organizuje krótką wycieczkę na macanie śniegu, który zalega na zboczu. Wiatr nawiewa na nas chmury, drugie z naszych jezior - Ochrydzkie pozostaje ukryte - tylko słaby zarys wody widać przez mgłę, gdzieś daleko w dole. A tutaj chłód, opary i kamienne zbocze.


***
Nic nie widać. Wejść było łatwo, jeszcze za jasności, a teraz, gdy zapada zmrok, znaki szlaku wymalowane na kamieniach znikają. Szybko opuszczamy zbocze Pelisteru, byle prędzej dotrzeć do schroniska Kopanki. Chyba widzimy jego światła, więc porzucamy daremne poszukiwania oznaczeń i najprostszą drogą trawersujemy zbocze. Byle schronić się tam przed chłodem. Nic z tego. Chłód czeka na nas także w schronisku, a noc upłynie na daremnych próbach ogrzania się pod jednym kocem.

 
 
***
Nareszcie trochę Europy. Nareszcie jakieś zmiany! Kompleks klasztorny założony w X w. przez św. Nauma - ucznia świętych Cyryla i Metodego doczekał się parkingu i ładnie zagospodarowanej promenadki nad jeziorem Ochrydzkim. Przewidziano też miejsce na stragany z pamiątkami, co dobitnie świadczy, że jakiś ruch turystyczny tu istnieje. Rzeczywiście - są i autokary i inni zwiedzający - pierwszy raz tego dnia. To co najważniejsze, pozostało jednak niezmienne - kojący widok na jezioro, ceglany budynek cerkwi i tutejsi nieoficjalni gospodarze - dumne pawie przechadzające się majestatycznie obok świątyni. Pysznią się upierzeniem przed turystami, w tym naszymi zachwyconymi dziećmi.

 

Pawie od lat są strażnikami tego miejsca, spoglądają obojętnie jak rzesze wiernych wstępują w mrok cerkwi by nawiedzić grób św. Nauma. I my wchodzimy. Znów to poczucie przeniesienia w inny świat - malowane ściany, świece ciepłym światłem otulające złoty ikonostas, ciche modlitwy i śpiew w starocerkiewnym. Na grobie świętego leży jakiś chłopak. Głową mocno przywarł do płyty nagrobnej.
- Słyszałeś? - pyta go matka gdy się podnosi.
- Słyszałem! - pada dumna i radosna odpowiedź.
Tu bije serce świętego. I wierni chcą je usłyszeć. Chcą poczuć, niemal dotknąć tę obecność świętego, spojrzeć w jego oblicze, pogładzić, pocałować, przytulić; w ikonie czy w grobie. Wiara bardzo sensualna. Siadam na chwilę w krużgankach cerkwi i z radością o tym dumam. Dobrze że to się nie zmieniło.

 


***
Siadamy w krużganku cerkwi nad stołami, gdzie wszystko już czeka na główne danie - bulgoczącą w wielkim garze czorbę z jagnięciny. Owieczki lądowały w zupie po kolei - część straciła życie jeszcze w wiosce, gdzie widok ich śmierci bardziej chyba zszokował grupę dorosłych studentów, niż małe dzieci, które z niewielkimi objawami odrazy obserwowały podrzynanie gardła - jak rutynową czynność. Kolejne jagnięta ginęły i były odzierane ze skóry już pod cerkwią, a teraz ich z grubsza rozdrobnione ciała pływały w dymiących przed nami talerzach. Trudno nam przełknąć kawały mięsa z tłuszczem, kośćmi i chrząstkami, ale podstawowe zasady pracy etnografa mówią między innymi, że serwowany w terenie poczęstunek trzeba choć spróbować, więc zmuszam się do zjedzenia kilku łyżek palącej ostrością papryczek cieczy. W gorszej sytuacji są obecni wśród nas wegetarianie. Znajdują się jednak i amatorzy (w tym mój obecny mąż) tego najważniejszego posiłku - ofiary Kurbanu w dzień św. Jerzego.



środa, 16 maja 2018

Rule maker

 

6b, 6c, a może i coś więcej? Jakieś fajne wstawki? Banieczki? Naoglądaliśmy się pięknych zdjęć i filmików z prilepskich baldów, więc spragnieni wspinania rano drugiego dnia podróży budziliśmy się w serbskim Niszu, a o 16.00 macaliśmy już pierwsze macedońskie głazy.  I już od tego pierwszego dotknięcia skóra-skała stało się jasne kto tutaj ustala zasady. Mała podpowiedź - nie my. Twardo, ostro, wysoko. Wieczorny rekonesans przetasował priorytety. Więc jutro z przewodnikiem baldowym zarysujemy plan na nowo...

 

 
Z przewodnikiem, ha ha. Zapomnieliśmy chyba, że to Bałkany. Kto był ten wie. Jedyny kiosk, który miał go sprzedawać okazał się być zamknięty. Od pół roku. Oczywiście zero info o tym na stronie słoweńskiego wydawcy. Rzeczywistość bałkańska upominała się o dostosowanie do swoich zasad, które stanowią, że jak masz problem, pomoże ci w nim drugi człowiek, wystarczy się przełamać, pointegrować, poprosić, wpaść na kawę. Tak też zrobiliśmy, skrzętnie wykorzystując cudowne zrządzanie losu, że u naszych gospodarzy zamieszkali jedyni oprócz nas obecni w Prilepie przyjezdni wspinacze - grupa Słoweńców. Krótka wizyta, miłe boulderowe pogaduszki i już po godzinie zaopatrzeni w fotograficzną kopię przewodnika mogliśmy eksplorować rejon Baba Low.

 


Ambicje tego dnia wzięły jeszcze górę nad rozsądkiem. Jeszcze tliła się w nas nadzieja, że pokonamy te szóstkowe linie, które tak pięknie rysują się na skale, odnajdziemy na nich odpowiednie stopnie, zaginające klameczki, jeszcze ufaliśmy, że te piątki to tylko na rozgrzewkę albo dla dzieci, a nas czeka walka o chwalebne 6c. Cóż, nadzieję zgniotła ostra skała, a ufność rozpłynęła się po śliskiej powierzchni rzekomych stopni. Co nam pozostało? Frustracja i wkurzenie, które zbiorowo czuliśmy? Nie! Spuszczenie z tonu i przypomnienie po co właściwie się wspinamy! Wszak dla przyjemności, a nie cyfry! Mając to na uwadze następne miejscówki wybraliśmy tak, by wspinać się dużo, ale po łatwych baldach.
 
 


Rejon Baza spełnił te oczekiwania. Dużo łatwiejszych, zróżnicowanych piątkowych dróg na kamieniach rozrzuconych tuż obok siebie, kilka szóstek na wypadek gdybyśmy jednak chcieli się z nimi zmierzyć i malowniczo przytulone do siebie dwa głazy, pod którymi rozłożyliśmy swój obóz z widokiem na dolinę Prilepu. Pod jednym z głazów dzieci odnalazły małą wnękę idealną na ich kryjówkę. Tam to Franek rozłożył się z książką gotów spędzić tak najbliższe kilka godzin. My zaś leniwie rozpracowywaliśmy kolejne baldy. Dużo w tym było zabawy, opracowywania własnych pomysłów i wariantów czy wspólnego rozkminiania jak dany bald ma pokonać ktoś o wzroście 115cm ;) Przełamaliśmy się też i po kilku wstawkach pokonaliśmy (dorośli) Kapitana Torpeda (6a). Piękny dzień boulderowy!
 
 



Wiedzieliśmy już na co stawiać i co nas kręci w tym rejonie - jego ogromna zaleta, czyli dziewiczość! Te wszystkie "wolne" głazy, które aż prosiły się o wytyczenie nowych linii i pustki wśród skał. Jedynie "nasi" Słoweńcy zmagali się tu z okrutnym granitem. Kolejny dzień wspinaczkowy poświęciliśmy więc na zabawę na skalnym placu zabaw - kilka łatwych klasyków rejonu ("D'ga") i mnóstwo własnych projektów, które wymyślali wszyscy - Róża nawet dla Niny znalazła wymagającą, ale realną propozycję. Kres naszych zmagań wyznaczył jak zwykle - nie brak zapału, a ból skóry, która w prilepskiej skale ulega szybkiej dewastacji.
 
 




Prawda to więc, że granit tu bezlitosny, prawda że czasem skała kruszy się w rękach, albo jest tak zarośnięta mchem, że bez drucianej szczoty nic nie zdziałasz.  Prawda w końcu, że dostaliśmy porządnie w kość i nie zrealizowaliśmy żadnego z naszych boulderowych marzeń (o cyfrze). Czy warto się było tam pchać? Hm...

Przecież jest jeszcze ta droga pod skały, na której obsrane krowy uparcie zastawiają przejazd aż dziadek - pasterz solidnym kijem nie zgoni ich na bok, te owce, które stadami przebiegają zbocza pod nami, zostawiając co prawda pod niektórymi gazami po sobie pamiątki, ale za to jak malownicze na tle Prilepu rozbłyskającego właśnie wieczornym światłami. Są te domy tradycyjne z czerwonymi dachami i rusztowaniami do suszenia tytoniu, ten meczet w starym centrum - wypalona ruina, pozbawiona dawnej, pamiętanej przez nas wyniosłości, a świadcząca dobitnie, żeśmy w kotle bałkańskim i wiele się tu zadziało między ludźmi gdy nas nie było. Jest pyszna szopska sałatka w odświeżonym centrum i burki, ach! burki na śniadanie! I język macedoński, uliczny chaos, romski bałagan, tavce gravce, żółwie i jaszczurki. Jest monastyr Treskavec, co prawda w remoncie i rozbudowie, ale z cerkwią nie ruszoną, mroczną, zapisaną freskami, ikonami, tak samo zanurzoną w dymie świec i modlitewnej zadumie. Monaster na szczycie zbocza, do którego wtedy wędrowaliśmy szlakiem pielgrzymim wśród rozrzuconych głazów, nieświadomi, że kiedyś spojrzymy na nie innym okiem. Było warto. Nie tylko dla wspinania, a dla tego wszystkiego budzącego poruszenie naszych serc ;)