czwartek, 10 sierpnia 2017

Męski wyjazd


Miał być prawdziwy męski wyjazd tylko z jedenastoletnim Frankiem. Cztery dni na rowerze, każdego dnia ponad pięćdziesiąt kilometrów po wzgórzach Warmii. Green Velo, trasą Elbląg - Reszel. Pot, krew i łzy itd. Niestety strach matki, niechęć syna spowodowały, że zamiast męskiego wyjazdu, wyszedł wyjazd bardzo fajny, a przede wszystkim niezwykle różnorodny, gdzie pot, krew i łzy lały się raczej ze mnie niż z pierworodnego.


Dzień 1. Wysoczyzna Elbląska: Elbląg - Tolkmicko

- "Tato, szybko, coś mi wpadło do oka" - woła Franek pośrodku bukowego lasu. Ja mam ręce w smarze. Enty raz spadł mi łańcuch na pagórkowatym terenie rozciągającym się u wrót Elbląga. Wycieram je. Nieskutecznie. Mucha wije się w oku syna. Wreszcie skrawkiem papieru toaletowego dotykam owada i spycham go do kącika oka. Aż tu nagle insekt jakby przeszedł na drugą stronę oka. Tracę go z oczu. "Franek patrz w bok". Widzę skrzydełko. Papier znów w ruch. Jeden szybki ruch. Meszka znów pośrodku oka. Wreszcie przyczepia się do papieru. Oglądamy ją wspólnie, wielka była. Franka co prawda dalej boli oko, ale widzi wyraźnie okolice przez które przejeżdżamy. Green Velo wije się teraz wśród wąwozów, ciągłe podjazdy i zjazdy dają nam w kość, ale nawierzchnia jest w porządku. Z jednego miejsca widać szeroką panoramę. Jesteśmy na tyle wysoko, że ponad wydmami Mierzei Wiślanej widać otwarte morze. Krótka przekąska i zjazd asfaltem nad sam brzeg Zalewu Wiślanego. Potem wzdłuż niedziałającej już linii kolejowej, wzdłuż trzcin, po drodze złożonej z wielkich płyt, na których przyczepka dla psa, używana przeze mnie jako towarowa, miarowo się huśta. Na szczęście już się (przeciążona plecakiem, umieszczonym na wierzchu) nie przewraca na każdym krawężniku, jak w Elblągu, gdzie zwiedziliśmy budowane na nowo średniowieczne miasto, z urokliwym zakątkiem czyli "Ścieżką Kościelną", wiekowymi kościołami, świetnym nabrzeżem, mostami zwodzonymi i kolejnymi kwartałami, zabudowywanymi kamieniczkami w stylu hanzeatyckim. Po prostu jedzie. Ale jest takim obciążeniem, że Franek co chwila mówi, "Tato czy możesz jechać szybciej".

 



Dzień 2. Wysoczyzna Elbląska cd.: Tolkmicko + Zalew Wiślany: Frombork - Krynica Morska

- "Tato, może byś mi kupił okulary, to tylko 10 złotych" - prosi Franio przed jarmarcznym straganem w Krynicy Morskiej. Co prawda dziś nic mu nie wpadło do oka, ale dzisiaj przejechaliśmy tylko osiemnaście kilometrów. A zresztą może i więcej. Z Green Velo nigdy nic nie wiadomo. Mapa sobie, drogowskazy sobie. Na wczorajszej trasie różnica między nimi wynosiła dwanaście kilometrów. Ile więc dziś przejechaliśmy nie wiem, ale faktem jest, że żadna muszka nie wpadła synowi do oka. Bo kiedy miała wpaść? Deszcz przegonił owady, potem Franek mrużył oczy, gdy mijaliśmy warmińskie wsie, każda otoczona kapliczkami. A potem zwiedzanie zespołu katedralnego. Wahadło Foucaulta, widok na Zalew z wieży, trumna z prochami Kopernika, to się podobało. Wystawa o życiu "naszego" człowieka Renesansu Franiowi nie przypadła do gustu - "Kopernik wielkim astronomem był", czasowa wystawa o aniołach tylko go znużyła, odżył dopiero przy mapie miejsc "samochodzikowych", która pokazywała, gdzie dokładnie miały miejsce przygody pana Tomasza z książki "Pan Samochodzik i zagadki Fromborka". Nawiasem mówiąc, Franek w wieczór po powrocie pochłonął raz jeszcze połowę tej powieści. Do oka nic nie miało mu prawa wpaść (może tylko mewa?) podczas rejsu z miasta, "gdzie zatrzymało się słońce" do Krynicy. Ale w sumie jutro coś tam przejedziemy, więc może warto się szarpnąć na taki wydatek, mówię więc "dobra, ale jak je zgubisz to oddajesz mi 10 złotych".


Dzień 3: Mierzeja Wiślana: Krynica Morska - Sztutowo

- "Tato, musimy wracać po okulary, zostały na plaży". Nie zacytuję, co pomyślałem, gdy to usłyszałem z ust Franciszka. Wracać? Znowu w tym upale na tak daleką plażę, gdy jest się tak blisko miejsca, gdzie mieliśmy zjeść obiad? Z tą ciążącą przyczepką i rozgruchotanym rowerem? To po co było tak miło spędzać przedpołudnie, by teraz znowu się zmęczyć? By się spocić? I to w imię czego?
Teraz łatwiej jest nam zrozumieć, dlaczego wszyscy tłoczą się przy wejściach na plaże w samym mieście, a kilkaset metrów dalej zaglądają tylko nieliczni spacerowicze. Nie chce im się wracać kilometra w upale na posiłek! Ale jak nad tym dłużej pomyśleć, to jednak dużo tracą. Nie mogą spokojnie pograć we frisbee, poczytać książki w ciszy, pokąpać się bez obaw o swój portfel. A nam to przypadło w udziale, trzeba było tylko chwilkę spędzić na rowerze. "O, już je mam" - Franciszek wyrywa mnie z zadumy. A więc z powrotem pedałujemy do Krynicy. Rybka i dwadzieścia kilometrów (bagatelka) do Stegny bądź Sztutowa. Niestety różowo nie jest. To nie Green Velo, gdzie ktoś pomyślał o rowerzystach i ich potrzebach. To R64, transgraniczny szlak rowerowy wzdłuż Zalewu - częściowo nieprzejezdny (trzciny zarosły drogę), częściowo trudny do przebycia (piasek po kolana - przecież to wydmy!), częściowo zaś poprowadzony ruchliwą szosą. Na szczęście na szlaku objawia nam się wieża katedry w Elblągu. Nasz cel wydaje się być w zasięgu wzroku, ale na drodze staną nam jutro kanały i niewielka ilość mostów. Wieczorem tylko stylowe zdjęcia na plaży przy zachodzącym słońcu, potem jajecznica z sześciu jaj, zrobiona na przenośnej kuchence i możemy już się kłaść spać. "Tylko uważaj i nie zgnieć okularów podczas snu, jeszcze Ci się przydadzą, jutro mamy najwięcej do przejechania".


Dzień 4: Żuławy Elbląskie: Sztutowo - Elbląg 

- "Tato, gdzie spakowałeś moje okulary?". Już mieliśmy wyjeżdżać, wszystko było zapakowane do drogi, gdy padło to pytanie. Jak to gdzie? Muszą być zwinięte razem z namiotem! Z lekkim opóźnieniem, Franek w lekko zgiętych okularach, wreszcie asfaltem i wreszcie po płaskim, ruszyliśmy zanim słońce zaczęło przypiekać. Kanały, mostki, liczne ujścia Wisły, szpalery sadzonych pod linijkę drzew. Polska Holandia, choć bez wiatraków, prawie bez zabytków i mocno zapuszczona. Dziś nie mam już żadnych wytłumaczeń w odpowiedzi na pytania, dlaczego jadę tak wolno. Franek czuje się oszukany, jakby znowu jechał z chmarą sióstr. Nagle na horyzoncie pojawia się wieża katedralna elbląska. Już tak blisko. Droga jednak kluczy wśród monotonnego krajobrazu, a kościół wcale się nie przybliża. Za Nogatem mamy z powrotem wjechać na Green Velo. Szukamy go. Na mapie przecież jest. Szkoda, że nie ma go w terenie. Sami musimy znaleźć drogę. Na ogromnym polu kapusty, mój syn traci cierpliwość - "Gdzie my jedziemy?". Upał niemiłosierny. Docieramy, wreszcie do Kanału Jagiellońskiego. Nie zgubiliśmy się, tu powinno być Green Velo. I rzeczywiście jest, ale dopiero na rogatkach Elbląga. Mamy mnóstwo czasu do pociągu powrotnego, wchodzimy więc na wyżej wspomnianą wieżę, a także udajemy się do pobliskich Raczek Elbląskich - najniżej położonego miejsca w Polsce. Na pytanie o następny męski wyjazd, Franciszek odpowiada też pytaniem. "Może pojedziemy na spływ?"
 

poniedziałek, 24 lipca 2017

Kaszuby czyli Saltkrakan

W tym roku minęły dwie okrągłe (dziesiąte) rocznice. Pierwszą ogłosiliśmy wszem i wobec (wyprawa z siedmiomiesięcznym Frankiem do Meksyku), a drugą zupełnie ukryliśmy. Im głośniej mówiliśmy o naszych spektakularnych, zagranicznych wyjazdach, tym bardziej przemilczaliśmy fakt, że mamy takie miejsce na Ziemi (pięć kilometrów piaszczystą drogą do najbliższego, małego sklepiku, a dziesięć do lepiej zaopatrzonego), gdzie jeździmy rok w rok od dziesięciu lat - siedzimy tam w jednym miejscu zwykle przez tydzień: grając w gry planszowe i karciane, narzekając na pogodę, skacząc na bombę do zimnego jeziora, bądź płynąc na jego drugi brzeg, zbierając grzyby i jagody, robiąc codzienne obchody wśród zwierząt, objadając się świeżymi mlecznymi przetworami, czy grzejąc się przy ognisku. Teraz więc nadszedł czas, by przyznać, że Kaszuby to nasze Saltkrakan - kraina, gdzie czas płynie (na wykonywaniu najprostszych czynności) wolniej  i do której zawsze można beztrosko powrócić.
 
Oczywiście uważny czytelnik naszego bloga mógł zapamiętać kilka wpisów, wzmiankujących o naszej kaszubskiej miejscówce, z której mogliśmy robić bliższe czy dalsze wypady po północnej Polsce. Z nich opisaliśmy drobną część, bo tylko idealny dojazd na miejsce, spływ Wdą, spacer po Borach Tucholskich, zjazdy po wydmach w Słowińskim PN oraz zwiedzanie ujścia Wisły. Jedynie w czeluściach naszej pamięci pozostało zwiedzanie: zamków w Malborku, Kwidzynie, Radzyniu Chełmińskim, Kruszwicy; starówek w Gdańsku, Toruniu, Bydgoszczy, Grudziądzu (w tym roku); portów (i plaż) w Gdyni, Darłowie, Ustce, Łebie i na Helu. Nie wspominając oczywiście o kaszubskich mega-atrakcjach, jak Wdzydze Kiszewskie, zamek w Bytowie, góra Wieżyca, czy gockie kręgi w Węsiorach. Aby więc zrehabilitować Kaszuby wspomnę, co zrobiliśmy tam i w okolicy w tym roku.




1. Gdańsk i Europejskie Centrum Solidarności
Gdańsk to wielki plac budowy, od naszej ostatniej wizyty na Starówce tyle się zmieniło ... Przez przypadek na przykład zawędrowaliśmy do oddanego w tym roku do użytku mostu zwodzonego. Ale główną atrakcją było Centrum Solidarności. Okazało się, że dla Franka, Róży i Łucji to strzał w dziesiątkę. Audiobooki, w które się zaopatrzyliśmy miały dwie wersje: dla dzieci oraz dorosłych, więc nieletni siedzieli zasłuchani w historię małej Wiktorii, której milicja zabrała tatę. Problem stanowiła tylko Ninka, biegająca wokół kabin suwnicy, milicyjnego stara, okrągłego stołu czy sejmowej mównicy. Mi nie udawało się przystanąć, więc ekspozycję chłonąłem patrząc głównie na aranżacje przestrzeni, a te robiły wrażenie. Białe schody donikąd jako zwieńczenie "karnawału Solidarności", ściana z plakatami wyborczymi z czerwca '89, żółte kaski zwisające z sufitu i rozświetlające mrok pierwszej sali, czy kończący wystawę napis "Solidarność", złożony z białych i czerwonych karteczek, na których zwiedzający mogli opisać swe wrażenia. Poczułem się jak w mega-interaktywnym bangkockim Museum of Siam, które opisaliśmy w tym wpisie - co oznacza dla mnie (laika, jeśli chodzi o takie miejsca) światowy poziom.







2. Kaszubska Marszruta
Gdy zaczął siąpić deszcz, dopadło mnie załamanie. Nie miałem mapy szlaku (mały jpg, który oglądałem w komórce mi nie wystarczał), nie zaplanowałem zawczasu trasy, byłem odpowiedzialny za większą grupę niż zwykle, w dodatku Łucja zaczęła narzekać od samego wejścia do samochodu, że nie chce jechać na rowerze. Ale skoro przejechaliśmy już kilkadziesiąt kilometrów samochodem, nie mogliśmy się wycofać. Na parkingu pod Urzędem Miejskim w Brusach podjąłem brzemienną w skutkach decyzję. Pojedziemy dalej na południe do Męcikału i zrobimy najkrótszą możliwą pętlę - długości 19 kilometrów, przez Mylof. Trasa nie okazała się niestety zbyt urokliwa. Najpierw szutrową drogą wzdłuż Brdy (bez specjalnych widoków), potem mało uczęszczaną drogą asfaltową przez bór (z przystankiem na poziomki - pycha!), a na końcu specjalnie wybudowaną ścieżką wzdłuż ruchliwej drogi. Ogólnie nie było warto jechać aż tak daleko z przyczepką rowerową, by pokonać tak zwykłą trasę. Jedyny plus - mamy już mapę, bo odpowiedzialna osoba pojawiła się w Urzędzie, kiedy wracaliśmy do domu. W przyszłym roku więc tu wrócimy i pokonamy bardziej malownicze odcinki!


3. Wycieczka za jezioro
Słońce świeciło, nie trzeba było pakować rowerów na dach samochodu, humory dopisywały, całość trasy dokładnie zaplanowana - tak rozpoczęta wycieczka nie mogła się nie udać. Długo myśleliśmy, że na drugim brzegu jeziora nie ma nic ciekawego. Tylko las. Aż nagle się okazało, że sąsiednia gmina przygotowała infrastrukturę dla rowerzystów, pokrywając większość swej powierzchni ścieżkami rowerowymi - zdatnych nawet dla przyczepek rowerowych. Trzeba było tylko po piachach przejechać wokół jeziora.
Gdy znaleźliśmy się po wielu godzinach i przejechaniu 23 kilometrów na drugim brzegu, patrząc na pomost i dom naszych gospodarzy, mieliśmy prawo być zadowoleni, do domu mieliśmy jeszcze z 5 kilometrów (znaleźliśmy tam całą reklamówkę maślaków), ale do tej pory dzieci bawiły się na placu zabaw w mini-kurorcie Sominach, zjadły zapiekanki w Studzienicach i wygłupiały się na asfaltowej drodze przez środek lasu, po której nie przejechał przez godzinę żaden samochód. Łucja tam szalała. Jechała szczęśliwa slalomem po utwardzonej nawierzchni. Jakby zapomniała, że miała w nogach prawie dwadzieścia kilometrów. A najlepsze z tej wycieczki, podobnie zresztą, jak tej na Kaszubskiej Marszrucie, że to dopiero był rekonesans. Dłuższe i ciekawsze szlaki jeszcze na nas czekają po drugiej stronie jeziora.



PS. I muszę na koniec dodać, że te dwie wycieczki rowerowe z dwoma przyczepkami odbyliśmy z Julią i Mateuszem oraz Stasiem i Lilką, którym jeszcze raz chciałbym podziękować za bardzo miłe towarzystwo :).

czwartek, 29 czerwca 2017

Słodycz porażki

 
Droga, a jakże - serpentyniasta, jak przystało na Kotlinę, wprowadziła nas wysoko na Kamienną Górę.  Bambetle do crashy, crashpady na plecy i w górę Góry. A z prawej widok coraz szerszy, coraz dalszy, wszakże aura jak marzenie - słońce świeci, deszczowe chmury dnia wczorajszego gdzieś odpłynęły. Z prawej krajobraz tez się zmienia - ziemia coraz więcej wypluwa z siebie piaskowych głazów, wciąż jednak zbyt małych by ktoś oprócz Ninki mógł nazwać je baldami. Ona natomiast chętnie krzyczy: - "Ja baldy! Pinać!"
 
Klarowna ścieżka (jakaż to nowość w naszych podejściach) doprowadza nas wkrótce pod te kamienie, na których sukcesy, upadki, pot i wysiłek znaczą stare ślady magnezji. Pierwsze mijamy, by znaleźć nasz - skromny, bo nie pyszniący się wielkimi trudnościami,  zapewne wzgardzany przez prawdziwych łojantów, dla nas zaś idealny - z łatwymi drogami, wyrastający z płaskiego gruntu, gdzie crashpad raz położony, nie ucieknie.
 
Pierwsze macanie głazu pokazało, że czeka nas nowe doświadczenie. Piaskowiec szorstki jak tarka, a więc tarcie będzie :) To nie to samo co wygładzony wapień Kusięt. Cóż z tego, skoro autorzy dróg też poczuli tę różnicę... Pierwszy rozgrzewkowy baldzik w rysie puścił wszystkich, choć Pitę skłonił do zdjęcia koszulki. Na nic się to prężenie muskułów jednak nie zdało, bo na następnych drogach nasze wspinanie kończyło się tam, gdzie zaczynały się wyjścia z wykorzystaniem sławetnego tarcia. A tego nasze nerwy nie są w stanie unieść. Pozostało nam pokornie przyrzec sobie w duchu więcej trenowania mantli na Camp4 i na otarcie łez udać się na pobliski punkt widokowy. Bo przecież laików wspinania Kamienna Góra kusi czymś innym - pięknym widokiem na leżąca u jej stóp kotlinę.
 
By nieco zniwelować dziecięce rozczarowanie (bo i nasze mistrzynie słabo sobie radziły z piaskowcem) przewspinaliśmy jeszcze jeden kamień o banalnych trudnościach i już mogliśmy ruszać w daleką drogę do domu.
 
Bez wielkiego żalu. Porażka mniej boli gdy odbywa się w takich okolicznościach przyrody.

sobota, 24 czerwca 2017

Kopalnia czy gofry?

"A po co tam jedziemy?", "A czy będzie tam coś ciekawego?". Takie pytania coraz częściej padają przy wyjazdowych śniadaniach i coraz trudniej wymyślić nam atrakcje mogące zaspokoić oczekiwania naszych dzieciaków (tak, wiem sami sobie jesteśmy winni, trzeba było się z nimi nie szlajać po Bożym świecie), więc jedynym naszym sprzymierzeńcem jest ich krótkotrwała pamięć. Zapomniały pobyty w Ardszpach i Teplicach mogły więc popaść w dziewiczy zachwyt podczas spaceru po Błędnych Skałach. 

Już sam dojazd był niecodzienny. Do rezerwatu prowadzi wąska asfaltowa szosa,  więc odbywa się ruch jednokierunkowy. Czekaliśmy pod szlabanem, czekając aż turyści zjadą z góry, a potem ruszyliśmy w kawalkadzie kilkudziesięciu innych samochodów przedzierających się przez kilkukilometrowy las jak z "Jasia i Małgosi". Po zaparkowaniu kolejna niespodzianka - posiadacze Karty Dużej Rodziny nie płacą za wstęp. Szybkie wejście na dość zarośnięty punkt widokowy, z którego nie widać już Szczelińca, a potem zagłębiamy się w labirynt. I oczywiście korzystamy z okazji, że któraś odnoga nie została zamknięta płotkiem i celowo się gubimy. Dzieciaki przechodzą przejściami między skałami,  gdzie nie dotarłby żaden dorosły, biegają jak oszalałe między głazami, gubią się i nowołują siebie nawzajem, machają z zupełnie nieoczekiwanego miejsca. Po prostu przygoda. Nic dziwnego, że cały spacer trwa dwukrotnie dłużej niż zazwyczaj. Musimy przecież zrobić też sobie zdjęcie przy każdej fikuśnej skalce, w każdym wąskim pasażu. Mi głównie podoba się odmienność Błędnych Skał od czeskich skalnych miast. Tam kamienne kominy stojące w gestym lesie, tu buldery z wgryzającymi się w nie drzewami. Tam jedno przejście budzące niepokój u pulchniejszych osób,  tu przeciskanie się niemal non-stop. 

By wyciszyć po tylu emocjach pojechaliśmy do kaplicy czaszek w Czermnej. Jednak w tłumie, w jakim się tam znaleźliśmy,  trudno było o refleksję. Nie dało się ogarnąć całości założenia (3 tysiące czaszek),  bo wszędzie w niewielkim wnętrzu stali ludzie. Można było tylko kontemplować przemijanie wpatrując się w najbliższe kości lub te podtrzymywane przez druty i zwisające z sufitu. Ta atrakcja nie wzbudziła w nikim z naszej rodziny większych emocji ruszyliśmy więc spacerkiem na obiad do centrum Kudowy Zdroju.

Najedzeni stanęliśmy w dzwiach cukierni przed dramatycznym - tytułowym wyborem. Kopalnia złota czy gofry z bitą śmietaną? Tak brzmiało pytanie. Tylko Róża tym razem zdała egzamin na prawdziwego łowcę przygód (i z musu ja, jako jej opiekun w ciemnych korytarzach), reszta wybrała słodycze.
W kopalni w Złotym Stoku nie znajduje się błyszczących samorodków, tuż przed jej zamknięciem ponad pięćdziesiąt lat temu z tony rudy wytwarzano gram drogocennego kruszcu - tyle w naszych kieszeniach by się nie zmieściło. Więcej wyprodukowano tu w dawnych czasach arszeniku - 25% całej produkcji tej trucizny. Ponad zwykły, kopalniany standard (przejazd kolejką, żarty przewodników o gubieniu turystów,  ekspozycję narzędzi, figurki duchów kopalni czy innych gnomów, straszenie w korytarzach śmierci) wystawał, a właściwie spływał - i to z ośmiu metrów - podziemny wodospad. Dla dorosłych dużą atrakcją był kilkumetrowy zjazd zjeżdżalnią jak z placu zabaw, a dla Różyczki przejazd kolejką. Tu jej się poszczęściło,  bo zmęczona przewodniczka przekonała grupę,  by zamiast iść do kolejnej sztolni w siąpiącym deszczu,  wjechać tam i wyjechać wagonikami. Dzięki temu mej córce oczy błyszczały dwukrotnie, tyle razy też wiatr owiewał jej złociste włosy. A w tym czasie reszta spała. Obudziły ich dopiero nasze głosy -  "żałujcie, że z nami nie poszliście", "wszystko było ciekawe".

środa, 21 czerwca 2017

Okno pogodowe

Nie ma róży bez kolców. Ta stara prawda sprawdziła się również podczas wyprawy na ukochany Dolny Śląsk. Góry,  piękne i rozległe widoki, miasteczka i wioski o czerwonych dachach przycupnięte na zboczach to oczywiście "róża". "Kolcami" (przynajmniej dla mnie) są serpentyny, zjazdy i podjazdy, ogólnie górskie drogi, którymi trzeba się poruszać po regionie. A najgorszą z nich była szosa przez Sienną do Kletna. Na szczęście Justa prowadziła, więc nie skończyliśmy w rowie i mogliśmy ruszyć o własnych siłach na Śnieżnik.

Po drodze wstąpiliśmy do kas biletowych przed Jaskinią Niedzwiedzią, licząc na swoje szczęście i możliwość wejścia do podziemnej jamy. Tym razem nam się nie poszczęściło, a na dodatek zaczęło padać. Schronisko pod szczytem,  gdzie dotarliśmy po półtorej godzinie pełne było turystów,  szukających schronienia przed gęsta mgłą. Dla nas miejsca zabrakło nawet na korytarzu przy ubikacji, pomaszerowaliśmy więc markotni na wierzchołek. Nince udało się nas przekonać i daliśmy jej pokonać ostatnie kilkaset metrów na "chochotkę", a nie w chuście (oczywiście nosidełko turystyczne byłoby lepsze, ale wszystkie wypożyczyliśmy). 
Ja w tym czasie widząc przebłyski słońca ponad chmurami, żałowałem że Śnieżnik nie jest wyższą górą, bo wtedy wznieślibyśmy się ponad chmury. A tuż za mną krok za krokiem wdrapywała się za mną nasza dwulatka. Gdy jako ostatni dotarliśmy na szczyt oznaczony stertą kamieni z rozebranej wieży widokowej nagle mgła zniknęła jak za pstryknięciem palcami. A reszta naszej grupy jakby tego nie dostrzegła skupiona na wyjadaniu zapasów z plecaka.


W najśmielszych marzeniach nie spodziewałem się takiego finału trekkingu. Jak można było przewidzieć coś takiego, po dwóch godzinach deszczu i mgły? Ale góry rządzą się innymi prawami. Czy to Tatry, czy niewysoki Śnieżnik - nie zachwycający z oddali wyniosłym wierzchołkiem. Z bliska też nie chwycił za serca. Bo co to za szczyt,  który jest jednym wielkim wypłaszczeniem o powierzchni kilku boisk do piłki nożnej? Z którego, gdyby nie zwaliska wieży byłoby widać głównie sam porośnięty trawą wierzchołek?  Który wysokością ustępuje innym górom Sudetów Wschodnich znajdującym się po czeskiej stronie granicy, ale trafił na listę Korony Gór Polskich z braku ojczystej konkurencji? 

Ale nie ma co narzekać,  skoro zostaliśmy nagrodzeni za trud widokami na Kotlinę Kłodzką, okoliczne pasma i nieodległą czeską wieżę widokową o kształcie wielkiej zjeżdżalni. Jako że piękna pogoda wypłoszyła turystów ze schroniska - w drodze powrotnej miejsce się dla nas bez problemu znalazło. Dzieciaki mogły się rozkoszować fasolką po bretońsku, gdy tymczasem chmury znowu zapanowały nad Śnieżnikiem wspierane przez grzmoty i błyskawice.
Zejściu do samochodu już nie towarzyszyły żadne fajerwerki. A kolejne okno pogodowe nad Śnieżnikiem otworzyło się dopiero,  gdy docieraliśmy na nocleg w Polanicy Zdroju. Ale mieliśmy farta!


wtorek, 20 czerwca 2017

Urodzinowo

Łucja nigdy nie widziała dinozaurów na żywo, a od niedawna zaczęła o tym marzyć. Na spełnianie dziecięcych życzeń najlepiej nadaje się przecież dzień urodzin. A tak się akurat złożyło, że był to ten sam dzień, kiedy ruszyliśmy na długi czerwcowy weekend.
Jako że siedem lat temu byliśmy w Bałtowie, teraz padło na Krasiejów, który nie dość, że jest miejscem, gdzie nadal paleontolodzy prowadzą badania i wykopują kości dinozaurów, to jeszcze znajduje się po (niezbyt okrężnej) drodze do Kotliny Kłodzkiej, gdzie mieliśmy spędzić cztery dni.

Oczekiwania względem Juraparku mieliśmy dość określone. Dorośli wiedzieli z grubsza co ich czeka, starsze dzieci nie pamiętały już bałtowskich gadów, a wszyscy zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni. Gdzie indziej w kilka minut można prześledzić całą historię stworzenia aż po czasy dinozaurów, oglądając trójwymiarowy film (najeżony dziesiątkami słów, które my dorośli słyszeliśmy pierwszy raz w życiu) wewnątrz długiego tunelu, który pokonuje się pociągiem na kołach? Gdzie indziej w Polsce można wśród żwiru i kamieni ujrzeć to, co odkrywają paleontolodzy - prawdziwe skamieniałości in situ, a wszystko to pod naszymi nogami, zabezpieczone grubą szybą? Gdzie indziej można w oceanarium 3D podziwiać prehistoryczne pływające stwory, jakby to były rekiny i płaszczki w wielkim akwarium? Gdzie wreszcie można przeżyć atak praprzodka rekina, który usiłuje przebić się przez szklaną (a potem żelazną) płytę, co odczuwamy na własnej skórze, bo podłoga się trzęsie i woda na nas chlapie?
Prócz tego oczywiście dziesiątki dinozaurów (między innymi takie - nigdzie indziej niespotykane: polonosuchus silesiacus, silesaurus opolensis, metoposaurus krasiejowensis) i wiele atrakcji, z których nie zdążyliśmy skorzystać, jak na przykład plaża czy kino 5D. Można tam spokojnie spędzić cały dzień, robiąc sobie przerwy na zabawy dzieci w piasku czy na pająku. Przyda się tylko wózek spacerowy - nam służyła jako taki - przyczepka rowerowa. Gorąco polecamy to miejsce rodzinom z dziećmi! A jeszcze bardziej dużym rodzinom, bo na KDR jest ogromna zniżka!

Długo na placu zabaw nie zostaliśmy, bo czas nas gonił. Nie spodziewaliśmy się, że dinozaury na tyle nas wciągną i spędzimy tam tyle godzin; a nie wyczerpaliśmy przecież wszystkich atrakcji, zaplanowanych na ten dzień. Kolejny przystanek to opolski Hogwart czyli zamek/pałac w Mosznej. Dzieciakom jednak ta budowla wcale się nie skojarzyła ze szkołą czarodziejów, a Franek skomentował, że po co płaciliśmy za wstęp do parku, kiedy to samo widać za darmo zza płotu .... No cóż, a miała to być atrakcja dla najmłodszych.
Na atrakcję dla mnie nie starczyło już dużo czasu, bo trzeba było dojechać na kemping w Polanicy Zdroju przed zmrokiem. Po krótkim spacerze po Nysie pozostał wielki niedosyt. Co prawda rzuciliśmy okiem na większość zabytków, ale zabrakło spojrzenia z wieży ratusza, buszowania po fortyfikacjach, wizyty w muzeum, czy kąpieli w pobliskim zalewie. 
Przypadek Nysy pokazuje, co może się stać z zabytkowym miastem, gdy na średniowieczną siatkę ulic nałoży się osiedle kilkupiętrowych bloczków mieszkalnych, silnie kontrastujących z wybitnymi dziełami architektury z wcześniej stuleci. Brak zabytkowej tkanki miejskiej (po zniszczeniach wojennych zachowało się tylko kilkanaście kamieniczek) odziera z uroku dawną stolicę Księstwa Nyskiego. Gdyby choć architekci nadali tym bloczkom przy Rynku niby attyki, kolorem wykreowali podziały na mniejsze części. Ale nie, przy głównym placu stoi toporny blok, choć w pobliżu "Piękna Studnia", wieże obronne, cudne kościoły, "Fontanna Trytona". Tak wielki potencjał turystyczny całkowicie zmarnowany, bo trzeba sobie kadrować rzeczywistość, by przenieść się w czasy panowania biskupów wrocławskich.


Po rozstawieniu namiotu i wypakowaniu się mogliśmy przejść do najprzyjemniejszej części dnia - do tortu, życzeń, śpiewania "Sto lat" i zdmuchiwania świeczki. Mimo spartańskich warunków jubilatka była zadowolona. Rodzice mimo szalonego tempa tego dnia, stanęli na wysokości zadania, więc naszemu sześciolatkowi płonęły oczy ze szczęścia.