Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty

środa, 23 kwietnia 2008

W skalnym labiryncie

Poznawanie niesamowitych formacji Gór Stołowych postanowiliśmy zacząć od największej atrakcji regionu - Skalnych Miast w Czechach. Adrszpaskie skały uformowane przez wodę, wiatr i mróz w monumentalne piaskowe wieże, kotły, szczeliny, wyrastają tuż za polską granicą. 



Znając swoje ograniczenia w postaci ciążącego mi brzucha i słabego ogniwa - Franciszka, zdecydowaliśmy się pokonać jedną, atrakcyjną widokowo trasę. Nasza droga prowadziła kamiennym chodnikiem między postrzępionymi skalnymi ścianami, które czasami klaustrofobicznie przytłaczały, a czasami otwierały przed nami szerokie studnie skalne, z ukrytymi w załomach wodospadami,wodospadzikami i strumykami. 



Ścieżka momentami ostro wspina się po metalowych schodkach, ale jako że kocham wszelkie strome podejścia, nawet ciężar brzucha nie był w stanie zakłócić piękna chwili ;). Moja postura bywała jedynie sporym utrudnieniem podczas mijanek na wąskich ścieżkach i stopniach. Okoliczne skały przyjmują najróżniejsze kształty, które często budzą konkretne skojarzenia, zyskały więc nazwy, np: Kochankowie (dwa bloki złączone w miłosnym uścisku), Starosta i Starościna (monumentalne zwrócone ku sobie figury, ubrane w osiemnastowieczne stroje). 
Wędrując w tym surrealistycznym krajobrazie dochodzimy ostatecznie do miejsca, które zrobiło na mnie największe wrażenie - wysokie i wąziutkie pęknięcie między dwoma gładkimi, pionowymi ścianami, którędy to przeciska się nasza ścieżka. Jakoś zmieściłam się ze swym brzuchem (Pita z nosidłem również), ale myślę, ze wiele bardziej postawnych osób w tym miejscu musiałoby zakończyć wycieczkę. 

Po męczącej wędrówce postanowiliśmy tradycyjnie wykorzystać fakt przebywania w krainie smażenego syra. W pobliskim Broumovie uraczyliśmy się ulubionym obiadem, zdążyliśmy jeszcze wstąpić do klasztoru benedyktynów, by obejrzeć kopię Całunu Turyńskiego i po całym dniu w Czechach wróciliśmy na naszą stronę granicy. 

wtorek, 15 kwietnia 2008

718 m.n.p.m.

Z wielką nieśmiałością szykowaliśmy się do swojego pierwszego, górskiego trekkingu z jednym dzieckiem w nosidełku, a drugim - w brzuchu. Za cel, który zdawał się być na miarę naszych możliwości, wybraliśmy Ślężę. Po długich rozmyślaniach, z której strony podchodzić (i czy nie rozłożyć wycieczki na dwa dni z nocowaniem w schronisku), wreszcie zdecydowałem się na szlak od strony przełęczy Tąpadła, gdzie można zaparkować samochodem. Taka opcja pozwalała na kilkugodzinną "wspinaczkę", więc na wycieczkę ruszyliśmy dopiero po obiedzie. I to dość niespiesznie. Często zatrzymywaliśmy się na pustej drodze, by chłonąć widoki majestatycznego górzyska wyrastającego z horyzontu, obserwowaliśmy stadko sarenek śmigające po łąkach, zarezerwowaliśmy sobie nocleg ...


Było więc już koło piętnastej, gdy ruszyliśmy. Wysokość jaką mieliśmy pokonać - 330 metrów - nie przerażała, tym bardziej, że (niespodziewanie dla nas) na szczyt prowadziła brukowa droga, którą zmierzały samochody zaopatrujące schronisko PTTK. Po krótkim spacerze zdobyliśmy wierzchołek. Co prawda Franio o własnych siłach pokonał tylko schody prowadzące do schroniska, ale ostatecznie nic nie stoi na przeszkodzie, by mu zaliczyć pierwszy szczyt z Korony Gór Polskich.


Na górze zrobiliśmy to, co każdy ślężański zdobywca: obejrzeliśmy prasłowiańskiego niedźwiedzia, kościół; wypatrywaliśmy nieodległych gór Sowich, popijając herbatę. Nikt nam nie przeszkadzał, spotkaliśmy bowiem pojedyncze osoby. I nic nie zapowiadało mrożących krew w żyłach przygód, które zaczęły się w drodze powrotnej. Bo ośmieleni łatwością wejścia, postanowiliśmy utrudnić sobie zejście i wracać do auta okrężną drogą przez skałki, po kamieniach. Szliśmy w miarę szybko, bo zachód słońca się zbliżał, gdy nagle dostrzegliśmy, że nasz Francik, siedząc w nosidle zgubił buta i palce ma zlodowaciałe. Cóż było robić? Pędem do góry i rozglądać się za obuwiem, wszak to dopiero początek wyjazdu. Po piętnastu minutach - pod samym szczytem - dostrzeżono zgubę. Potem już tylko zbieganie i walka z czasem. Kto dotrze pierwszy na dół, my czy słońce? Pełni nerwów, czy trafimy we właściwe miejsce, bo musieliśmy w pewnym momencie zboczyć ze szlaku, a mapy nie mieliśmy (czołówki oczywiście też nie); z duszą na ramieniu; przerażeni perspektywą noclegu w lesie - dzikim jak z baśni braci Grimm; potykaliśmy się o własne nogi ...
Na szczęście sturlaliśmy się sprawnie, orientowaliśmy się dobrze i gdy zapadły ciemności wsiadaliśmy już do samochodu.



Tyle wrażeń, a to zaledwie jedno popołudnie z naszego ośmiodniowego pobytu na Dolnym Śląsku.

środa, 3 sierpnia 2005

Choquequirao czyli Macchu Picchu dla zuchwałych

Nie możemy wydać dwustu dolarów na wyprawę do Machu Picchu - to jedna szósta całego naszego budżetu. Szybka decyzja: Choquequirao. Nie będziemy żałować!

***

Wędrówkę na Choquequirao (ponad 30 km w jedną stronę) zaczynamy w miejscu, gdzie z głównej drogi Abancay-Cuzco skręca się w stronę Cachory. Tu, na wysokości 3,5 tys. m spotykamy Sesera, młodego chłopaka z Cachory, który (nieproszony) zostaje naszym przewodnikiem do wioski. Po kilku zakrętach piaszczysta droga doprowadza nas na szczyt doliny, w której 800 m pod nami rozłożyła się wioska. Ruszamy w dół na przełaj przez maleńkie poletka i indiańskie zagrody. Domki na zboczu zbudowane są z cegły adobe - gliny zmieszanej ze słomą, od wieków najpopularniejszego tu budulca (cegły suszą się na słońcu kilka tygodni, aż stwardnieją na kamień). Wszystkie mają na szczytach kolorowe krzyże. Seser potwierdza nasze przypuszczenia - to tutejszy odpowiednik polskiej wiechy stawiany na dachach w dniu ukończenia budowy. Są różnorodne: jaskrawo pomalowane, z figurkami wołu, kwiatami, kogucikami lub innymi motywami wykutymi z metalu.


W sennej Cachorze pusto, tylko na głównym placyku przed kościołem chłopcy grają w piłkę, a uliczkami przebiegają dziewczynki dźwigające na plecach pakunki w kolorowych płachtach. Okazuje się, że mieszkańcy są na odbywającym się nieopodal targu konnym. Niestety, nie mamy czasu, żeby tam zajść.

Droga z Cachory początkowo wspina się łagodnie nad polami i domami, by wreszcie przykleić się na stałe do wysokiego zbocza. Pod naszymi stopami rozciąga się widok na rolniczą dolinę, na której rosną kilkudziesięciometrowe eukaliptusy. Młode, o srebrnoszarych listkach nie są tak wysokie, ale ciemnozielone korony starszych zasłaniają widok na ośnieżone szczyty. A jest na co patrzeć! Sześciotysięcznik Salkantay częściowo spowijają chmury, a strome zbocze schodzi 4 tys. metrów w dół, aż do doliny rzeki Apurimac. Każdy krok zbliża nas do tej gigantycznej czapy śniegu.



Na pierwszej przełęczy (po 10 km) droga skręca gwałtownie - zaczynamy schodzić w dół ku rzece. W oddali, mniej więcej na wysokości naszej przełęczy, majaczy charakterystyczny kształt siodła - miejsce, gdzie znajdują się ruiny Choquequirao. Szlak wiedzie jednak w dół, niemal 1600 m, potem wspina się drugie tyle. Po krótkim odpoczynku ruszamy w suche zarośla pełne kwitnących agaw, tym razem one zasłaniają nam widoki.



Pierwszy nocleg w Chiquisca. Małe pole namiotowe powstało na wykarczowanym przez gospodarzy kawałku płaskiego terenu. Wszystko jest za darmo: miejsce na namiot, woda, prymitywny prysznic i kuchnia. Ale jest też skromny sklepik, w którym kupujemy butelkę coca coli po trochę wyższej niż zwykle cenie, wiedząc, jaką drogę przebyła na grzbiecie muła, by trafić w nasze ręce.

***

Najcięższy dzień naszej wędrówki zaczął się (podstępnie) od miłego chłodu wczesnego poranka i łagodnego zejścia nad rzekę. Apurimac, w tym miejscu dosyć wąski i niepozorny, wyżłobił głęboki wąwóz w andyjskich masywach. Z mostu widać dalekie zbocza oświetlone promieniami słońca, które do nas nie docierają.


Tuż za mostem koniec złudzeń. Szlak ostro wspina się po zboczu (i tak będzie przez pięć godzin). Wlokąc się krok za krokiem niemal pionowymi podejściami, zaczynamy żałować, że nie zdecydowaliśmy się na podróż z mułami. Nie pomagają nawet liście koki, których żucie chroni przed chorobą wysokościową i dodaje energii (Indianie wykorzystują je od wieków). Nagrodą za wytrwałość jest piękny widok z przełęczy na będące już w zasięgu zmęczonych nóg Choquequirao. W dole srebrna nić Apurimacu, a na przeciwległym zboczu - pola uprawne! Potomkowie Inków sadzą m.in. kukurydzę i fasolę na stromych zboczach Andów, gdzie często granicą pola jest przepaść.



Roślinność zmienia się z suchej na dżunglową, aż w końcu za kolejnym zakrętem wyłania się panorama Choquequirao: ruiny, obóz i stanowisko archeologów. Naukowcy nie próżnują, szczególnie teraz, w porze suchej. Widać świeżo odkopane tarasy kilkaset metrów pod właściwym miastem, a dźwięk pił spalinowych dowodzi, że praca wre. Ile jeszcze zabudowań i tarasów kryje się na zarośniętym zboczu?

Do obozu poniżej Choquequirao docieramy tuż przed zachodem słońca.



***

Następnego dnia rano z bliska oglądamy ruiny, które od tak dawna majaczyły przed nami, bardzo daleko i wysoko (3050 m n.p.m.). Wychodzimy prosto z dżungli na niewielką wykarczowaną przestrzeń. Widać imponujące tarasy, na których uprawiano warzywa dla szlachty, czy nawet (jak przypuszczają archeolodzy) dla władcy. Wyżej stoi pałac Inki z podwójnym dwuspadowym dachem - nie wygląda imponująco. Powstał w czasach, gdy władca panował już tylko nad kilkoma niedostępnymi górskimi dolinami. Jeszcze kilka kroków pod górę i stajemy na przełęczy, gdzie był główny plac miasta. Będąc tu, łatwo zrozumieć, dlaczego jednym z członów kiczuańskiej nazwy Choquequirao jest słowo "kołyska". Dwa krańce miasta wznoszą się łagodnie do góry, jakby rozwieszone pomiędzy potężnymi szczytami. Drugi człon nazwy to złoto - z daleka budynki z kamienia z domieszką miki świecą się w słońcu.


Na placu odbywały się prawdopodobnie zebrania społeczności i obrzędy religijne. Wyraźnie widać stąd podział miasta. Po jednej stronie placu znajdowała się świątynia Księżyca, po drugiej, nieco niżej, odkryto miejsce poświęcone bogu Słońcu. Obok są łaźnie ze znakomicie zachowanym systemem kanalizacji i niezwykle wąskie budowle, prawdopodobnie spichlerze. Majestatycznie szybuje nad nimi kondor. W oddali widać kolejną ośnieżoną grań.

Część placu poświęconą Słońcu prawie w całości zajmuje płaski wierzchołek, na którym odbywały się obrzędy i obserwacje słońca.



Stąd jest najlepszy widok na Choquequirao. Wielopoziomowe tarasy, pałac, świątynia Księżyca, dzielnica rzemieślników, cmentarz, magazyny wyglądają jakby niedawno je opuszczono. Złowieszczo wygląda dżungla, której siłą wyrwano budynki. Ciągle pokrywa dwie trzecie miasta tak dokładnie, że z daleka nie widać nawet kawałka muru.

Idąc w dół w stronę Apurimacu, odnajdujemy niedawno wykopane z ziemi domy kapłanów Słońca. Trapezoidalne kształty otworów okiennych i drzwi są typowe dla inkaskiego budownictwa. Dalej zaczyna się dżungla. Pokrzykiwania archeologów i odgłos piły zachęcają nas do pójścia dalej - tam musi być coś jeszcze! Po kilku minutach natykamy się na stosy leżących kamieni. Chwilę później czujemy się jak odkrywcy - w gęstwinie widać ruiny kilkunastu domów, których mury sięgają dwóch, trzech metrów. Co prawda, ich dachami są korony drzew, a pnie podważyły strukturę ścian, ale trapezoidalne nisze i okna przetrwały. Ostrożnie prześlizgujemy się między pięćsetletnimi ruinami. W każdej chwili grożą zawaleniem, mimo że podpierają je drewniane drągi. Teraz wiemy, dlaczego przewodnicy nie prowadzą tu wycieczek.



Odtąd oprowadza nas napotkany antropolog. Opowiada, że w tej części mieszkali rolnicy. Każdego dnia musieli schodzić i wspinać się od pięciuset do tysiąca metrów do swoich tarasowych pól. To właśnie tam archeolodzy peruwiańscy prowadzą główne prace wykopaliskowe, osiedle rolników zostawiając na później. Mają czas - koniec prac przewidziany jest na 2015 rok.

Została nam jeszcze część miasta poświęcona księżycowi. Są tam pomieszczenia, gdzie szlachta odwiedzająca władcę pozostawiała mumie swych przodków, z którymi nie rozstawała się nawet w podróży.

Ciekawe są też poletka, na których Inkowie eksperymentowali z uprawami. Sprawdzali, czy ziemniaki lub kukurydza urosną 500 m nad istniejącymi uprawami, na wysokości ponad 3000 m. Wodę sprowadzali z odległej o kilka kilometrów grani, także do łaźni.

***

Słońce zbliża się już ku zachodowi. Zwiedzanie zajęło nam trzy godziny więcej, niż przewidywaliśmy, więc do Chiquisca dotrzemy na pewno po zmroku. Czeka nas kilkanaście godzin marszu tą samą drogą. Najpierw zejście do rzeki, a następnego dnia mordercze podejście w słońcu i kurzu na przełęcz.



Powyższy artykuł pod tytułem "Złota kołyska wyrwana dżungli" został wydrukowany 17 września 2005 roku, w 37 numerze "Turystyki", sobotniego dodatku do Gazety Wyborczej i jest nadal dostępny pod linkiem:


http://podroze.gazeta.pl/podroze/1,114158,2914602.html

PS. Następny dzień spędziliśmy w cuzcenskich jadłodajniach. Nawet nie mieliśmy siły wybrać się na fiestę ...