Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wulkan. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wulkan. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 19 lutego 2017

Nieustraszeni pogromcy wulkanów

 
Ciemna noc. Sznur świecących światełek przebija się przez mrok. Śpiące dzieci podskakują do góry na każdym wertepie. Nad nami unoszą się chmury, z których zdążyło już spaść kilka kropel. My zasnąć nie możemy, bo nurtuje nas wiele pytań. Czy ujrzymy dziś Bromo? Czy cały wysiłek, który włożyliśmy w dotarcie do Cemoro Lawang się opłaci?  Czy nie okaże się, że wydamy 300 zł na oglądanie chmur?
Nie były to bezzasadne pytania. Gdy kupowaliśmy przejażdżkę jeepem, widoczność spadła do kilku metrów,  a zanim zaczęła się mgła, wiele godzin padało. Wieczorem zaczęło się rozpogadzać, ale czy lepsza pogoda dotrwa do wschodu słońca? Nie dotrwała. Od razu to spostrzegliśmy po otworzeniu oczu o 3.00. Szczęście nas opuściło ... Trochę spuściliśmy z tonu, gdy się okazało, że za bilety wstępu do Parku Narodowego płacimy kierowcy (znacznie mniej niż w cenniku), a on już rozliczy się ze strażnikami. Turyści piesi nie mają chyba takiej opcji i są skazani na wpłatę prawie 80 zł. Potem już tylko zjazd na dno kaldery, na przełaj przez piaszczystą pustynię i sawannę, by po kolejnych kilkunastu minutach wdrapać się po asfalcie pod sam wierzchołek szczytu liczącego ponad 2600 mnpm. Było już trochę innych jeepów,  ale dojście na punkt widokowy zajęło nam 5 minut. Dlaczego więc przyjechaliśmy tam 1,5h przed wschodem słońca? Kierowca twierdził,  że w sezonie są dni, kiedy na górę wspina się ponad tysiąc toyot.  Ale teraz tak nie było, brakowało nam gwarancji dobrej pogody, ale za to zajęliśmy strategiczne miejsca przy barierce i osiedliśmy na wypożyczonej karimacie. W ten tłum wiele szpilek dałoby się włożyć, a turystów z Zachodu można było policzyć na palcach. Może wybrali tańszą opcję czyli dwugodzinny trekking po ciemku na niewiele niższy szczyt? I tak widok stamtąd mieliby podobny do nas. Wulkan Semeru ponad chmurami, a Bromo i Batok co rusz przykrywane chmurami. Wiele czasu upłynęło zanim zmarznięci dostrzegliśmy łunę na wschodzie. Jeszcze tylko kilka chwil. Chmura spadaj, odsłoń wulkany ... Pierwsze promienie słońca przyjmuje Semeru. A tu nagle robi się w kadrze bezchmurnie.  Migawki poszły w ruch. Jest pięknie. Księżycowy, rozległy krajobraz superwulkanu z wulkanem jak z książki dla dzieci i drugim nieustannie dymiącym. Czerwień zaczyna dominować, choć daleko na wschodzie po kilku minutach słońce chowa się za chmury. Upragnione zdjęcia zapisały się na karcie, teraz już można tylko chłonąć widok.

"Ale mi się nudzi", "zimno mi", "kiedy wreszcie pójdziemy,  tu jest brzydko" - dzieciaki zawsze potrafią sprowadzić nad na ziemię. 
Szybko zjechaliśmy na dno kaldery. Nasz kierowca zatrzymał się wśród dziesiątek innych jeepów. Od razu obskoczyli nas miejscowi,  proponując przejazd na koniu kilkuset metrów do schodów,  wiodących na wulkan Bromo. My odmówiliśmy (ku rozpaczy Łucji, która tym razem ani na chwilkę nie przestała jęczeć), ale dla Indonezyjczyków ta odległość była zbyt ogromna (wszak wszędzie jeżdżą na swoich skuterach), by nie skorzystać z ułatwienia. Dzięki temu Bromo to najłatwiej dostępny wulkan w Indonezji - wystarczy pokonać samemu kilkaset schodków,  by zajrzeć w trzewiki Ziemi. Nie żaden trekking, jak na Ijen, a przejazd jeepem i koniem ... 

Ale nie tylko Bromo jest ciekawe, że leży pośród księżycowego krajobrazu, niedaleko siedzib ludzkich. Przede wszystkim jednak dla mieszkających tu hinduistów, to Góra Święta. Postawili u podnóża świątynię, a do środka wulkanu wrzucają ofiary.  My dostrzegliśmy kopyta kozy, zaczepione trochę poniżej krawędzi wulkanu.

Na nas największe wrażenie zrobił hałas wydobywający się z niezwykle głębokiego krateru. Jak oddech potwora i dym z jego pyska. Nieprzewidywalność i ukryta groźba.
Gdy wsiadaliśmy do jeepa, parking powoli pustoszał, samochody i konie odprowadzano do wsi, by zająć się uprawą ryżu, bardzo opłacalną uprawą. Przecież nie na darmo ryzykuje się, by mieszkać pod wulkanem.

środa, 15 lutego 2017

Ale siara!

 
Z rajskiego Bali przepłynęliśmy na Jawę. Zmianę odczuliśmy jeszcze na promie - padać zaczęło na środku cieśniny, gdy załatwialiśmy przez internet jedyny nocleg w rozsądnej cenie w mieście Banyuwangi. Okazało się jednak że przenieśliśmy się z niebiańskiej miejscówki z basenem i rzeźbami do piekielnie obskurnej nory z dykty, w której czegokolwiek się dotknęło, to się psuło, wszędzie roiło się od insektów, a cena należała do najdroższych na wyjeździe.
Na szczęście gospodarz był przesympatyczny, zorganizował nam transport na Kawah Ijen i dzień (Walentynki) zmierzałby do udanego końca (w międzyczasie widzieliśmy megakiczowatą chińską świątynię, jedliśmy pierwszy posiłek na ulicy - terengbulaki), gdyby nie nasz bank, który po pierwszym pobraniu przez gotówki z bankomatu, zablokował kartę, by "chronić nasze pieniądze". Byśmy się tym niewiele przejęli, gdyby wypłacono nam tyle, ile chcielibyśmy. Ale niestety są tu niskie limity (około 400 zł) i już nam zapowiedziano, że druga z naszych kart też zostanie zablokowana, bo Indonezja jest krajem wysokiego ryzyka, że względu na ilość oszustw ...
Ze zdenerwowania trudno było zasnąć, a wczesna czekała nas pobudka. Zwykli turyści ruszają na wulkan o północy, przed świtem podziwiają niebieskie płomienie, wydobywające się z wnętrza krateru, a potem wschód słońca z jego krawędzi. My zdecydowaliśmy się wyjechać o 5.00, ale i tak ponad godzinę wcześniej obudziło nas kilku przekrzykujących się muezzinów.
Wschodzące słońce muskało zasnuty chmurami wierzchołek wulkanu Merapi, gdy nasz samochód wdrapywał się mozolnie zniszczoną drogą na płaskowyż między szczytami. W pewnym momencie zobaczyłem w lusterku cieśninę oraz balijskie góry! Cudnie!

Na pieszym szlaku znacznie mniej było dziur niż w asfalcie. Wszak tędy górnicy zwożą wózkami siarkę z Ijenu, a od czasu do czasu turystów zmordowanych 6-kilometrowym trekiem w dwie strony. Nam wycieczka nie sprawiła problemów. Franek założył się o 5 zł z Łucją, że ona nie wejdzie na szczyt. Tak to zmotywowało naszego przedszkolaka, że bez fochów wdrapał się na wulkan. Tam przywitały nas zapachy z piekła rodem bądź jak kto woli smród zgniłego jajka. Dobrze że po drodze pożyczyliśmy cztery maski dla dzieciaków. Tylko Nince ochrona przed trującymi wyziewami nie leżała, więc jako jedyna nie zeszła wgłąb krateru. Ale na krawędzi też było ciekawie.  Przede wszystkim odsłonił się widok na turkusowe jezioro oraz żółtawe dymy z trzewi Ziemi. Tam zmierzała stromą ścieżką Just ze starszakami, wymijając górników, niosących na barkach po kilkadziesiąt kilo siarki. W połowie drogi dziewczyny zarządziły wycof i do dna krateru zeszła tylko męska ekipa. Tam krajobraz byłby totalnie księżycowy, gdyby nie turkusowe (ale zaśmiecone) jezioro oraz rury, z których ciekła płynna siarka i wydobywały się siarczane gazy. Jeszcze zdjęcie z górnikiem i można się już uciekać z tej piekielnej czeluści. 

PS. To był pierwszy dzień na wyjeździe, kiedy nic nie padało.

niedziela, 5 lutego 2017

Downhill z wulkanu

Po skuterkach przyszła kolej na bardziej ekologiczny środek transportu - rowery. Jeszcze w Warszawie znaleźliśmy agencję turystyczną Bali Breeze udostępniającą foteliki rowerowe oraz rowery dla dzieci (przyczepki rowerowej niestety nie mieli), a także oferującą wycieczkę, skrojoną specjalnie dla Róży czyli 70% zjazdu. Ceny na stronie odstraszały,  więc liczyliśmy, że pojawienie się w biurze, jak również nasze niezwykłe zdolności negocjacyjne zmniejszą cenę do akceptowalnej. I zmniejszyły, a atrakcji było moc. Wizyta na plantacji kawy luwak, śniadanie z widokiem na aktywny wulkan Batur, przechadzki po polach ryżowych, tradycyjny taniec balijski "do kotleta", wyżerka, a przede wszystkim ponad dwugodzinna jazda rowerami z wozem technicznym, wlokącym się za nami.

Już na wstępie nasz przewodnik wyraził obawę, czy Franek i Róża sprostają trudom trzydziestokilometrowej trasy i czy nie powinny jechać samochodem. Było to śmieszne w kontekście wycieczki, bo bardziej bolały ręce od wciskania hamulców niż nogi od pedałowania. Dodatkowo przed każdym stromym podjazdem proponował przewiezienie samochodem. Skoro ani razu nie skorzystaliśmy, był pełen podziwu, zwłaszcza że sam z ledwością wtaczał swój rower na szczyt wzniesienia.  Dbał też niezwykle o nasze bezpieczeństwo (choć jechaliśmy głównie  bocznymi drogami), tak że dzieci nauczyły się szybko zwrotów "slow down" i "be careful".

  
Pierwszy przystanek jeszcze przed startem rowerowej przejażdżki mieliśmy na plantacji słynnej indonezyjskiej kawy Luwak. Proces powstawania tego przysmaku jest tak skomplikowany, że jego cena osiąga zawrotny pułap 1000 euro/kg. Ziarna odpowiednie do finalnego produktu wybiera nie lada koneser - luwak właśnie (po polsku łaskun), czyli łasicopodobny zwierzak gustujący w najbardziej dojrzałych i najsmaczniejszych owocach kawy. Soki trawienne luwaka rozpuszczają pierwszą łupinę ziarna pozbawiając je goryczki. Wydalone ziarna są zbierane i oczyszczane, obierane z kolejnej łupiny, prażone i tłuczone na drobne kawałki lub sprzedawane w całości. Nic dziwnego, że na odwiedzane przez nas plantacji maksymalnie produkują 15kg na miesiąc. Wyobraźcie sobie poszukiwania odchodów zawierających ziarna! 

 
Wulkan Batur wznosi się pośrodku rozległej kaldery (na jej krawędzi jedliśmy śniadanie), z której część stanowi jezioro. Podczas ostatniego wybuchu kilkanaście lat temu (na stokach wciąż widać zaschniętą lawę) woda została zanieczyszczona przez siarkę i dopiero po latach naturalnej filtracji stała się zdatna do picia. Do tego czasu mieszkańcy wiosek położonych w kalderze byli pozbawieni dostępu do wody.

Równie duże wrażenie zrobiła na nas przechadzka po polach ryżowych, gdzie po wąskich groblach przechodziliśmy między basenami wypełnionymi brunatnym szlamem. A wokół palmy, wulkany i wioski, które wyglądają jak ciągi świątyń - tyle ołtarzy jest przed każdym domem.

Nasza marszruta kończyła się obiadem w balijskim domu, gdzie młode dziewczyny wykonały dla nas tradycyjny taniec. Tu też obowiązywała zasada znana nam z przedszkolnych przedstawień - najlepsze tancerki na przód, z tyłu te, którym się nie chce. 
Najmniej przyjemności wycieczka dostarczyła Nince (płakała ostatnie 15 minut), ale zrekompensowała jej to wizyta w Monkey Forest. Nasza najmłodsza piszczała z radości na widok każdego z sześciuset makaków, ale podchodzić do nich nie chciała. Ta atrakcja najmniej zainteresowała Just,  lecz to właśnie jej małpka siadła na głowie, czego bardzo jej wszyscy zazdrościliśmy.