Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kambodża. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kambodża. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 13 grudnia 2011

Rysunkoreportaż Frania

Bangkocka ulica i my w rykszy.

Leżący Budda. Zwróćcie uwagę na buty zostawione przed wejściem do świątyni.

Kramy w wiosce "długich szyi".

Bayon. Wieże w kształcie głów Buddy, wódz na wozie ciągniętym przez wozy, wojownicy na łodziach.

Pływające wioski (ładnie tam, są nawet kwiatki) i nasz statek.

Bamboo train. Jedna drezyna właśnie ustępuje nam z drogi.

Bamboo train według Różyczki.

Urodziny króla Bhumidola (pośrodku). Poniżej prezenty dla niego (między innymi bułeczki).

Nocny autobus.

Zachód słońca w Ao Nang.


Zwierzęta spotkane podczas wyjazdu.


Museum of Siam. W lewym górnym rogu Franek i ja strzelamy do Birmańczyków z armaty. Pośrodku słoń z armatą, a po prawej pojazdy, do których można było tam wejść (samochód z lat sześćdziesiątych i tuktuk).


Lot powrotny.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Zamiast podsumowania



Podsumowanie naszej trasy:

Bangkok, gdzie widzieliśmy kompleks świątynny, rekiny, pingwiny i tradycyjny tajski dom
Chiang Mai, gdzie jeździliśmy na słoniach, spotkaliśmy plemię "długich szyi", głaskaliśmy tygrysy
Ayuthaya, gdzie zwiedzaliśmy starą stolicę Syjamu
Siem Reap, gdzie włóczyliśmy się po świątyniach Angkoru
Battambang, dokąd przypłynęliśmy statkiem, a w samym mieście podziwialiśmy kolonialną architekturę, uczyliśmy się gotować, a w okolicach jechaliśmy bamboo train oraz chłonęliśmy wiejskie obrazki z Kambodży
Damnoen Saduok, gdzie byliśmy na pływającym targu
Ao Nang/Railay, gdzie byczyliśmy się na plaży
Ko Phi Phi, gdzie j.w.
Bangkok, gdzie odwiedziliśmy Museum of Siam

TOP 5 Franka:
1. Jazda na słoniu (ale tylko ze względu na to, że jechał na jego głowie, przed "kierowcą")
2. Bamboo train (bo szybszy niż ekspres Chang Mai - Bangkok)
3. Tygryski (bo można się na nich położyć)
4. Angkor (bo taki ogromny)
5. Morze

TOP 4 Róży:
1. Makaki
2. Basen/morze
3. TV w samolocie/hotelu
4. Naciskanie wszelkich guziczków, które inicjowały interaktywną prezentację np. historię powstania Ayuthai w Museum of Siam

TOP -5 Łucji:
1. Branie Malarone
2. Nocne jazdy pociągiem/autobusem
3. Tamtejsze słoiczki i kaszki
4. Branie na ręce przez tubylców
5. Pęd tuk-tuka
Co się podobało Łucji? Nie wiemy.

TOP 5 Justy:
1. Angkor
2. Teatr cieni
3. Jedzenie + kurs gotowania
4. Morze (Railay)
5. Kambodżańskie widoki życia codziennego

TOP 5 Pity:
1. Angkor
2. Teatr cieni
3. Bamboo train
4. Tajskie jedzenie na ulicy/kambodżańskie dania w restauracjach
5. Morze (Koh Phi Phi) /morskie głębiny czyli Siam Ocean World (to ze względu na pingwiny)

A na deser filmiki:

Siam Ocean World




Teatr cieni


Bamboo train

niedziela, 4 grudnia 2011

Uwaga, miny!!!



Jako, że dziś niedziela, z rana wybraliśmy się do jedynego w Battambang kościoła katolickiego na mszę. Doświadczenie jak się okazało, samo w sobie egzotyczne. Kościół znajduje się na terenie rozległej misji. Sam budynek i jego wnętrze nie zaskakuje specjalnie, jedynie brak ławek może dziwić. Zastąpiono je matami rozłożonymi na podłodze, gdzie podczas nabożeństw siadają wierni. Przed wejściem do kościoła oczywiście zdejmuje się buty. Nie zaskoczyło nas to specjalnie, bo już w Indiach spotkaliśmy się z takim dostosowaniem do miejscowej kultury. Tajowie i Khmerowie bardzo skrajnie wartościują głowę i stopy - w świątyniach buddyjskich nie należy siadać, kierując gołe stopy w stronę Buddy, taka sama zasada była przestrzegana w kościele katolickim. Podczas całej mszy siedzieliśmy, zmieniając pozycję jedynie do klęku podczas Przemienienia. Specjalnie dla nas ksiądz zaserwował wstawki po angielsku.

Później ruszyliśmy na wycieczkę po okolicy. Bardzo chcieliśmy użyć motorków, by na sposób tutejszy podróżować z dziećmi, ale niestety zachodnia odpowiedzialność rodzicielska wygrała z awanturniczym duchem. Oczywiście poszkodowani byliśmy tylko my, bo dzieciaki prowadziły motorikszę razem z naszym kierowca - każde po kilka kilometrów, słynną wyboistą kambodżańską drogą. Atrakcje były zróżnicowane - przede wszystkim sama podróż przez tutejsze wiochy. Bezkresne pola ryżowe, biedne miejscowe chatki, rolnicy ręcznie zbierający ryż, jeżdżący na rowerach, śmiesznych traktorach, bawiący się z dzieciakami na podwórkach, pędzacy krowy. Płaski jak naleśnik krajobraz poprzecinany pojedynczymi górkami i niewysokimi drzewkami. Na nielicznych wzniesieniach - nasze atrakcje czyli dwie świątynie - jedna nowa betonowa, druga kamienna, starsza od Angkor Wat. Miejscowi twierdzą, że to na jej pięciu wieżach wzorowali się budowniczowie największego skarbu tego kraju. W końcu dotknęliśmy także bolesnej historii Kambodży - obok nowej świątyni wstąpiliśmy do jaskini, gdzie ginęły ofiary Czerwonych Khmerów. Upamiętnia to makabryczna wystawka czaszek i kości. Przy starszej świątyni - Phnom Banan już kilka metrów od kamiennych schodów, prowadzących do pagody, na drzewach wisiały ostrzeżenia przed minami.


W powrotnej drodze wstąpiliśmy na degustację do jedynej w Kambodży winnicy wypuszczającej na świat wyjątkowe wino, brandy oraz soki: winogronowy i imbirowy. Wszystkiego tego mogliśmy skosztować. Na koniec, jak na etnografów przystało, zatrzymaliśmy się w stuletnim, tradycyjnym khmerskim domu. Udało nam się tam nawet zaobserwować młockarnię do ryżu ;)



sobota, 3 grudnia 2011

Pierwszy ząbek w Battambang



Tym właśnie osiągnięciem zaskoczyła nas dziś Łucja. Również w końcu nauczyła się przewracać z pleców na brzuch, czyli umie już w każdą stronę. Skoro już o dzieciach wspomniałam, to napiszę, że zajadają wszystko dzielnie, najlepiej Franek, a Łucja najgorzej. Niestety wszystkie słoiczki i kaszka kojarzą jej się już z podawaniem gorzkiego Malarone, wiec profilaktycznie ryczy i wypluwa. Starsze dzieci Malarone przyjmują bez protestów.


Dzisiejszy dzień przyniósł także nowe umiejętności dla mnie :) Udało mi się wyrwać na kurs gotowania! Zaczęliśmy od wizyty na miejscowym targu, gdzie objaśniono nam różnicę między ganagalem a imbirem, różnymi rodzajami bananów, ryb żywych, suszonych i marynowanych, poznaliśmy mnóstwo owoców, skosztowaliśmy trawy cytrynowej, poobserwowaliśmy produkcję kokosowego świeżego miału, ale przede wszystkim chłonęliśmy klimat azjatyckiego targu.
Potem przenieśliśmy się do kuchni, by samodzielnie przyrządzić (i na koniec zjeść ;)) trzy potrawy. W kamiennym moździerzu ugniatałam świeże składniki na pastę do amoku, tworzyłam pojemniczki do duszenia z bananowych liści, kręcilam spring rollsy (sajgonki) i gotowałam śmietanę z mleka kokosowego. Cudowne doświadczenie :) Szkoda, że z braku składników trudno będzie powtórzyć to w Warszawie.


Potem całą rodzina udaliśmy się na przechadzkę po kolonialnym Battambang. Niewielka ta miejscowość miała w czasach rządów francuskich dużo wdzięku, którego sporo pozostało do dziś. Przy dawnym pałacu gubernatora młode pary robią sobie zdjęcia.




Na koniec dnia zarezerwowaliśmy szczególną przyjemność dla dzieci. Przez Battambang przebiegają tory kolei zbudowanej przez Francuzów, obecnie od dawna nieczynnej, całkowicie zarośniętej. Miejscowi wykorzystują tory na swój sposób. Na platformach - drezynach samoróbkach uruchomili własny transport. Napęd to niezidentyfikowany, chyba motorowy silnik, a tempo reguluje się zwiększając lub rozluźniając napięcie linki, która łączy pracujący silnik z ośką drezyny. Gdy napotykamy bamboo train jadący z naprzeciwka, cały pojazd musi być zdemontowany i usunięty z torów. Dzieciaki zachwycone, my także :)




piątek, 2 grudnia 2011

W górę rzeki Sangke

Uwaga! Nowe zdjęcia na końcu!


O nieludzkiej porze (jak się potem okazało zupełnie niepotrzebnie) wstaliśmy, by wyruszyć w dalszą drogę. Zostaliśmy upchani jak sardynki w minibusie i po słynnych, tragicznych kambodżańskich drogach dotłukliśmy się nad Tonle Sap (największe jezioro w Azji Płd-wsch), by łodzią ruszyć do Battambang.
Nasza krypa była samoróbką, gdzie cześć wyposażenia zaczerpnięto ze złomowiska samochodów - stare migacze, kierownica od Toyoty Camry, łańcuch rowerowy do zmieniania biegów i całe kilometry kabli na wierzchu. Podróż na drewnianych ławkach nieco nam się dłużyła, ale urozmaicał ją krajobraz - krzaczory i zielsko porastające Tonle Sap zastąpiły wkrótce bezkresne przestrzenie zalane wodą, z której wyrastały pojedyncze drzewa. Ale najciekawsze były mijane "miejscowości"- pływające wioski. Domy, świątynie, szkoły, sklepy na wysokich palach lub tratwach, miedzy którymi kursowało mnóstwo łódeczek. Każdy z domów miał oczywiście własną antenkę i w centralnym miejscu TV, choć nie zauważyliśmy źródeł elektryczności. Niektóre dwulatki przezorni rodzice na dwór wypuszczają w kamizelkach ratunkowych, starsze pewnie już umieją pływać, co dla Franka mogłoby być powodem załamania wiary we własne umiejętności pływackie.


Widoki po drodze skojarzyły nam się z typowymi obrazkami z Wietnamu, z delty Mekongu.

Nasz kapitan czasem gubił drogę wśród labiryntu krzaczorowego, więc musieliśmy przedzierać się przez wąskie przesmyki, gdzie z trudem mijaliśmy inne lodzie.... (usypiamy sami przy pisaniu tego posta, więc na tym koniec).