Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 stycznia 2010

Sikhijski karnawał


Dzisiaj tylko dwie ciekawostki, które oczywiście są echem podróży (to się nigdy nie skończy :)).

Wczoraj Franek miał pierwszy bal karnawałowy (oczywiście przebierany). Zażądał przebrania Sikha. Pomijam fakt, że pani w przedszkolu, gdy spytała się dzieci za co się przebierają, nie zrozumiała odpowiedzi Frania, bardziej martwi mnie, że efekt końcowy moich zmagań ze szmatami może przypominać strój taliba... Ewentualnie Sindbada.


Druga sprawa to niepozorny dialożek, który skłonił nas (rodziców) do refleksji nad przewrotnością dziecięcego umysłu już od wczesnego dzieciństwa.

Franko bawił się samochodami.
- wiii, bruuuu itd. iiiiiiiiii! Mamo, on przejechał na czerwonym świetle!
- To nie dobrze, chyba dostanie mandat?
- Ale to jest w Indiach!

Wiadomo, w Indiach można :)

środa, 25 listopada 2009

Palcem po mapie - post scriptum

Powyższa mapa przedstawia całą naszą trasę. Należy ją czytać tak:
Delhi - tu wylądowaliśmy i się zszokowaliśmy, dalej ruszyliśmy do
Amritsar - miasto Sikhów ze złotą świątynią na jeziorze, która tak zapadła Frankowi w pamięć
Shimla przez Chandigarh - miasteczko skąd widać Himalaje. Tam mieliśmy Kamasutra room, tam spotkaliśmy małpy i stamtąd wracaliśmy kolejką
Agra przez Delhi - Taj Mahal, Fort, Fatehpur Sikri
Ranthambore - tu nie zobaczyliśmy tygrysa
Jaipur - fort Amber, dokąd wjeżdżaliśmy na słoniu, Pałac Wiatrów, różowe miasto
Pushkar - tu zaliczyliśmy przejażdżkę na wielbłądach i wielki szoping
Mumbaj przez Ajmer - zabytki kolonialne i wyprawa na Elefantę
Goa - Mała Brazylia, plażowanie i zabytki Old Goa
Karla przez Mumbaj - buddyjskie jaskinie wykute w litej skale
a stąd przez Mumbaj do Warszawy.
Wyrównaj do środka

wtorek, 24 listopada 2009

Dzień ostatni

Ten dzień był niezwykle forsowny - na szczęście poza krzykami i stresem - nie odbił się on na naszym zdrowiu. Zaczął się on w autobusie AC, gdzie największy problem stanowiła właśnie klimatyzacja. gdyż nasze leżące ciała raz się pociły, a raz dygotały z zimna. Mimo że nie przyjechaliśmy do Bombaju rano - a raczej bliżej południa - postanowiliśmy zrealizować plan zwiedzenia namiastki tego, czego nam się najbardziej nie udało podczas tej podróży zobaczyć czyli jaskiń sprzed dwóch tysięcy lat wykutych przez mnichów buddyjskich. W planach mieliśmy zwiedzenie tych najwspanialszych - umieszczonych na liście UNESCO - Ellory i Ajanty, ale z wiadomych względów musieliśmy wybrać coś bliższego. Padło na odległe o 100 km od Bombaju jaskinie w Karli i Bhaja. 



I tu właśnie zaczynają się schody. Bo w Indiach przebycie takiego dystansu trwa ... A tu samolot w nocy! Nerwy czy będzie czym wrócić z małej mieściny przyczepionej do highwayu, czy nie odleci nam samolot, czy też w końcu dotrzemy do tych jaskiń za dnia ...

Wiele stresów, których poziomu wcale Hindusi nie starali się zmniejszyć. I cały dzień w różnych środkach lokomocji ... Dzień nie należał więc do łatwych, tym bardziej że na samym początku zepsuła nam się wysłużona spacerówka (ułatwiała nam już wyjazd do Meksyku). Najbardziej zrozpaczony oczywiście był Franio, bo podczas wyjazdu całkowicie uzależnił się od wózka i tylko by jeździł na nim. A tu taka strata! My jakoś pozwalaliśmy mu na takie przejażdżki, bo wtedy czuliśmy, że nigdzie nam nie ucieknie i nie stosowaliśmy misiów-wzywaków i opasek. 


Ale i tak w jaskiniach wózek by się nam nie przydał, bo zostały wykute dość wysoko w górach i trzeba się było do nich wspiąc po schodkowej drodze. W każdym razie trudy się opłaciły. Jaskinia w Karli (tak naprawdę ogromna wykuta w bazalcie świątynia buddyjska z pięknie wyrzeźbionymi kolumnami oraz stupą) okazała się warta zobaczenia nawet gdyby stanowiła jedyne miejsce do zwiedzenia. Tam też nasze dzieci siedziały sobie na liczących dwa tysięce lat słoniowych trąbach, a na takie sceny patrzyły liczne wizerunki Buddy i bodhisathwów.


Drugi kompleks jaskiń nie porażał swoim ogromem, ale w promieniach zachodzącego słońca przypominał nam wykute klasztory w Kapadocji. Potem pozostało już nam tylko zjeść obiad i nie spóźnić się na samolot, co się nam niezwykle udało.

Na lotnisku spotkaliśmy natomiast tłumy muzułmanów zapewne udających się do Mekki z pielgrzymką. W lotniskowej toalecie oddawali się ostatnim oblucjom, zakładali na siebie na gołe ciało wielkie ręczniki i modlili się ukazując części ciała, których nie będę tu opisywał. Tak więc końcówka była równie egzotyczna. Potem już tylko Paryż, pusta Warszawa ... Ale to nie jest ostatni wpis, jeszcze chcemy się podzielić podsumowaniem i mapką. Więc CDN ...

sobota, 21 listopada 2009

Lizbona Wschodu

Dziś krótko, bo piszę czekając na autobus do Bombaju. Zaczęliśmy dzisiejszy dzień znów od plażowania. Było jeszcze milej niż wczoraj, bo temperatura rano nie sięgała jeszcze zabójczych wyżyn 35 czy więcej stopni. Było znośnie, a morze ciepłe. Potem przenieśliśmy się do Old Goa, czyli tego co pozostało z portugalskiej kolonii. Przede wszystkim chcieliśmy odwiedzić kościół, w którym są relikwie św. Franciszka Ksawerego czyli patrona naszego Franka. Niestety mogliśmy zobaczyć tylko sarkofag, bo relikwie wystawiane są na widok publiczny raz na 4 lata. Nie teraz. 
Wyganiają mnie, więc napiszę tylko, ze Stare Goa to dopiero Brazylia - jak misje w głębi południowoamerykańskiej dżungli. Ale zdjęcia dopiero po powrocie. Pa

piątek, 20 listopada 2009

Mała Brazylia

Dotarliśmy do mekki hipisów czyli na Goa. Dojechaliśmy tutaj bardzo przyjemnie - autobusem typu sleeper. Nauczeni doświadczeniem spodziewaliśmy się rozkładanych foteli, ewentualnie z podnóżkami typu bus cama z Peru, a tu okazało się, że tutejsze sleepery mają platformy do spania - łóżka prawie! Co więcej takie platformy przeznaczone są dla dwóch osób, można więc spędzić noc obok śmierdzącego wieśniaka z Punjabu lub też obok ponętnej i pięknej Hinduski. Z dzieciakami nie było super wygodnie, ale i tak bardziej luksusowo niż się spodziewaliśmy.

Jesteśmy wiec na Goa. To nie są Indie. To jest Mała Brazylia! Czerwone dachówki na dwuspadowych dachach, białe domy porozrzucane wśród zieleni (tu na ulicach rosną rośliny u nas doniczkowe), wszędzie klimat maniany, kościoły i wizerunki świętych, Chrystusa, nawet w naszej kafejce inter. Miło odpocząć od Śiwy i Ganeśi. Plaża tu bardzo przyjemna, woda cieplutka, ale bądźmy szczerzy, do plaży w meksykańskim Tulum się nie umywa. Jednak nie jesteśmy na najpiękniejszej plaży Goa (ta była za daleko), a i tu odpoczywamy w swobodnym klimacie pod palmami.







Wczorajszy dzień spędziliśmy natomiast na wycieczce do jaskiń Elefanty. Frankowi oczywiście najbardziej podobała się przepływka łodzią. Nam natomiast rzeźbione jaskinie hinduistyczne i Bombaj z wody.









Na koniec jeszcze bajka Franka, jaką opowiedział mi Franek na dobranoc. Jest dowodem na to, jak bardzo podróż wpływa na jego świadomość :) Bajka miała być o krokodylach.
"Krokodyle mieszkały w jeziorze, a było to święte jezioro. Ze świątynia na środku. Ze złotą świątynią, jaką widzieliśmy. I Sikhowie chcieli się kąpać w jeziorze, ale bali się krokodyli. A krokodyle nie wychodziły z jeziora, bo bały się ludzi, że je złapią. Jadły tylko ryby i siedziały w jeziorze". Dodatkowo Franek ciągle zakłada sobie różne ciuchy na głowę i mówi, że ma turban jak Sikh.

A na całkowity koniec zaległe zdjęcie na słoniu.

środa, 18 listopada 2009

Zabombowani w Bombaju




Największym dzisiejszym sukcesem było to, że bez najmniejszych ofiar przetrwaliśmy osiemnastogodzinną podróż pociągiem-widmem (nawet nie pojawił się na rozkładzie, ani nijak nie był anonsowany podczas wjazdu na dworzec). Spało się wyśmienicie w towarzystwie zaturbanionych: Sikha i radżastańskiego wieśniaka. A potem miło nam się leżało na naszych najwyższych łóżkach i drzemało, podczas gdy przekraczaliśmy zwrotnik. W Bombaju straszny upał. W dodatku mieliśmy na starcie ciekawą przygodę. Wzięliśmy taksowkę - ku wielkiemu rozczarowaniu Frania, który liczył na to, że będą tu jeździć niebieskie riksze, a tu nie ma rikszy w ogóle (podobnie jak krów) - i wsiadło z nami dwóch taksówkarzy. Nie chcieli negocjować kwoty, tylko aby kwota wynikała z taksometru (ale tu się pojawia pierwsza przeszkoda, taksometr pokazuje znacznie mniejszą kwotę pewnie sprzed kilkudziesięciu lat - same taksówki też chyba pamietają odpłynięcie Brytyjczyków - więc są specjalne tabele, przeliczające sumę z taksometru na realne rupie. Jedziemy więc sobie strasznie wolno, w korku, gorąc do tego, podejrzewając taksówkarzy o jakąś machloję. Ja spodziewałem się, że pojadą kompletnie naokoło, wiec wpatrywałem się uporczywie w mapę. Umknęło mi więc jak tu nagle ni stąd ni zowąd pojawiła się na taksometrze z przodu cyfra 2, znacznie zwielokrotniająca wartość rachunku. Pewnie uszło naszej uwadze, jak ten dodatkowy taksówkarz za gazetą, którą trzymał rozłożoną, sięgnął do taksometru, który znajduje się na zewnątrz samochodu i coś przestawił. W końcu się zatrzymaliśmy. Panowie pokazują tabelkę - wychodzi 550 rupii. Tyle ile normalnie byśmy wydali przez 3 dni na różne środki lokomocji na znacznie większych dystansach. My oczywiście, że to oszustwo i możemy dać co najwyżej 200. Po bardzo wielu grymasach skończyło się na 220. W podróży trzeba mieć oczy naokoło głowy.
Kolejną ciekawą sprawa jest hotel, do którego dotarliśmy. Najpierw pozytywy: widok z okna na port, najlepsza (choć wspólna) łazienka, jak do tej pory. Negatywy: hotel to piętro w domu i pokoje to 10m2 boxy z 3 metrową ścianą oddzielającą od kolejnego boxu. Nie muszę chyba dodawać, że ponad tą ścianką jest jeszcze mnóstwo miejsca do sufitu.
Mumbai w każdym razie robi wrażenie. Brytole zostawili tu tyle majestatycznego neogotyku, że nawet wydaje się wszystko czystsze i bardziej europejskie. Jutro w każdym razie żegnamy Mumbai i będziemy witać się z Goa.
Wczoraj mieliśmy relaksacyjny dzień w mieście Ajmer. Widzieliśmy kilka zabytków, a także super mogolskie pawilony nad jeziorem.


A i jeszcze chciałbym dodać, że nasz hotel znajduje się niedaleko wszystkim pewnie znanego hotelu Taj Mahal.


poniedziałek, 16 listopada 2009

Zapuszkowani w Pushkarze

Tak właśnie się troszkę czujemy. Co prawda miasto to, a raczej mieścina, bardzo przyjemne, ale dobiła nas informacja, że już nie mamy szans kupić biletów na pociąg na Goa (którym mieliśmy jechać za 3 dni) co więcej, powrotnych za 5 dni też nie było. Nasza wyprawa na Goa stoi więc pod znakiem zapytania. Mamy szczęście, że tylko dzień później niż planowaliśmy, wydostaniemy się stąd do Bombaju.
Pushkar jest bardzo milutki. Bardzo turystyczny, ale mały, święty, kolorowy i prawie wolny od ruchu ulicznego, co jest baaardzo miłą odmiana po wielkich miastach, w jakich zazwyczaj bywamy. Jako miejsce święte, Pushkar pełen jest sadhu, pielgrzymów, pieśni, uroczystości, świątyń. Niestety z tego samego powodu nie serwują tu mięsa ani alkoholu. Za to na każdym rogu proponują marihuanę.
Dzisiejszy dzień spędziliśmy w niespiesznym tempie. Zaczęliśmy od największej (dla nas) atrakcji  tego miejsca, czyli przejażdżki na wielbłądzie. Dzieciaki oczywiście zachwycone. Nam też się bardzo podobało, obserwowanie miasta z wysokości grzbietu wielbłąda to miła odmiana (nie trzeba uważać, by w coś nie wdepnąć), a mili powoźnicy wielbłądow zabrali nas w okolice, gdzie wykonywane są kremacje i ablucje (mimo, ze święte jezioro Pushkaru już od kilku lat prawie nie ma wody). Poświęciliśmy dziś także sporo czasu na szoping i zakupiliśmy mnóstwo prezentów :) Po raz kolejny zabiły nas (w sensie pozytywnym) tutejsze ceny.
Zdjęć znów nie będzie, bo piszę na jakimś gracie, który nie wie jak obsługiwać mojego sticka.
Pozdrawiamy i grzecznie pytamy o pogodę w Polsce, bo już musimy się powoli psychicznie przygotować na ten szok.

sobota, 14 listopada 2009

Maharadża i Maharani czyli jak po królewsku wjechać do fortu

Ano tak jak my - na słoniu!
Dziś był ów dzien, na ktory Franek czekal bardzo dlugo - jechalismy na sloniu! Jazda ta jest calkiem przyjemna, myslelismy, ze bedzie duzo gorzej. Wygodne siedziska, specjalny pomost ulatwiajacy wsiadanie, a podczas jazdy lekkie kolysanie. Tak oto powoli i majestatycznie wjechalismy do fortu Amber, wraz z tlumem innych turystow rowniez na sloniach. Zwierzeta kursowaly w obie strony, musialo byc ich min 50. Dzieciaki nasze oczywiscie bardzo byly podniecone, ale tez lekko przestraszone, bo traby dotknac sie baly. Roza byla w tym odwazniejsza niz Franek. Potem zabralismy sie za zwiedzanie pieknie polozonego fortu. Bardzo podobalo nam sie, ze w tym zabytku mozna bylo wejsc prawie wszedzie, do kazdego zakamarku, na kazde schodki, do latryn i hamamow. Nareszcie obejrzelismy rezydencje maharadzow od kuchni.

Dodatkowo na koniec dzisiejszego dnia spotkałam prawdziwego maharadżę. Właśnie wyjeżdżał ze swojej rezydencji, której najstarszą część zwiedzałam. Wyglądał zupełnie normalnie - starszy, siwy, bogaty Hindus. Pita w tym czasie oglądał niesamowite zegary słoneczne. Tak ogromne, że odmierzały czas z dokładnością co do sekundy!

Jaipur ogólnie dosyć nam się podoba. Jest ładny nawet na starym mieście, dosyć wysprzątany i jak przystało na różowe miasto - cały pomalowany. Zabójczy jest jedynie ruch uliczny, chyba nigdzie nie było aż takiego tłoku i różnorodności na ulicach. Dużo więcej krów włącza się do ruchu, można spotkać słonia, wielbłąda, moto i cykloriksze, konia, motor, samochód, autobus - jednocześnie poruszających się na tej samej jezdni. I jakoś sobie radzą. Franek też sobie poradził, bo dziś razem z miłym panem rikszarzem prowadził rikszę. "To było coś!" jak sam podsumował. Nam nie dane było tego spróbować, ale uwieczniliśmy choć Franka jako rikszarza. Jego kolekcja riksz rośnie. Chyba dlatego, ze Pita wstydzi się przyznać, ze podobnie jak Franka fascynują go te pojazdy. Jak tylko chłopaki zobaczą inny kolor czy rodzaj zabawki (mini rikszy) rzucają się na nią jak na świeże mięcho.

Widzieliśmy dziś również budowlę (Hawa Mahal - Pałac Wiatrów) postawioną jedynie po to, by kobiety z dworu maharadży mogły sobie wyglądać na ulicę. Jest to wysoka, pięknie zdobiona ściana z tysiącem malutkich okienek. Ustawione na odpowiedniej wysokości, by siedząca na wygodnych poduszkach kobieta mogla przez nie spoglądać. Np na kłótnię sprzedawców szali, czy tez metalowych łyżek do butów w kształcie pawia (nasz najnowszy zakup!).

Wolny jak tygrys

A więc tak. Strasznie jesteśmy tu nieogarnięci, albo też taki jest ten kraj. Zawsze myślałem, że park z tygrysami - do którego mieliśmy jechać - Ranthambore National Park jest na kompletnym uboczu, będzie wielki problem, żeby się tam dostać i w ogóle. A okazało się, że wszystkie pociągi z Agry do Jaipuru zamiast jechać najkrótszą możliwą trasą, jeżdżą kompletnie naokoło przez wrota do krainy tygrysa. Co mieliśmy więc zrobić? Wysiedliśmy w połowie trasy z naszej ekstra super pierwszej klasy sypialnego pociągu, w nadziei ujrzenia tygrysów. Ale tam niespodzianka - strugi deszczu, zimno, wszyscy w zimowych czapkach, zmarznięci i zdezorientowani. Safari po parku (jeepem) załatwiliśmy sobie przez hotel (a ich commision był wysokości ceny biletów na 3 godzinną jazdę po dżungli) i spokojnie przespaliśmy całe deszczowe popołudnie. Na tygrysy wybraliśmy się za to prawie jak na polowanie - skoro świt. Franek był podekscytowany, choć z drugiej strony trochę się bał. Czy było czego, nie wiem. Nasz jeep nie miał żadnych krat, po parku chodzili strażnicy parkowi tylko z kijami. Ale żeby nie było, ktoś podobno widzi tam tygrysy (my jak się już pewnie domyślacie tygrysa nie ujrzeliśmy). Widzieliśmy natomiast wiele zwierząt stanowiących pożywienia dla tygrysa (antylopy, jelenie), ptaków sporo (w tym dziko żyjące pawie, co stanowiło ciekawy widok), małpy, krewniaka tygrysa czyli leoparda, a na koniec ślad stopy tygrysa.

Na poniższym zdjęciu leopard idzie trawersem skały. Mimo że go na żywo widziałem, jak się poruszał nijak nie mogę go znaleźć na fotografii. Jak nasz przewodnik wypatrzył go z takiej odległości z pędzącego jeepa, będzie dla mnie na zawsze zagadką.


Sam park nie jest zbyt duży, a mieszka w nim dwadzieścia kilka tygrysów. Podzielony jest na 5 stref, do których wjeżdża każdego dnia określona (pewnie i tak zbyt duża) liczba jeepów i otwartych ciężarówek. Każda z tych stref okrąża ogromne wzgórze skalne, na którym rozlokował się Fort Ranthambore, u którego podnóża tutejszy maharadża urządzał polowania. Niby w parku miała być dżungla, ale raczej to zarośla z wyrastającymi od czasu do czasu niesamowitymi drzewami. Jeep (oczywiście on najbardziej podobał się Frankowi) raz piął się cicho po skale, raz przejeżdżał przez wyschnięty potok, ale tygrysy (zmokłe poprzedniego dnia) albo schowały się do innych stref, albo do swoich jaski, albo chciały nam zrobić na złość. Najbardziej z faktu nieujrzenia tygrysa nieukontentowana była Justa, Fran skwitował "szkoda, że nie widzieliśmy tygrysa" i skupiał się na pozytywach: jeepie bez dachu, innych zwierzętach. W dodatku nasz synek chyba zrozumiał ideę wolności - tygrys na wolności mógł się nam pokazać lub nie, to był jego wybóor - nie nasz. Po trzech godzinach safari czyli o 10 strasznie niewyspani, ale bardziej lub mniej szczęśliwi wróciliśmy do hotelu, by wyruszyć w dalszą podróż. Tym razem naprawdę do Jaipuru.




środa, 11 listopada 2009

W królewskiej rezydencji





Zacznę swój post od uzupełnienia poprzednich o historię Taj Mahal, bo chyba nie wszyscy ją znają, a to wielce romantyczna opowieść. Niejaki Szah Dżahan miał swoją ukochaną żonę - Mumtaz Mahal. Żyli ze sobą wiele lat (oczywiście cesarz miał oprócz tej - wiele innych zon, ale tę kochał najbardziej lub po prostu kochał), liczne owoce ich miłości biegały po pałacu. Niestety przy narodzinach 14 dziecka, Mumtaz zmarła. Władca cierpiał okrutnie, nie chciał jeść, depresję miał po prostu. By jakoś wyładować swój smutek i okazać miłość do żony wybudował Taj Mahal czyli grobowiec szahowej. Marmury do jego budowy ściągnął aż z Włoch. Niestety władca wkrótce został zdetronizowany przez własnego syna Aurangzeba i uwięziony w forcie w Agrze (gdzie jesteśmy). Nie wiadomo więc czy wybudowałby sobie podobny, czarny grobowiec, jak sugeruje legenda (miał podobno takie plany).
Pita serwuje Frankowi wszystkie te opowieści, a Franek o dziwo zapamiętuje. Dzisiejszy dzień podsumował - Aurangzeb wygrał. Nie wiem jakie ten mały łepek posiada zasoby pamięci, ale ciągle nas zaskakuje tym, ile w tej podróży zapamiętuje ciekawostek i kojarzy faktów.
Dziś byliśmy w Fatehpur Sikri - stolicy Akbara. Piękny pałac! Liczne pawilony, kolumnady, ogrody. Wielopoziomowa wieża, na szczycie której sypiał Akbar, przywołując tam nałożnice i żony. Małżonek posiadał kilka, na pewno  trzy - muzułmańską, chrześcijańską i hinduską. Hinduska poślubił jako pierwszą i jej było najlepiej - miała oddzielny, przestronny pałacyk. Dwie kolejne musiały się zadowolić "pałacami", które wyglądają raczej jak domek stróża. Przy zwiedzaniu pawilonów brakuje nam ich wyposażenia - puste, otwarte komnaty musiały mieć kolorowe zasłony, meble, dywany, bez tego jakoś trudno sobie wyobrazić funkcjonalność tych pomieszczeń. My nie potrafimy sobie tego wyobrazić.
Sama miejscowość Fatehpur Sikri jest bardzo biedna. Kanalizacji nie ma oczywiście, wszystko płynie rynsztokami, dzieci proszą o pieniądze i długopisy, a do zwierzątek widzianych przez nas na ulicy dołączyły jeszcze świnie, kozy i osły. Cały ten zwierzyniec pasie się na górach śmieci, chodzi po schodach wiodących do meczetu, pije wodę z rynsztoku. A dzieciaki piszczą z radości, jak zobaczą zwierzaki. Szczególnie Róża.

Byliśmy też w najbardziej wyludnionym miejscu w Indiach. A miejsce to szokujące, bo u nas byłoby zupełnie odwrotnie - najbardziej zatłoczonym. Hm... no gdzie byliśmy? W centrum handlowym! Oprócz sprzedawców i reszty obsługi nie było tam prawie nikogo. Poczuliśmy się również jak burżuje w supermarkecie. Zakupy robią tam wyłącznie bogaci Hindusi, którzy posiadają coś takiego jak np. wózek dla dziecka - nigdzie indziej nie używany. Reszta robi zakupy na ulicy.

Zdjęć dziś tak mało, bo nie chcą wchodzić. Jutro ruszamy do Jaipuru, gdzie przejedziemy się na słoniu.

wtorek, 10 listopada 2009

Oblicza Indii 2

Mam takie nieodparte wrażenie, że Indie chcą się zbawić przez biurokrację. Aby cokolwiek załatwić nie na boku trzeba mnóstwa papierków. I tak w niektórych hotelach nie poradzą sobie bez ksero paszportu i każą mi szukać punktu przez pół miasta w środku nocy, aby taką kopię zdobyć. W banku podobnie. Oprócz wypełnienia w kilku kopiach różnych formularzy, potrzebne jest ksero - inaczej nie wymienią mi pieniędzy. Aby kupić bilet na pociąg trzeba wypełnić druczek, wpisać numer i nazwę pociągu, swoje dane osobowe, a dzieje się to wszystko w kraju o ogromnym analfabetyzmie. Co dziwne ta tendencja wkroczyła również do small biznesu, wczoraj musiałem wpisać swój numer paszportu do specjalnego zeszytu w kawiarni internetowej ... Tak więc Hindusi chyba sobie myślą, że mnożenie formalności zbliży ich do świata zachodniego. A i jeszcze bym zapomniał, mnóstwo tu takich granatowych kalek, które pomagają w multiplikacji kopii dokumentów.

Natomiast życie płynie tu innym rytmem. Bez żenady wydaje się resztę cukierkami, zamiast drobniakami. Dopiero po ostrym fuknięciu sprzedawca wyjmuje prawdziwe pieniądze. Motorikszarze - najwięksi bohaterowie Franiaka - bez żadnego wstydu próbują prowadzić nas do wybranego przez nas hotelu, w nadziei, że dostaną prowizję od tego, że to ONI wskazali nam właśnie ten hotel ... Tacy ludzie również prawie zawsze robią taki sam pełen zniesmaczenia grymas, gdy po skończonej jeździe wręczam im wynegocjowaną kwotę. I tak kilkakrotnie większą niż dostaliby od miejscowych.

Piękny Taj

Dzisiejszy dzień był odpoczynkiem po wczorajszych i przedwczorajszych męczarniach. Nareszcie złapaliśmy odpowiedni rytm podróżniczy. Super pokój, super miejsce, super tempo. Dzieci obudziły nas jak w domu - o 7 i to był idealny moment, by zacząć dzień. Śniadanie z widokiem na Taj Mahal (wczoraj natomiast byliśmy nieźle rozczarowani, bo myśleliśmy, że napijemy się romantycznie coca coli, obejmując się i patrząc na pięknie podświetlony jeden z siedmiu cudów świata, a tu guzik - ciemność zupełna biła od zabytku - to tym bardziej rozczarowuje, gdy weźmie się pod uwagę, że zagraniczni turyści płacą 37,5 raza więcej za wstęp niż Hindusi), a potem Czerwony Fort w Agrze. 


W odróżnieniu od fortu, który widzieliśmy pierwszego dnia pobytu w Delhi, agrzański ma bardzo wiele pawilonów, niektóre bardzo misternie zdobione, no i ten widok na Taj ... Po południu natomiast Taj Mahal. Wyjątkowo tłoczno tam, ale i tak zagraniczni biali turyści giną w kolorowym tłumie. Dzieciakom bardzo się podobało spokojne tempo, ale przeszkadzały rzesze Hindusów. Najbardziej cierpiał na tym Franek, bo ciągle jest rozchwytywany do zdjęć. Dzięki temu szybko nauczył się zwrotów w obcym języku. Rozpoznaje już pytania po angielsku o imię, czasem o wiek. Ale ostatnio na topie jest no, no no!!! gdy tylko ktoś chce mu robić zdjęcie. Zwiewa albo zakrywa twarz, jak gwiazda filmowa. Gdybyśmy zbierali po 50 rupii za zdjęcie z którymś z naszych dzieci, może podróż by nam się zwróciła.

Dzieciom w tym mieście najbardziej podobają się liczne zwierzęta - na przykład małpy, które nasrały nam dziś na balkon, krowa pod oknem, czy koniki na drodze do Taj Mahal. Wielbłąd też był, ale jego odchodów nie widzieliśmy. Mimo wszystko miasto jest dość czyste jak na tutejsze standardy i naprawdę przyjemne. Taj Mahal, gdy się go widzi z bliska, już nie zachwyca tak jak na zdjęciach. Jest piękny, delikatnie zdobiony, ale też do bólu symetryczny. Bez minaretów wyglądałby beznadziejnie. Miałam nadzieję, że będzie zmieniał kolor, ale chyba światło w tej porze roku nie jest wystarczająco intensywne. Żeby tylko nie wyszło, że nam się nie podobało, było pięknie, ale zwykle tak jest, że jak coś jest cudem świata, to oczekuje się cudów. A jest po prostu pięknie.
Pozmienialiśmy nieco plany podróżnicze, tak aby dzieciakom dać odpocząć i byśmy my także odpoczęli. W ramach przyjemności jedziemy pojutrze pociągiem, który kosztuje zawrotne pieniądze - 35 zł od osoby za 5h podróży (dla porównania klasa, którą dotąd jeździliśmy kosztuje cztery razy mniej). Będziemy mieli prywatny przedział :) Poza tym zamierzamy udać się jednak na plaże Goa.
Czerwony Fort.

I Taj Mahal ...

poniedziałek, 9 listopada 2009

Kolejka górska z Shimli do Kalki

Ta kolejka niezwykle się nam wszystkim podobała. Wszyscy byli wtedy zdrowi, humory dopisywały ... I dodatkowo tak kluczyła po zboczach, że po 3 godzinach jazdy było widać miejsce startu czyli Shimlę w odległości w prostej linii 10 km, czy nawet mniej.





Powyżej dowód na to, że w Indiach jeszcze przetrwały zabawy naszych dziadków ..

Koszmar z dzielnicy Pahar Ganj - post tylko dla ludzi o silnych nerwach

Właściwie trudno powiedzieć, kiedy zaczęły się nasze złe przygody podczas tego wyjazdu. Przyjmijmy więc, że zaczęły się kilka dni temu, kiedy to zgubiliśmy kartę bankomatową (na szczęście jedną z dwóch). Łudziliśmy się, że znalazł ją poczciwy Sikh i przeciął albo nakleił ogłoszenie na słupie. Albo że została zgnieciona / połamana przez riksze, motoriksze, motory, samochody, a w końcu skończyła w rynsztoku (takim prawdziwym, którym płyną wszystkie nieczystości). Ale niestety tak się nie stało. Ktoś postanowił tej karty szybko użyć ... Na szczęście zdołał kupić tylko kupę chipsów w jakimś snack barze za około 1000 rupii. A kwota to zaznaczmy niewielka - mniej niż 50 zł. Dzięki Julii i mojej mamie, którym tu publicznie jeszcze raz dziękuję :) udało się kartę zablokować. Mieliśmy wtedy nadzieję, że będzie to najgorsza sytuacja na wyjeździe, ale stało się inaczej. Następnego dnia Franek przeżył swoją pierwszą przygodę z kiblem typu narciarz na dworcu autobusowym. Całe szczęście, że trauma mu nie pozostała, bo potem z uśmiechem opowiadał mamie, gdzie i w co wpadł mu bucik. Niestety kłopoty żołądkowe mu nie przeszły, więc zawstydzony spędził podróż następnym autobusem w pieluszce Róży.
Shimla jak to pisałem ostatnio stanowiła świetny przerywnik od indyjskich realiów, które dopadły nasze dzieci już w pociągu powrotnym z tego górskiego kurortu. Tu - trzeba nam bić się w piersi - trochę przesadziliśmy. Jazda pociągiem dwa razy po sześć godzin jednego dnia była zdecydowanie zbyt uciążliwa dla małych brzuszków. I niestety to przechorowali. Ale najgorsze dopiero miało nadejść.
Pahar Ganj! Jak się cieszyliśmy z początku, gdy dowiedzieliśmy się, że nasz pociąg tylko kończy swój bieg na delhijskim dworcu wschodnim, ale przejeżdża przez delhijski dworzec centralny od którego kilka kroków jest właśnie Pahar Ganj - mekka backpackersów, hotelików za grosze itd. Znalezienie noclegu na tamtejszym wschodnim byłoby o niebo trudniejsze ... Więc jak mowie początkowo się cieszyliśmy, ale jak zobaczyliśmy ten syf, kupy krowie i ludzkie na ulicach, zgubione klapki, naciągaczy, którzy na siłę wciągali do swoich hoteli ... W tym momencie warto wspomnieć, że była godzina 23.30 czyli zadziałaliśmy niezgodnie z podstawową zasadą dotyczącą podróży z dziećmi: nigdy nie przyjeżdżaj do żadnego miasta późnym wieczorem, nie mając zarezerwowanego hotelu. Nerwy nam kompletnie puściły, kiedy w wybranych przez nas z przewodnika guesthousach nie było już miejsc, a naciągacze prowadzili nas do obskurnych nor, zagrzybionych i na ostatnich pietrach. "Niedobrze mi się robi na sama myśl, że miałbym spędzić noc w takim pokoju" - mówiłem sobie, a nie należę do zbyt delikatnych. Ale chcąc, nie chcąc musieliśmy gdzieś przenocować, bo skoro świt mieliśmy kupione bilety na pociąg do Agry - naszej ziemi obiecanej, skąd teraz piszę i gdzie spędzimy w miłym hoteliku 2 lub 3 noce.
Dodatkowo dzieciom przemęczonym podróżą i stresem nie przeszły problemy żołądkowe i Franek zaznaczył bardzo dokładnie swoją obecność w hotelu. (Będą musieli pierwszy raz w życiu chyba umyć podłogę, bo nawet w dość przyzwoitych hotelach [w takich przede wszystkim śpimy] jak się przejdzie kilka kroków na bosaka, ma się zupełnie czarne stopy. Sprzątanie po gościach polega na tym, że się zmiata śmieci taką miotełką z twardej trzciny).
Kiedy dotarliśmy do Kanaanu czyli naszego wymarzonego hotelu z najlepszym widokiem z tarasu na Taj Mahal, mieliśmy nadzieję, ze to koniec mordęgi. Dzieci się w końcu wyspały, zjadły, bawiły się, ale zemsta maharadży dopadła Justę, która śpi sobie teraz, podczas, gdy ja bloguję.
Ale lokum mamy przednie - bamboo room - w stylu kolonialnym, tyle ze pod nim znajduje się agregat prądotwórczy, bo w Indiach jak w Polsce dwadzieścia lat temu na porządku dziennym są przerwy w dostawie prądu. A więc agregat pewnie warczy. Nie zmienia to jednak faktu, ze Taj Mahal jest boskie. Co prawda jedyną dzisiejszą przechadzką był spacer na dach, z którego zdjęcia przedstawiam poniżej.




Franek oczywiście jak zobaczył Taj Mahal, to krzyknął, któż by tego nie zgadł, krzyknął "Taj Mahal"!

sobota, 7 listopada 2009

Oblicza Indii







Ceremonia na granicy z Pakistanem. Parada kogutów :)





u










Większość powyższych zdjęć pochodzi ze Złotej Świątyni w Amritsarze. Jak wcześniej pisałam cała jest wyłożona złotem. Gdyby przyjechali tu konkwistadorzy mieliby niezłe używanie. Jak widać chodzi się tam w nakryciach głowy (do wypożyczenia) oraz na bosaka, co wielce zadziwiło Frana. Nawet na początku protestował i niechętnie zdjął buty.

Ulice Indii są kolorowe jak kwiaciarnia. Dzieje się tak głównie za sprawą kobiet, które mienią się jak tęcza i błyskają cekinami, złotymi nićmi i sztuczną biżuterią (choć wiele też ma prawdziwą - Hindusi kochają złoto). Nawet żebraczki chodzą w pięknych, choć brudnych sari. Dominują właśnie sari, czyli długaśne płachty materiału z dobraną do tego choli (kusa bluzeczka) i szalem. Często też nosi się salwaar kameez czyli proste spodnie z tuniką. Na nasze europejskie gusta większość tych strojów jest tandetna (nie wspominając o strojach dla małych dziewczynek - ja bym takie włożyła córce tylko na bal przebierańców), bo przeładowana świecidełkami i w oczojebnych kolorach. Na indyjskiej ulicy komponują się jednak pięknie i ożywiają brudny, brunatny krajobraz. Muszę tu zaznaczyć, że hinduskie społeczeństwo jest strasznie konserwatywne jeśli chodzi o strój. Wszyscy chodzą z zakrytymi do kostek nogami, kobiety kryją również ramiona i nie ma mowy o dekoltach. Co więcej turystów tylko teoretycznie to nie obowiązuje. Gdy wczoraj ubrałam się w sukienkę (za kolana, ramiona prawie zakryte) czułam ogólny ostracyzm, a nawet wrogość. W związku z tym mam braki w garderobie. Dwie pary spodni to za mało na tutejsze potrzeby. Trza kupić. A ceny nas rozpieszczają: 10 zł szale pahmina, 7-10 zł za skórzane sandały.

Specyficzne mają gusta jeśli chodzi o piękno dzieci. Malują im pod oczami czarne krechy (nawet niemowlakom). Można to dostrzec na Franka zdjęciu z dziewczynka.

To co najbardziej mnie rozbraja w tym kraju to nie brud, brak higieny, chaos czy charakter Hindusów, a biedne dzieci - brudne ze skołtunionymi włosami i zawsze bose, targające na głowach pakunki drewna lub nagie niemowlaki. Jak cygańskie dzieci na Bałkanach, ale trochę bardziej zaniedbane. Mnóstwo ludzi mieszka na ulicach. Nad ranem co kilka kroków spotyka się śpiących ludzi. Natomiast slumsy to nie dzielnice całkowitych nędzarzy, mieszkają tam na przykład wożący nas codziennie rykszarze. Czasem śpią oni również na swoich rykszach. A każda wolna, zielona przestrzeń zagospodarowywana jest na mini obozowisko, wyglądające jak obóz uchodźców.

Donosimy, że spotkaliśmy belgijską parę z 2,5 letnią dziewczynką. Jak widać nie tylko my odważyliśmy się wybrać z dziećmi do tego dzikiego kraju :).