poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Lato w mieście

Nie tak wyobrażałem sobie debiut naszego nowego samochodu na tym blogu. Widziałem go na zdjęciach mknącego wśród wzgórz i jezior Warmii, stojącego przy plaży na Mierzei Wiślanego, czy zaparkowanego przy Kanale Elbląskim. Niestety na marzeniach się skończyło, bo pewna Pani nie wyhamowała i niszcząc nam tylne zawieszenie koła, przerwała nam wakacyjny wyjazd przed Glinojeckiem. Przystąpiliśmy do realizacji planu B. Nie było to łatwe, bo teraz nie mieścimy się już wszyscy do żadnego standardowego samochodu ... Odkurzyliśmy więc projekt sprzed kilku miesięcy, którego nie zrealizowaliśmy z powody kradzieży roweru Franka - rowerową wycieczkę spod Metra Młociny nad Zalew Zegrzyński wzdłuż Kanału Żerańskiego.

Frankowi rower pożyczył wujek Mateusz, za co raz jeszcze dziękujemy, a dziewczyny miały przetestować dwuosobową wersję przyczepki Weehoo. Justa z Ninką stanowiły obsadę wozu technicznego. Róża nieźle pedałowała, choć trochę pył dostawał jej się w oczy. Problemy z utrzymaniem równowagi miałem coraz mniejsze wraz z mijającym czasem. Trzeba po prostu przyzwyczaić się do lekkiego bujania, gdy dziecko naciska pedały.


Kanał Żerański chłodził niewystarczająco, cienia mogłoby być więcej, piasek wpadał do oczu, małe głowy się gotowały w kaskach, ciała przyklejały się do siedzeń przyczepki, osy przeszkadzały zjeść słodkie bułki, zdarte kolano bolało niemiłosiernie. Litania skarg wzrastała z każdym przebytym kilometrem, a tych było prawie dwadzieścia cztery ...


Gdy zmordowani dotarliśmy nad Zalew, okazało się, że nasz wóz techniczny się zgubił po drodze, na ostatnim rondzie przed celem ... Później oddaliśmy się wyłącznie plażowaniu, a na nocleg w Zegrzu Południowym dotarliśmy pod wieczór. Tam dowiedzieliśmy się, że Dziką Plażę w Nieporęcie zaatakowały sinice i to dlatego ratownicy zabraniali kąpać się na kąpielisku strzeżonym, a nie z jakiś bliżej nieokreślonych powodów, którymi nie chcieliśmy się w ogóle przejmować. Na szczęście następnego dnia alarm odwołano. Plażowanie, przerwane jedynie rejsem rowerem wodnym, zajęło znowu pół dnia.

Powrót znad Zegrza miał znamiona męskiego wyjazdu, o którym marzył od dawna Franek. Wszystkie dziewczyny wróciły samochodem. A ja przerobiłem przyczepkę na "jedynkę", odsunąłem siedzisko maksymalnie do tyłu, by mój pierworodny mógł jak najbardziej efektywnie pedałować. Na rowerach na Ursynów dojechaliśmy szybciej niż wcześniej łączonym transportem, w dodatku z dwiema długimi przerwami na napoje chłodzące i lody. Co prawda ścieżka nad Wisłą nadal rozkopana, bulwary wbrew szumnym otwarciom, nadal nie ukończone, ale rowerowa Wisłostrada ma wielki - choć wciąż niewykorzystany - potencjał.


PS. Na debiut podróżniczy Ninki-Podróżynki nadal czekamy, ale pewnie nastąpi niedługo. Będziemy go rzec jasna relacjonować.

Świdrujemy

Świder to nasza ulubiona podwarszawska rzeczka. Dzieciaki uwielbiają w niej brodzić, nurkować, wybierać z dna glinę oraz zepsute komórki, spływać z nurtem na krokodylu. Czas by pokazać im ten ciek wodny z podkładu kajaka. Nie było z tym trudności, bo nad Świdrem działa sporo wypożyczalni kajaków, oferujących szereg najróżniejszych opcji spływu, spośród których wybraliśmy trasę Dobrzyniec - Wólka Mlądzka. By sobie poradzić z trójką rozbrykanych dzieci (Ninoczka z Justą zostały w domu) potrzebny był drugi dorosły. Na szczęście Marek zgodził się na wyprawę z młodszym pokoleniem.
Już po kilkunastu minutach okazało się, że Świder to nie lada wyzwanie dla początkujących kajakarzy. Przebycie pierwszych zwalonych drzew wywołało spazmatyczny płacz Łucji, która oznajmiła, że chce aby "pan już po nas przyjechał".
Potem nie było wcale łatwiej. Środkowy odcinek Świdra, w odróżnieniu od spokojnych piaszczystych mielizn koło Józefowa, to niemalże górska rzeka, najtrudniejsza jaką do tej pory płynęliśmy nie tylko z dziećmi. Miały być trzy przenoski, a zaliczyliśmy ich dwukrotnie więcej. Dwa jazy, jedna tama, dwa zwalone konary, których nie dało się przebyć, ani górą, ani dołem oraz zbyt wartki nurt pod mostem. Zresztą nie tylko te przeszkody nie pozwalały się nam nudzić. Sporo było jeszcze konarów, na które wpływaliśmy. Raz bałem się, że kajak przełamie się wpół, jak Marek go ściągał z konara. Nie da się też policzyć kamieni, na które wpadliśmy, mimo usilnych prób uników oraz slalomu między nimi. Na szczęście oszczędzone nam zostały wymijania innych kajaków, bo na trasie spotkaliśmy tylko dwa kajaki. To całkiem inaczej niż w weekend, kiedy przy przeszkodach podobno tworzą się korki.



Humory jednak wszystkim dopisywały, 5,5h rejsu minęło szybko, tylko Łusia bała się najróżniejszych rzeczy: wody spadającej z wioseł, konarów, kamieni szurających po dnie, wywrotki, czy pirackich okrzyków dobiegających z drugiego kajaka. Na szczęście przez długie momenty zapominała o trwodze i razem z resztą dobrze się bawiła.

Cały czas nie możemy się odważyć na spływ kilkudniowy. Przeraża nas pakowanie namiotu i całego majdanu dla nas wszystkich. Może za rok?