wtorek, 6 października 2015

Wołowiec - 2064 mnpm

Członkowie Dziecięcego Klubu Wysokogórskiego z siedzibą na warszawskim Ursynowie w składzie Franciszek Ciborowski, Róża Ciborowska, Łucja Ciborowska oraz Nina Ciborowska (zbieżność nazwisk przypadkowa) postanowili zdobyć pierwszy w historii ich wspinaczek dwutysięcznik. Padło na dość łatwy szczyt - Wołowiec i klasyczną drogę pierwszych zdobywców. Jak zamierzyli, tak uczynili.


Wynajęci lokalni tragarze o trudnych do zapamiętania imionach Mhamayust i Thatapita, używając tradycyjnych lokalnych środków transportu (przyczepka rowerowa z zestawem trekking, chusta elastyczna i nosidełko turystyczne na stelażu) wciągnęli do bazy kilogramy sprzętu oraz niedomagających członków ekspedycji, podczas gdy pozostali miło przespacerowali dolinę zdającą się nie mieć końca. Basecamp postanowiono założyć na Polanie Chochołowskiej i ze względu na to, że Wołowiec wydawał się w zasięgu jednodniowej wspinaczki zdecydowano się na wejście stylem alpejskim bez zakładania obozów pośrednich.


Dobrze najedzeni alpiniści poszli wcześnie spać, nie zaprzątając sobie głów sprawami logistycznymi, które scedowali na tragarzy, którzy niestety rano zaspali, co uniemożliwiło rozpoczęcie akcji górskiej skoro świt. Mimo, że połowa członków wyprawy była niesiona w nosidełkach przez Szerpów, tempo ataku nie było zawrotne. A po zdobyciu Grzesia - pierwszego z osiągniętych szczytów grani Wołowca - nawet jeszcze spadło. Sprzyjało to powstawaniu konfliktów między członkami wyprawy. Spierano się, kto ma iść z kijkami, kto z kim w zespole. Atmosferę podgrzewali jeszcze napotkani po drodze alpiniści, którzy ostrzegali przed warunkami panującymi wyżej, ale nie brano tego serio. Młodzi wspinacze niedojrzale zachowywali się również ujrzawszy na szczycie Rakonia po raz pierwszy w tym sezonie śnieg. Tragarze próbowali studzić nastroje, a na grani wiał silny wiatr i przewalały się chmury.




Wobec spadającej temperatury powietrza i kończyn najmłodszych taterników, tuż przed atakiem szczytowym, na przełęczy przed wierzchołkiem podjęto dramatyczną decyzję. Połowa składu wyprawy przemarznięta i nie czująca się na siłach, zaczęła schodzić z grani do basecampu, natomiast najsilniejsi: Ciborowski i najstarsza Ciborowska wraz z jednym z szerpów mieli stworzyć zespół szturmowy, który zawiesi proporzec Klubu na pierwszym dwutysięczniku. Ku zdumieniu wszystkich dziewczyna niespodziewanie oświadczyła, że nie chce jej się wchodzić na szczyt. Żadne argumenty do niej nie trafiały, wszystkie kwitowała tym samym "no i co". Widać, gdzie indziej kieruje swe ambicje, więc członkowie DKW powinni rozważyć jej udział w następnych ekspedycjach organizowanych przez Klub.

 
Odważna dwójka mimo pojedynczych kupek śniegu podjęła ryzyko wspinania się bez asekuracji na wierzchołek, który właśnie ukrył się w chmurach.  Po krótkim, intensywnym ataku (Ciborowski uratował honor Klubu i zostawił podczas podejścia Mhamayusta daleko z tyłu) oboje stanęli na Wołowcu 28 września o godzinie 14.50.  Gdyby komórki się nie rozładowały, mogliby się połączyć z resztą wyprawy i zadać słynne pytania "Czy nas słyszycie? Zgadnijcie gdzie jesteśmy?". Niestety pobyt powyżej dwóch tysięcy metrów był krótki, na szczycie wiatr się zmagał, więc szczęśliwi zdobywcy po zrobieniu pamiątkowych zdjęć podążyli za resztą do bazy i wcale nie było im łatwo ich dogonić.

Bo chociaż średnia Ciborowska szła sama, to naprawdę schodziła w bardzo dobrym tempie - o własnych siłach zeszłaby do basecampu, gdyby nie to, że pozostałym członkom wyprawy kiszki grały marsza i marząc o ciepłych kisielach i zupkach chińskich, wymogli na tragarzu jej niesienie. Po noclegu w bazie wspinacze zaczęli powrót doliną do cywilizacji ze świadomością, że wyprawa zakończyła się umiarkowanym sukcesem.

sobota, 3 października 2015

Na żelaznym szlaku




Wspinaczka? Całą rodziną? Jako główna atrakcja dnia, ba, nawet wyjazdu? Niemożliwe!

A jednak. Pita, który długo nie mógł się przekonać do mojej nowej pasji, czemu dał wyraz chociażby wysyłając mnie samą w skały  na wiosnę, odnalazł się jednak w tym sporcie. Przełom nastąpił gdy tuż obok nas, na Ursynowie, otworzona została Ściana Południowa i zaproponowała tanie poniedziałki. Byliśmy tam kilka razy na rodzinnym wspinaniu i Pita spojrzał na wspinaczkę bardziej przychylnym okiem. 



Ale najważniejsze odkrycie nastąpiło dopiero jakiś tydzień przed wyjazdem na targi BikeExpo w Kielcach i w góry. Nagłe olśnienie - via ferraty! Ta pięknie brzmiąca nazwa otworzyła nowy rozdział naszych podróży i aktywności, bo oto odkryliśmy idealne połączenie wspinaczki z turystyką górską, która towarzyszy nam od lat. Pita podszedł do sprawy jak zwykle - metodycznie i dogłębnie, więc po krótkim grzebaniu w odmętach netu mieliśmy plany na ambitne wyjazdy w Alpy, niemieckie Góry Łużyckie i do Czech. Póki co, jako kompletne żółtodzioby w temacie, musieliśmy jednak zacząć od czegoś prostego, co moglibyśmy zaliczyć rodzinnie. Tylko jak? W Polsce jest słowne ZERO dróg ferratowych. Tymczasem tuż za naszą granicą, na Słowacji, mój mąż odkrył miejsce idealne. Nieczynny kamieniołom, w którym nie tylko poprowadzone są wspinaczkowe drogi, ale także szkoleniowa ferrata - w sam raz do naszych celów. 

 

Na wariackich papierach, dzień przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w potrzebny sprzęt, tj. lonże oraz kaski do via ferraty i oto w niedzielę przed południem staliśmy pod ścianą kamieniołomu. Podnieceni, pełni zapału i przewiani na wylot silnym wiatrem, który wykonał kawał dobrej roboty, bo nie tylko osuszył skałę po deszczu, ale wywiał także wszystkich innych amatorów wspinaczki. Ściana była więc tylko dla nas :)



Plan był prosty - idziemy w dwóch, dwuosobowych zespołach rodzic-dziecko, a najmłodsze dziewczyny czekają pod ścianą aż dorosną. Tym razem nic planu nie zakłóciło - Ninja spała jak zabita, Łucja tylko trochę narzekała, że nie może się wspinać, a zespoły pokonały ferratę dwukrotnie - idąc dwoma wariantami drogi.




Nie obyło się jednak bez zderzenia naszych wyobrażeń z rzeczywistością. Ferrata okazała się być skrojona na wymiary dorosłych i nasze dzieci, szczególnie Róża, nie zawsze sięgały rękami do liny, bądź odwrotnie - nogami do najlepszych stopni. To spowodowało, że przez większość trasy dzieciaki nie były w stanie same się przepinać. Robiliśmy to za nich, co w trudniejszych miejscach drogi stanowiło nie lada wyzwanie. Na każdym wariancie trasy był jednak tylko jeden taki moment podnoszący ciśnienie. Jak na pierwszy raz  dostarczyły nam dość emocji - wystarczyło byśmy nie uznali ferraty za banalny spacerek. 



 Po pokonaniu skalnej ściany staje się na szczycie kamieniołomu, skąd można dopiero ocenić osiągniętą wysokość i nieco się przestraszyć, bo po drodze nie ma na to czasu. Stąd również łatwo zawiesić wędki do wspinania po drogach wyznaczonych na skale, co zapewne w przyszłości wykorzystamy, bo na pewno tu wrócimy. Jest po co. 

niedziela, 13 września 2015

Ninja-GO!

Końcówka lata to dla naszej Ninki czas debiutów. Jeszcze niedawno odbywała swoją pierwszą daleką wycieczkę w mało znane okolice Kazimierza Dolnego, a w ostatni weekend sierpnia miała doświadczyć trudów i radości wyprawy rowerowej. Dla całej naszej rodziny miało to być pożegnanie wakacji - ostatnia letnia przygoda przed szkołą i zwykłym kieratem. Najpierw niezbyt długa przejażdżka na rowerach, ognisko z pieczeniem kiełbasek, a na koniec powrót "jeżynową drogą", jak ów szlak nazwały nasze córki, gdy dwa tygodnie wcześniej odkryliśmy idealny cel planowanej wycieczki - polanę piknikową "Zimne Doły" przy stawach w Żabieńcu pod Piasecznem. 
Jako że Nina ledwie skończyła 6 tygodni, planowaliśmy zapewnić jej najlepsze z możliwych rozwiązań - amortyzowaną przyczepkę rowerową z hamaczkiem. Musieliśmy jeszcze pogodzić różne potrzeby - Łucja miała jechać sama na rowerze tak długo jak się da, wiadomo było jednak, że prędzej czy później przesiądzie się do przyczepki, a rower wyląduje w bagażniku. Najlepszą odpowiedzią na te potrzeby (ze względu na pojemne miejsce na bagaż) byłby Croozer Plus 2, ale ponieważ w naszym przypadku porzekadło "szewc bez butów chodzi" jest niemal non stop aktualne, tak było i tym razem. Croozera porwali jacyś klienci, a nam został Burley D'Lite z leżaczkiem Weber. Też dobre rozwiązanie, ale jednak przy takim maluchu budziło moje wątpliwości. Webera ciężko zamontować, bo jak to uniwersalna wkładka  - pasuje do wszystkiego, ale tak naprawdę do niczego idealnie. Kombinowaliśmy więc z odpowiednim podwieszeniem, by małej zapewnić jak najbardziej poziomą pozycję.


Przetestowaliśmy je podczas krótkiego spaceru na lody i okazało się, że niezbędna będzie również pożyczona z fotelika MaxiCosi wkładka dla niemowlaka - coby było bardziej miękko i główka na boki nie latała. Gdy efekt nas wreszcie zadowolił, mogliśmy ruszać w drogę. 

 Do naszej rodzinnej ekipy dołączyli jeszcze znajomi - Kuba z małymi rowerzystami: Łucją i Jędrkiem oraz Manią w przyczepce. Szybko zarysował się jasny podział - czołówka peletonu, czyli starsze dzieciaki, które nie przerywając wesołych rozmów śmigały szybciej niż dorośli, następnie długo, dłuuuugo nic i oto wreszcie wyłania się z zza zakrętu powolny ogon, czyli mała Łucja, trochę większy Jędrek i motywujący ich rodzice. Ogon powolny, ale wytrwały i konsekwentny, dotarł nawet dalej niż się spodziewaliśmy. 


 Tak oto przejechaliśmy przez Ursynów i Las Kabacki, a dalszą część naszej 15-to kilometrowej drogi "ogon" spędził już w przyczepkach, a ich rowerki podwieszone do rączek przyczepek. Choć starszaków też trzeba było czasem zmotywować smakołykami, dłuższym postojem czy odpowiednim słowem, to przyjemna droga wśród pól asfaltowymi bocznymi drogami nie stanowiła dla nich problemu. Na miejscu zaś czekało nas pałaszowanie kiełbasek upieczonych na własnym ognisku, wycieczka na wieżę widokową i powrót "jeżynową drogą", gdzie każde z dzieci ufarbowało sobie uśmiech na fioletowo. 

 
Ninja sprawdziła się jako rowerowe niemowlę, choć podobnie jak podczas jazdy samochodem włączała syrenę podczas zbyt długich przystanków. Widocznie kocha szybkość. Swój debiut rowerowy przypłaciła jedynie piaskiem we włosach i oczach (Picie przydałby się dłuższy błotnik...). 




środa, 9 września 2015

Off the beaten track

Z żelazną konsekwencją realizujemy swoje plany wyprawowe. Na przykład z zamkiem w Janowcu było do trzech razy sztuka. Przy pierwszej okazji powstrzymał nas nieczynny prom przez Wisłę, niedawno - zbyt długo trwający turniej piłkarski Frania, teraz na szczęście już nic.
Janowiecka rezydencja, która ponad sto lat służyła jako darmowy skład materiałów budowlanych dla okolicznych mieszkańców, teraz ma się całkiem nieźle, a z każdym rokiem jej renowacja jest coraz bardziej zaawansowana. Na razie największą atrakcję stanowią kilkupiętrowe krużganki, prawie jak na Wawelu (to tam moje cztery dziewczyny prężyły się do aparatu jak rasowe modelki), ale odbudowano też małe pomieszczenie, gdzie umieszczono nagrobki Firlejów, makiety zamku i holenderski fajans. Gdyby jeszcze przystosowania do zwiedzania jedną z wież, to widoki byłyby rozleglejsze i może dałoby się dostrzec również Kazimierz Dolny.
Po przepłynięciu Wisły promem (naszym dzieciom ta atrakcja już zupełnie spowszedniała) w przeciwieństwie do większości samochodów, nie skierowaliśmy się w lewo na drogę do Kazimierza, a w prawo - w kompletny interior. Do grodziska Żmijowisko, nad rzeczką Chodelką, w centrum Kotliny Chodelskiej (tak właśnie nazywa się subregion Wyżyny Lubelskiej, który postanowiliśmy eksplorować).
 
To jedyne w Polsce plenerowe muzeum, którego nikt nie pilnuje, nie zamyka na noc, nie pobiera opłat za wstęp. Trudno do niego dojechać (żaden wandal od kilku lat nie znalazł do niego drogi), bo znajduje się pośrodku podmokłej doliny rzeczki Chodelki, a do najbliższej wsi jest około kilometra. Niewiele można tam zobaczyć: kilka zrekonstruowanych  chat słowiańskich, resztki wału grodziska  i kilka wiat, gdzie miejscowi chętnie spędzają wieczory. Miejsce ożywa dopiero podczas warsztatów archeologii doświadczalnej. Na nie właśnie przyjechaliśmy, choć mocno spóźnieni.
Gdy weszliśmy na teren skansenu tłumek ludzi grzał się przy ognisku. Obok piwo, suchy prowiant, brakowało tylko pieczenia kiełbasek. Szybko okazało się z jakiego powodu. To nie zwyczajne ognisko, a pół otwarte palenisko, w którym w temperaturze dochodzącej 1000 stopni Celsjusza wypalała się ceramika, stworzona przez uczestników warsztatów. Najprawdopodobniej byli nimi wyłącznie archeolodzy i ich rodziny - stąd taka familiarna atmosfera wokół ognia.
Mieliśmy okazję przypatrywać się jak gorące skorupy archeolodzy wkładają do utrwalacza, zwanego "żurem", a potem do wody, która szybko się wygotowywała. Niestety ten pokaz nie spełnił naszych wyobrażeń o ceramicznych warsztatach, choć sami jesteśmy sobie winni, że przyjechaliśmy pod sam koniec.


 Kolejnym przystankiem na naszej trasie było Opole Lubelskie. Jedynie odrestaurowany kościół popijarski daje wyobrażenie, jak miasteczko mogło wyglądać w połowie osiemnastego wieku, gdy należało do rodu Lubomirskich. Niestety część zabudowań klasztornych już nie istnieje, reszta wygląda jak rudery, przepyszny rokokowy pałac został przebudowany przez Rosjan na koszary, a teraz mieści się w nim liceum ogólnokształcące, miejski rynek został zabudowany kamieniczkami, a ratusz, stojący kiedyś pośrodku, został wtłoczony w okoliczną zabudowę i nikt już się nie domyśli jego wcześniejszej funkcji. Jedynie stawy rybne wyglądają jak na starych mapach i z nich też najbardziej skorzystaliśmy następnego dnia.
 
Ale zanim nadszedł następny dzień została nam wisienka na torcie czyli taki oto plan do realizacji. Przy zachodzącym słońcu spacerujemy groblami między stawami, pośrodku nich na małej wysepce czerwieni się zrujnowany barokowy kościół, a nasza karta pamięci w aparacie pęcznieje od świetnych ujęć.
Było naprawdę blisko, by ten plan nie powiódł się całkowicie. Tylko nawigacji i żelaznej konsekwencji zawdzięczamy, że zrealizował się choć w niewielkim stopniu. Sęk w tym, że atrakcja znajduje się na prywatnym gruncie, a właściciel nie życząc sobie nieproszonych turystów, zadbał o brak jakiekolwiek oznaczenia drogi do zabytku.  Pojeździliśmy więc wte i we wte asfaltem, aż wreszcie dzięki nawigacji znaleźliśmy się najbliżej ruin. Wtedy nie pozostało już nic więcej niż przedrzeć się przez chaszcze i stromizny oraz znaleźć piaszczystą drogę, którą przebije się samochód ze śpiącą resztą wycieczki. Niestety jak tam dojechaliśmy słońce schowało się za horyzontem ... To drobne niepowodzenie odbiliśmy sobie już wkrótce, bo nocleg mieliśmy niecodzienny - w szkole podstawowej przerobionej na pensjonat, gdzie mogło pomieścić z 50 osób, a my byliśmy jedynymi gośćmi. Zaskoczyło nas to niezmiernie, bo w okolicy miejsc noclegowych już brakowało.
Następnego dnia marząc o kąpieli, mieliśmy do wyboru dwa akweny: w Poniatowej i Opolu Lubelskim. Wybraliśmy błędnie ten pierwszy, ale po krótkim spojrzeniu na syfną wodę, pojechaliśmy do drugiego. Tam spotkaliśmy kulturalną młodzież, która nie piła piwa na plaży, sprzątała po sobie plastikowe torebki, a gdy się już w pobliżu dziewczynek wyrwało się im jakieś przekleństwo, to czerwienieli ze wstydu. Szkoda tylko, że krótkie było to na plażowanie, ale czekała na nas największa atrakcja wyjazdu czyli spacer ścieżką dydaktyczną po rezerwacie na Skarpie Dobrskiej, górującej kilkadziesiąt metrów ponad ujściem Chodelki do Wisły. Słowianie wybudowali tam pierwsze z gęstej siatki obronnych grodzisk, rolnicy uprawiali tam chmiel, maliny, jabłka i pszenicę, a dwoje innych turystów spacerowało szlakiem. My przez dwie godziny niespiesznie wędrowaliśmy od widoku do widoku, od wąwozu do wąwozu, od sadu do sadu - przez chwilę czując się jak na długich wakacjach.
Gdy przez pół godziny staliśmy w korku podczas przejazdu przez zatłoczony Kazimierz Dolny, stwierdziliśmy, że lepiej czujemy się na odludziu.

Spytacie na koniec, jak debiut Niny? Czy będzie z niej kawał podróżnika? Tak, zdecydowanie! Przejechała 2,5 godziny samochodem w foteliku i płakała jedynie, gdy staliśmy w korkach. Niestety również nas opóźniała, czego jeszcze nie nauczyliśmy się uwzględniać w swoich planach.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Lato w mieście

Nie tak wyobrażałem sobie debiut naszego nowego samochodu na tym blogu. Widziałem go na zdjęciach mknącego wśród wzgórz i jezior Warmii, stojącego przy plaży na Mierzei Wiślanego, czy zaparkowanego przy Kanale Elbląskim. Niestety na marzeniach się skończyło, bo pewna Pani nie wyhamowała i niszcząc nam tylne zawieszenie koła, przerwała nam wakacyjny wyjazd przed Glinojeckiem. Przystąpiliśmy do realizacji planu B. Nie było to łatwe, bo teraz nie mieścimy się już wszyscy do żadnego standardowego samochodu ... Odkurzyliśmy więc projekt sprzed kilku miesięcy, którego nie zrealizowaliśmy z powody kradzieży roweru Franka - rowerową wycieczkę spod Metra Młociny nad Zalew Zegrzyński wzdłuż Kanału Żerańskiego.

Frankowi rower pożyczył wujek Mateusz, za co raz jeszcze dziękujemy, a dziewczyny miały przetestować dwuosobową wersję przyczepki Weehoo. Justa z Ninką stanowiły obsadę wozu technicznego. Róża nieźle pedałowała, choć trochę pył dostawał jej się w oczy. Problemy z utrzymaniem równowagi miałem coraz mniejsze wraz z mijającym czasem. Trzeba po prostu przyzwyczaić się do lekkiego bujania, gdy dziecko naciska pedały.


Kanał Żerański chłodził niewystarczająco, cienia mogłoby być więcej, piasek wpadał do oczu, małe głowy się gotowały w kaskach, ciała przyklejały się do siedzeń przyczepki, osy przeszkadzały zjeść słodkie bułki, zdarte kolano bolało niemiłosiernie. Litania skarg wzrastała z każdym przebytym kilometrem, a tych było prawie dwadzieścia cztery ...


Gdy zmordowani dotarliśmy nad Zalew, okazało się, że nasz wóz techniczny się zgubił po drodze, na ostatnim rondzie przed celem ... Później oddaliśmy się wyłącznie plażowaniu, a na nocleg w Zegrzu Południowym dotarliśmy pod wieczór. Tam dowiedzieliśmy się, że Dziką Plażę w Nieporęcie zaatakowały sinice i to dlatego ratownicy zabraniali kąpać się na kąpielisku strzeżonym, a nie z jakiś bliżej nieokreślonych powodów, którymi nie chcieliśmy się w ogóle przejmować. Na szczęście następnego dnia alarm odwołano. Plażowanie, przerwane jedynie rejsem rowerem wodnym, zajęło znowu pół dnia.

Powrót znad Zegrza miał znamiona męskiego wyjazdu, o którym marzył od dawna Franek. Wszystkie dziewczyny wróciły samochodem. A ja przerobiłem przyczepkę na "jedynkę", odsunąłem siedzisko maksymalnie do tyłu, by mój pierworodny mógł jak najbardziej efektywnie pedałować. Na rowerach na Ursynów dojechaliśmy szybciej niż wcześniej łączonym transportem, w dodatku z dwiema długimi przerwami na napoje chłodzące i lody. Co prawda ścieżka nad Wisłą nadal rozkopana, bulwary wbrew szumnym otwarciom, nadal nie ukończone, ale rowerowa Wisłostrada ma wielki - choć wciąż niewykorzystany - potencjał.


PS. Na debiut podróżniczy Ninki-Podróżynki nadal czekamy, ale pewnie nastąpi niedługo. Będziemy go rzec jasna relacjonować.