Patrząc za okno można już prawie o lecie zapomnieć, ale ja przekornie chcę je wygrzebać z czeluści pamięci mojej i komputera. Tegoroczny nasz wyjazd wakacyjny był krótki, pogoda nie rozpieszczała, na dodatek pojechaliśmy w to samo co zwykle kaszubskie ustronie. Ale ponieważ zawsze staramy się zobaczyć lub zrobić coś nowego, to i tym razem nam się udało.
Nowość number one to spływ. Krótki, bo zaledwie jednodniowy, ale za to pierwszy raz z dziećmi. Wystartowaliśmy z Lipusza, gdzie zaczynają się zwykle spływy Wdą, a skończyliśmy niewiele dalej, bo po około 10km. Dzieci zgodnie stwierdziły, że 5 godzin w kajaku to aż nadto by doświadczyć uroków kaszubskiej rzeczki. Nie mieliśmy więc wyboru i spływ zakończyliśmy w pierwszym możliwym miejscu.
Czas na wodzie nie był jednak czasem straconym, ani też, jak złośliwi mogliby podejrzewać, nieustanną walką ze znudzonymi małymi potworami. Zarówno my, jak i dzieci świetnie się bawiliśmy. Atrakcje zaczęły się już w stanicy - Franko pokochał swoją kamizelkę ratunkową, wybrał dla taty wiosło, które potem chętnie pożyczał i "pomagał" wodować kajak. Róża najpierw była niezwykle dumna ze swej kamizelki, jednak szybko ją szczerze znienawidziła - skutecznie krępowała jej ruchy.
Na rzece początkowo dzieci siedziały jak zahipnotyzowane. Wzięliśmy rodzinne canoe, więc środek naszej jednostki pływającej zarezerwowany był dla maluchów. Po jakimś czasie trzeba było wymyślać już atrakcje. Sama rzeka dostarczyła nieco rozrywki, bo pokonywanie zwalonych drzew, zdejmowanie kajaków z mielizn, czy przepływanie pod mostami jest w sumie bardzo fajne. Trzeba w tym miejscu dodać, że nasz syn zatacza się ze śmiechu gdy nam się coś nieprzyjemnego przydarzy - dostaniemy gałęzią w łeb, wdepniemy w kałużę, coś nas ochlapie. Miał więc ubaw po pachy. Franek ostatnio jest zapalonym, przesadnie ambitnym sportowcem, więc na kajaku chętnie brał wiosło w swoje ręce i cierpiał za każdym razem gdy inny kajak (nawet z obcymi pasażerami) go wyprzedzał.
Róża była zdecydowanie mniej zadowolona z wycieczki. Trochę się bała, więc najchętniej spędziłaby cały spływ na mych kolanach, denerwowała ją kamizelka i wymuszony bezruch. Atrakcyjne było dla niej jedynie wędrowanie pomiędzy kajakami (byliśmy z Mateuszem i Olą) i podjadanie smakołyków. Panience udało się jednak zdrzemnąć na dnie canoe, a pod koniec wyprawy odważyła się maczać ręce w wodzie za burtą, co szybko przerodziło się w ryzykowną zabawę, więc ja również cieszyłam się z rychłego końca spływu.
Nasz rodzinny chrzest rzeczny uważamy za udany. Wnioski wyciągamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz