Spotkanie z pierwszym (w dodatku napotkanym po dwóch godzinach) turystą zapadło mi w pamięć. Rzekł on, że niezmiernie się cieszy, widząc nas, mocno uścisnął nasze dłonie; wspomniał, że jak był tu ostatnim razem, nie ujrzał żadnego człowieka. Gdy po 10 minutach ujrzeliśmy grupkę kolejnych piechurów, po następnym kwadransie maraton rowerzystów przez myśl nam przeszło, że zostaliśmy przez kogoś nabrani. Główny mit, że Beskid Niski to dzikie góry, gdzie nie ma ludzi rozwiał się jak poranna mgiełka. Tym bardziej, że podczas przechodzenia przez wieś Wołowiec czuliśmy się dość dziwnie. My spoceni, zabłoceni, umęczeni - a wokół spacerujący weekendowicze z piwkiem, z wózkami dziecięcymi, ucztujący przy grillu.
Aczkolwiek (mimo wszystkich niehumanitarnych aspektów tego wydarzenia) wysiedlenie resztki mieszkańców na ziemie zachodnie samym górom wyszło na dobre. Trudno mi sobie wyobrazić w każdej dolinie rozciągające się na kilka kilometrów wioski pełne okropnych współczesnych domów, trudno mi sobie wyobrazić wtedy jakąkolwiek turystykę, gdyż w dolinach odstępy między przysiółkami nie przekraczały kilkuset metrów. Również piękne żelazne i kamienne krzyże znikłyby za nieestetycznymi płotkami, podobnie jak jabłonie i grusze.