Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 lutego 2016

Dolnośląskie cuda - sprostowanie


Kilka lat temu opublikowałem swój ranking dolnośląskich cudów w oparciu o własne doświadczenia. Teraz tamten tekst (dostępny tu) wymaga sprostowania, gdyż w drodze powrotnej z ferii zimowych udało nam się odwiedzić ponownie dwa z wymienionych tam zabytków: opactwo w Krzeszowie i zamek w Książu.


 
Opactwo krzeszowskie tym razem zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Może dlatego, że spędziliśmy tam pół dnia, a nie jak osiem lat temu - pół godziny. I od razu ten zabytek poszybował w górę w mej prywatnej klasyfikacji. Przede wszystkim zadziwiło nas ile miejsc można tam zwiedzić. Poprzednio poprzestaliśmy na kilku stacjach kalwarii oraz wnętrzu bazyliki, a teraz mieliśmy szansę po wykupieniu biletu na trasę rozszerzoną (oczywiście ze zniżką na Kartę Dużej Rodziny) wejść na wieżę i do podziemi oraz obejrzeć: dwa kościoły, muzeum w pałacu opata, mauzoleum Piastów i pawilon letni na wodzie. Szczególnie to ostatnie miejsce zaskoczyło nas, bo czegoś takiego nie spodziewaliśmy się zobaczyć w zwyczajnym sosnowym borze. A pojechaliśmy tam jeszcze przed wizytą w informacji turystycznej, by odbyć samochodową drogę krzyżową po nie zwiedzonej kilka lat temu części kalwarii. Jakie było nasze zdumienie, gdy pośrodku lasu obok dość dużego domu, zobaczyliśmy drewnianą altankę stojącą na palach pośrodku stawu, ponad źródełkiem. Niestety była zamknięta, ale tablica informacyjna wyjaśniała na jaki skarb patrzymy przez płot, a fotografie dawały pojęcie, czego można się spodziewać we wnętrzu. Jednak nie po to przecież przyjechaliśmy. Chcieliśmy zobaczyć inne stacje via crucis, ale jadąc szutrową drogą niestety pogubiliśmy się w lesie i po 15 minutach okazało się, że przebyliśmy grań Gór Kruczych i znajdujemy się kilkanaście kilometrów od Krzeszowa (zwykłą trasą).
 

Zwiedzanie opactwa zaczęliśmy od bazyliki, której barokowego wnętrza nie szpecą, jak w innych zabytkowych kościołach, żadne współczesne obrazy czy banery. Przy okazji wejścia na kościelną wieżę mogliśmy z bliska przyjrzeć się sławnym krzeszowskim organom, w których 97% elementów jest oryginalnych i pochodzi z osiemnastego wieku, a także przespacerować się po strychu między sklepieniem świątyni, a mansardowym dachem. Zapach wiekowego drewna, klimatyczne światło, kontrast cegieł i ciemnych krokwi powodował, że to miejsce warte było odwiedzin - w przeciwieństwie do wspinaczki na dach, która nie dość, że była dla mnie traumatyczna (bałem się, że Ninka wypadnie mi ze spoconych rąk i prześlizgując się przez prześwity w schodach spadnie z kilkunastu metrów), to jeszcze nie przyniosła nagrody w postaci rozległych widoków. Podziemia też lekko rozczarowały, ale myślami już byliśmy w letnim pawilonie na wodzie. Ten - zgodnie z przeczuciami - nas nie zawiódł. Przepyszne barokowe malarstwo pokrywało całe wnętrze drewnianej altanki, której przeznaczenia naukowcy na razie tylko się domyślają. Nie pozostała tam żadna niezamalowana część, poza misternie ułożonym parkietem. Obrazy o tematyce biblijnej poświęcone były różnym scenom z obu Testamentów, związanym z wodą, a także królowi Dawidowi, co nie dziwi, skoro miejsce zwie się Betlejem.
 

Na deser zostały nam: kościół św. Józefa z obrazami śląskiego Rembrandta czyli Michaela Willmanna; pełen światła, bieli i bardzo skromny w przeciwieństwie do bazyliki oraz przebogate mauzoleum Piastów Świdnicko-Jaworskich. To ostatnie miejsce dobudowano do głównej świątyni, przez co stanowi jakby ogromną kaplicę, niewiele ustępującą wielkości głównemu gmachowi. Wewnątrz miejsce pochówku znalazło dwóch książąt piastowskich: Bolko Surowy oraz Bolko Mały. Pstro pomalowane średniowieczne nagrobki, przedstawiające ich jako rycerzy leżących w pełnym rynsztunku, bardzo dobrze wpasowują się we wnętrze pełne fresków, rzeźb, ołtarzy. Ta przestrzeń sakralna zrobiła na mnie nawet większe wrażenie niż Sala Książęca w Lubiążu. To też przesądziło, że Krzeszów wyparł z mojej listy siedmiu cudów Dolnego Śląska tamtejsze opactwo.

 

Do zamku w Książu przyjechaliśmy głównie z jednego powodu - dzięki Karcie Dużej Rodziny mieliśmy zapłacić za zwiedzanie po złotówce, a osiem lat temu pocałowaliśmy klamkę, zobaczywszy jak drogi jest wstęp. Niestety ta wizyta po części rozwiała nasze wcześniejsze wyobrażenia o tym trzecim co do wielkości zamku w Polsce. Po pierwsze okazało się, że ponad połowę budynku zbudowano na początku XX wieku i to właśnie te fragmenty wyglądające na najstarsze. Dotyczy to również centralnej wieży, którą uznałem wcześniej za średniowieczny stołp. Po drugie zamek Hochbergów niewiele ma do zaoferowania zabytkowych wnętrz, nie licząc najsłynniejszej, barokowej, dwupiętrowej Sali Maksymiliana, w której złoto kapie z sufitu, a w bogactwie ornamentów i fresków można nie zauważyć braku dwóch pokaźnych malowideł. Po czwarte pokoje z epoki zostały zniszczone nie przez Armię Czerwoną, a hitlerowców przerabiających rezydencję na tajemniczy wojskowy obiekt. Niestety darowaliśmy sobie zwiedzanie tych podziemi, więc nie możemy się pochwalić znalezieniem złotego pociągu. Mimo tych zastrzeżeń oczywiście Książ to nadal jeden z moich osobistych dolnośląskich mirabiliów i nie traci swego miejsca na mojej liście.

Z braku niesamowitych komnat administratorzy zabytku starają się nadrobić te niedoskonałości, wieszając na pustych ścianach masę archiwalnych, wielkoformatowych zdjęć, a także przedstawiając historię księżnej Daisy i poplątane koleje losów ostatnich właścicieli Książa - książąt pszczyńskich. Z racji tego, że to historia niebanalna (romans syna z drugą żoną ojca, przeniesienie się Hochbergów z hitlerowskich Niemiec do sanacyjnej Polski, czy wreszcie jednego z nich w polskiej armii podczas II wojny światowej), odwiedzający szybko się w nią wciągają. Niestety nie dotyczy to nieczytających dzieci, które nudziły nam się niemiłosiernie, gdy my czytaliśmy podpisy pod kolejnym zdjęciem księżnej z synami.


Po zakończonej wizycie na zamku postanowiliśmy jeszcze pójść na punkt widokowy, by przypatrzeć się budowli z najwłaściwszej perspektywy. Róża i Łucja się nam jednak zbuntowały po całym dniu łażenia po zabytkach i za nic nie chciały przebyć jeszcze kilkuset metrów, więc zostawiliśmy je na murku w parku. Nie dane nam było jednak w to walentynkowe popołudnie rozkoszować się widokiem i robieniem wspólnych (z Franiem) zdjęć, gdyż jakaś mama o bardzo bujnej wyobraźni powiedziała nam, że skrajnie wyczerpane, do kości przemarznięte i bojące się nadciągającego zmroku dziewczyny o mało nie spadły na dno wąwozu, więc warto abyśmy jak najszybciej do nich wrócili. Kolejny raz okazało się, że jesteśmy wyrodnymi rodzicami, którzy szlajają się z nimi po różnych miejscach, zamiast wręczyć im po notebooku! Oczywiście gdy wróciliśmy do dziewczyn wyszło, że wszelkie ich problemy to czysta konfabulacja nieco przewrażliwionej pani.

poniedziałek, 12 października 2015

Plany, plany, plany

W naszych wyjazdach brakuje miejsca na improwizację. Każdy dzień jest dokładnie zaplanowany, często przygotowane są w zanadrzu atrakcje specjalne w razie pogorszenia pogody. Wynika to z tego, że każdy dzień urlopu jest na tyle cenny, że nie chcemy zmarnować go na szwendanie się tu i tam, bez konkretnego celu. Ja do tej pory (a minęło już ponad dziesięć lat) nie mogę odżałować dnia, który kompletnie wyczerpani po trekkingu na Choquequirao przebimbaliśmy w Cuzco, nadrabiając braki żywnościowe w tanich kantynach i pijąc piwo na Plaza de Armas, zamiast pójść na fiestę San Pedro y San Pablo. 
Innym wyróżnikiem naszych wyjazdów jest maksymalna różnorodność. Najlepszy wyjazd to taki, na którym każdego dnia robimy coś innego, a nie siedzimy dwa tygodnie nad morzem, czy dwa tygodnie dzień w dzień chodzimy po górach. Różnorodność jest kluczem do wyjazdu, który zapamiętamy na lata. Tego zabrakło podczas pierwszej rodzinnej wyprawy do Meksyku. Tam przez trzy tygodnie na przemian zwiedzaliśmy kolonialne miasta i indiańskie ruiny, jedynymi wyjątkami była cenota, wodospad i kanion.
Ostatnio zrezygnowaliśmy z typowych atrakcji dla dzieci, podczas podróży szerokim łukiem omijamy place zabaw – nasze dzieciaki mają tego aż zanadto na osiedlu. Różne tandetne parki rozrywki też nas już nie przekonują. Ile razy można odwiedzić parki miniatur, parki jurajskie ... Czy dzieciom tego brakuje? Nic na ten temat nie mówią, chyba się przyzwyczaiły, że podróż to czas na aktywności, których nie robi się w domu.

Dobrym przykładem ilustrującym powyższe rozważania teoretyczne był nasz wyjazd na południe Polski po targach BikeExpo w Kielcach. Pierwotny plan zakładał pojechanie na cztery dni do Doliny Chochołowskiej w Tatrach Zachodnich, ale szybko musieliśmy go zweryfikować - noclegi w weekend trzeba tam rezerwować z kilkumiesięcznym, a nie - jak sądziliśmy - kilkutygodniowym wyprzedzeniem.  Postanowiliśmy więc podzielić wyjazd na dwie części - wspinanie w Jurze, chodzenie po górach w Tatrach. Tak też zarezerwowaliśmy miejsca w gospodarstwach agroturystycznych. Jednak tuż przed wyjazdem okazało się, że nie mamy z kim jechać w skały, a sami nie potrafimy założyć stanowiska do asekuracji górnej. To wymusiło trzecią zmianę planów. Zamiast wspinaczki postanowiliśmy powędrować szkoleniową Via Ferratą w Tatrach. Trzeba znowu było szukać noclegu, tym razem w Bukowinie Tatrzańskiej i zrezygnować z jednego w Jurze. Już wtedy okazało się, że jurajski nocleg jest trochę nie po drodze, bo kolejny dzień mieliśmy spędzić w okolicach Krakowa, ale nie chciało nam się nic więcej szukać, bo szczerze nienawidzimy wydzwaniania noclegów. Aż do wyjazdu plan już nie ewoluował.


Poniewczasie żałowałem, że nie zmieniliśmy planów, bo Dolina Wodącej na pograniczu województw śląskiego i małopolskiego nie robiła prawie wrażenia w tak brzydką pogodę z lekką mżawką. W dodatku remontu zamku w Smoleniu nadal nie zakończono, nie było więc mowy o przyjrzeniu się urokliwym krajobrazom z baszty, a także brakowało dobrych oznaczeń czerwonych szlaków, który odchodziły spod ruin w każdym kierunku. Nieopatrznie poszliśmy w złą stronę, przez co straciliśmy kluczowe pół godziny, którego nam zabrakło, gdy wchodziliśmy do Jaskini Zegarowej (widzieliśmy tam nietoperza, który kilka razy sondował, czy warto już wylecieć z jaskini, czy jeszcze nie) i zaczęliśmy wdrapywać się na punkt widokowy z Zegarowych Skałach. Zmrok skrócił nam i tak krótki spacer.
Następnego dnia pogoda była już tylko barowa, więc nasz wcześniejszy wybór, żeby tego dnia zwiedzić kopalnię soli w Wieliczce, jak najbardziej się sprawdził. Niestety nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, ale też masa innych turystów. Stania w kolejce byłoby na 3 godziny, w dodatku w deszczu. Nic dziwnego, że odpuściliśmy i pojechaliśmy pokazać dzieciakom królewskie miasto Kraków podczas krótkiego spaceru w deszczu na trasie Wawel - Rynek - Wawel. Pobyt w Bazylice Mariackiej Franek skwitował "To było prawdziwe piękno". Polscy królowie z banknotów stali się dla dzieci znacznie bliżsi po zobaczeniu ich sarkofagów w Katedrze. A zwiedzanie Smoczej Jamy z przyczepką rowerową to karkołomne przedsięwzięcie, zwłaszcza na odcinku krętych schodów prowadzących z zamku do groty.

Najciekawszym dla mnie (bo nowym) miejscem widzianym tego dnia była zarastająca Pustynia Błędowska, pojechaliśmy tam całkiem przypadkiem, zobaczywszy drogowskaz kierujący na punkt widokowy - tym razem improwizowaliśmy! A że z mapy wynikało, że w to miejsce można podjechać samochodem i przejść kilkanaście kroków, pojechaliśmy tam i napawaliśmy się szeroką panoramą piasku wśród krzaków. Teraz żałuję, że podobnie nie zrobiliśmy widząc drogowskaz "Jaskinia Wierzchowska", ale z drugiej strony nie znalazłem żadnych ostrzeżeń odnośnie weekendowego zwiedzania kopalni w Wieliczce. Nie sądziłem, że to się tak skończy.

 
Kolejne dwa dni zostały już opisane na blogu. Natomiast ostatni dzień wyjazdu, jak najbardziej łączy się z treścią tego posta, bo też związany był ze zmianą planów i to rewolucyjną. Otóż we wtorek planowaliśmy zdobycie Trzydniowiańskiego Wierchu, a potem zejście Doliną Chochołowską do samochodu zostawionego na Siwej Polanie. Wstaliśmy więc o świcie, zjedliśmy wczesne śniadania, zostawiliśmy niepotrzebne rzeczy w narciarni, gotowi do wyjścia. Wtedy zaczął siąpić deszcz, a szczyty zasnute chmurami nie wróżyły rychłej poprawy pogody. W ciągu kilku sekund oboje stwierdziliśmy, że w takich warunkach nasza Nina nie ma praktycznie żadnej ochrony przed deszczem, dla nikogo ta wycieczka nie będzie przyjemnością i schodzimy już teraz, by odwiedzić Wieliczkę. Tak, nie odpuszczamy łatwo raz zamierzonej wycieczki, która tym razem świetnie się udała, nie czekaliśmy na przewodnika dłużej niż 15 minut (jeszcze dostaliśmy solidną zniżkę za Kartę Dużej Rodziny). Łucja dzielnie wędrowała ponad dwa kilometry, wdzięcząc się do pana przewodnika. Na chwilę tylko straciła rezon po inscenizacji wybuchu metanu, ale potem już dzielnie odwiedzała wszystkie komory, kaplicę św. Kingi, przeglądała się w podziemnych jeziorkach, a jej włosy targał pęd powietrza w kopalnianej windzie.



Podsumowując, dzięki wielorakim zmianom planów wyjazd nie wyszedł w 100% górski, a niezwykle różnorodny, bo znalazło się w nim miejsce na spacer po dzikiej przyrodzie, zwiedzanie zabytkowego miasta, wspinaczkę, trekking wysokogórski oraz eksplorację kopalni i jaskiń. Takie właśnie spędzanie czasu lubimy najbardziej.

wtorek, 6 października 2015

Wołowiec - 2064 mnpm

Członkowie Dziecięcego Klubu Wysokogórskiego z siedzibą na warszawskim Ursynowie w składzie Franciszek Ciborowski, Róża Ciborowska, Łucja Ciborowska oraz Nina Ciborowska (zbieżność nazwisk przypadkowa) postanowili zdobyć pierwszy w historii ich wspinaczek dwutysięcznik. Padło na dość łatwy szczyt - Wołowiec i klasyczną drogę pierwszych zdobywców. Jak zamierzyli, tak uczynili.


Wynajęci lokalni tragarze o trudnych do zapamiętania imionach Mhamayust i Thatapita, używając tradycyjnych lokalnych środków transportu (przyczepka rowerowa z zestawem trekking, chusta elastyczna i nosidełko turystyczne na stelażu) wciągnęli do bazy kilogramy sprzętu oraz niedomagających członków ekspedycji, podczas gdy pozostali miło przespacerowali dolinę zdającą się nie mieć końca. Basecamp postanowiono założyć na Polanie Chochołowskiej i ze względu na to, że Wołowiec wydawał się w zasięgu jednodniowej wspinaczki zdecydowano się na wejście stylem alpejskim bez zakładania obozów pośrednich.


Dobrze najedzeni alpiniści poszli wcześnie spać, nie zaprzątając sobie głów sprawami logistycznymi, które scedowali na tragarzy, którzy niestety rano zaspali, co uniemożliwiło rozpoczęcie akcji górskiej skoro świt. Mimo, że połowa członków wyprawy była niesiona w nosidełkach przez Szerpów, tempo ataku nie było zawrotne. A po zdobyciu Grzesia - pierwszego z osiągniętych szczytów grani Wołowca - nawet jeszcze spadło. Sprzyjało to powstawaniu konfliktów między członkami wyprawy. Spierano się, kto ma iść z kijkami, kto z kim w zespole. Atmosferę podgrzewali jeszcze napotkani po drodze alpiniści, którzy ostrzegali przed warunkami panującymi wyżej, ale nie brano tego serio. Młodzi wspinacze niedojrzale zachowywali się również ujrzawszy na szczycie Rakonia po raz pierwszy w tym sezonie śnieg. Tragarze próbowali studzić nastroje, a na grani wiał silny wiatr i przewalały się chmury.




Wobec spadającej temperatury powietrza i kończyn najmłodszych taterników, tuż przed atakiem szczytowym, na przełęczy przed wierzchołkiem podjęto dramatyczną decyzję. Połowa składu wyprawy przemarznięta i nie czująca się na siłach, zaczęła schodzić z grani do basecampu, natomiast najsilniejsi: Ciborowski i najstarsza Ciborowska wraz z jednym z szerpów mieli stworzyć zespół szturmowy, który zawiesi proporzec Klubu na pierwszym dwutysięczniku. Ku zdumieniu wszystkich dziewczyna niespodziewanie oświadczyła, że nie chce jej się wchodzić na szczyt. Żadne argumenty do niej nie trafiały, wszystkie kwitowała tym samym "no i co". Widać, gdzie indziej kieruje swe ambicje, więc członkowie DKW powinni rozważyć jej udział w następnych ekspedycjach organizowanych przez Klub.

 
Odważna dwójka mimo pojedynczych kupek śniegu podjęła ryzyko wspinania się bez asekuracji na wierzchołek, który właśnie ukrył się w chmurach.  Po krótkim, intensywnym ataku (Ciborowski uratował honor Klubu i zostawił podczas podejścia Mhamayusta daleko z tyłu) oboje stanęli na Wołowcu 28 września o godzinie 14.50.  Gdyby komórki się nie rozładowały, mogliby się połączyć z resztą wyprawy i zadać słynne pytania "Czy nas słyszycie? Zgadnijcie gdzie jesteśmy?". Niestety pobyt powyżej dwóch tysięcy metrów był krótki, na szczycie wiatr się zmagał, więc szczęśliwi zdobywcy po zrobieniu pamiątkowych zdjęć podążyli za resztą do bazy i wcale nie było im łatwo ich dogonić.

Bo chociaż średnia Ciborowska szła sama, to naprawdę schodziła w bardzo dobrym tempie - o własnych siłach zeszłaby do basecampu, gdyby nie to, że pozostałym członkom wyprawy kiszki grały marsza i marząc o ciepłych kisielach i zupkach chińskich, wymogli na tragarzu jej niesienie. Po noclegu w bazie wspinacze zaczęli powrót doliną do cywilizacji ze świadomością, że wyprawa zakończyła się umiarkowanym sukcesem.

niedziela, 13 września 2015

Ninja-GO!

Końcówka lata to dla naszej Ninki czas debiutów. Jeszcze niedawno odbywała swoją pierwszą daleką wycieczkę w mało znane okolice Kazimierza Dolnego, a w ostatni weekend sierpnia miała doświadczyć trudów i radości wyprawy rowerowej. Dla całej naszej rodziny miało to być pożegnanie wakacji - ostatnia letnia przygoda przed szkołą i zwykłym kieratem. Najpierw niezbyt długa przejażdżka na rowerach, ognisko z pieczeniem kiełbasek, a na koniec powrót "jeżynową drogą", jak ów szlak nazwały nasze córki, gdy dwa tygodnie wcześniej odkryliśmy idealny cel planowanej wycieczki - polanę piknikową "Zimne Doły" przy stawach w Żabieńcu pod Piasecznem. 
Jako że Nina ledwie skończyła 6 tygodni, planowaliśmy zapewnić jej najlepsze z możliwych rozwiązań - amortyzowaną przyczepkę rowerową z hamaczkiem. Musieliśmy jeszcze pogodzić różne potrzeby - Łucja miała jechać sama na rowerze tak długo jak się da, wiadomo było jednak, że prędzej czy później przesiądzie się do przyczepki, a rower wyląduje w bagażniku. Najlepszą odpowiedzią na te potrzeby (ze względu na pojemne miejsce na bagaż) byłby Croozer Plus 2, ale ponieważ w naszym przypadku porzekadło "szewc bez butów chodzi" jest niemal non stop aktualne, tak było i tym razem. Croozera porwali jacyś klienci, a nam został Burley D'Lite z leżaczkiem Weber. Też dobre rozwiązanie, ale jednak przy takim maluchu budziło moje wątpliwości. Webera ciężko zamontować, bo jak to uniwersalna wkładka  - pasuje do wszystkiego, ale tak naprawdę do niczego idealnie. Kombinowaliśmy więc z odpowiednim podwieszeniem, by małej zapewnić jak najbardziej poziomą pozycję.


Przetestowaliśmy je podczas krótkiego spaceru na lody i okazało się, że niezbędna będzie również pożyczona z fotelika MaxiCosi wkładka dla niemowlaka - coby było bardziej miękko i główka na boki nie latała. Gdy efekt nas wreszcie zadowolił, mogliśmy ruszać w drogę. 

 Do naszej rodzinnej ekipy dołączyli jeszcze znajomi - Kuba z małymi rowerzystami: Łucją i Jędrkiem oraz Manią w przyczepce. Szybko zarysował się jasny podział - czołówka peletonu, czyli starsze dzieciaki, które nie przerywając wesołych rozmów śmigały szybciej niż dorośli, następnie długo, dłuuuugo nic i oto wreszcie wyłania się z zza zakrętu powolny ogon, czyli mała Łucja, trochę większy Jędrek i motywujący ich rodzice. Ogon powolny, ale wytrwały i konsekwentny, dotarł nawet dalej niż się spodziewaliśmy. 


 Tak oto przejechaliśmy przez Ursynów i Las Kabacki, a dalszą część naszej 15-to kilometrowej drogi "ogon" spędził już w przyczepkach, a ich rowerki podwieszone do rączek przyczepek. Choć starszaków też trzeba było czasem zmotywować smakołykami, dłuższym postojem czy odpowiednim słowem, to przyjemna droga wśród pól asfaltowymi bocznymi drogami nie stanowiła dla nich problemu. Na miejscu zaś czekało nas pałaszowanie kiełbasek upieczonych na własnym ognisku, wycieczka na wieżę widokową i powrót "jeżynową drogą", gdzie każde z dzieci ufarbowało sobie uśmiech na fioletowo. 

 
Ninja sprawdziła się jako rowerowe niemowlę, choć podobnie jak podczas jazdy samochodem włączała syrenę podczas zbyt długich przystanków. Widocznie kocha szybkość. Swój debiut rowerowy przypłaciła jedynie piaskiem we włosach i oczach (Picie przydałby się dłuższy błotnik...). 




środa, 9 września 2015

Off the beaten track

Z żelazną konsekwencją realizujemy swoje plany wyprawowe. Na przykład z zamkiem w Janowcu było do trzech razy sztuka. Przy pierwszej okazji powstrzymał nas nieczynny prom przez Wisłę, niedawno - zbyt długo trwający turniej piłkarski Frania, teraz na szczęście już nic.
Janowiecka rezydencja, która ponad sto lat służyła jako darmowy skład materiałów budowlanych dla okolicznych mieszkańców, teraz ma się całkiem nieźle, a z każdym rokiem jej renowacja jest coraz bardziej zaawansowana. Na razie największą atrakcję stanowią kilkupiętrowe krużganki, prawie jak na Wawelu (to tam moje cztery dziewczyny prężyły się do aparatu jak rasowe modelki), ale odbudowano też małe pomieszczenie, gdzie umieszczono nagrobki Firlejów, makiety zamku i holenderski fajans. Gdyby jeszcze przystosowania do zwiedzania jedną z wież, to widoki byłyby rozleglejsze i może dałoby się dostrzec również Kazimierz Dolny.
Po przepłynięciu Wisły promem (naszym dzieciom ta atrakcja już zupełnie spowszedniała) w przeciwieństwie do większości samochodów, nie skierowaliśmy się w lewo na drogę do Kazimierza, a w prawo - w kompletny interior. Do grodziska Żmijowisko, nad rzeczką Chodelką, w centrum Kotliny Chodelskiej (tak właśnie nazywa się subregion Wyżyny Lubelskiej, który postanowiliśmy eksplorować).
 
To jedyne w Polsce plenerowe muzeum, którego nikt nie pilnuje, nie zamyka na noc, nie pobiera opłat za wstęp. Trudno do niego dojechać (żaden wandal od kilku lat nie znalazł do niego drogi), bo znajduje się pośrodku podmokłej doliny rzeczki Chodelki, a do najbliższej wsi jest około kilometra. Niewiele można tam zobaczyć: kilka zrekonstruowanych  chat słowiańskich, resztki wału grodziska  i kilka wiat, gdzie miejscowi chętnie spędzają wieczory. Miejsce ożywa dopiero podczas warsztatów archeologii doświadczalnej. Na nie właśnie przyjechaliśmy, choć mocno spóźnieni.
Gdy weszliśmy na teren skansenu tłumek ludzi grzał się przy ognisku. Obok piwo, suchy prowiant, brakowało tylko pieczenia kiełbasek. Szybko okazało się z jakiego powodu. To nie zwyczajne ognisko, a pół otwarte palenisko, w którym w temperaturze dochodzącej 1000 stopni Celsjusza wypalała się ceramika, stworzona przez uczestników warsztatów. Najprawdopodobniej byli nimi wyłącznie archeolodzy i ich rodziny - stąd taka familiarna atmosfera wokół ognia.
Mieliśmy okazję przypatrywać się jak gorące skorupy archeolodzy wkładają do utrwalacza, zwanego "żurem", a potem do wody, która szybko się wygotowywała. Niestety ten pokaz nie spełnił naszych wyobrażeń o ceramicznych warsztatach, choć sami jesteśmy sobie winni, że przyjechaliśmy pod sam koniec.


 Kolejnym przystankiem na naszej trasie było Opole Lubelskie. Jedynie odrestaurowany kościół popijarski daje wyobrażenie, jak miasteczko mogło wyglądać w połowie osiemnastego wieku, gdy należało do rodu Lubomirskich. Niestety część zabudowań klasztornych już nie istnieje, reszta wygląda jak rudery, przepyszny rokokowy pałac został przebudowany przez Rosjan na koszary, a teraz mieści się w nim liceum ogólnokształcące, miejski rynek został zabudowany kamieniczkami, a ratusz, stojący kiedyś pośrodku, został wtłoczony w okoliczną zabudowę i nikt już się nie domyśli jego wcześniejszej funkcji. Jedynie stawy rybne wyglądają jak na starych mapach i z nich też najbardziej skorzystaliśmy następnego dnia.
 
Ale zanim nadszedł następny dzień została nam wisienka na torcie czyli taki oto plan do realizacji. Przy zachodzącym słońcu spacerujemy groblami między stawami, pośrodku nich na małej wysepce czerwieni się zrujnowany barokowy kościół, a nasza karta pamięci w aparacie pęcznieje od świetnych ujęć.
Było naprawdę blisko, by ten plan nie powiódł się całkowicie. Tylko nawigacji i żelaznej konsekwencji zawdzięczamy, że zrealizował się choć w niewielkim stopniu. Sęk w tym, że atrakcja znajduje się na prywatnym gruncie, a właściciel nie życząc sobie nieproszonych turystów, zadbał o brak jakiekolwiek oznaczenia drogi do zabytku.  Pojeździliśmy więc wte i we wte asfaltem, aż wreszcie dzięki nawigacji znaleźliśmy się najbliżej ruin. Wtedy nie pozostało już nic więcej niż przedrzeć się przez chaszcze i stromizny oraz znaleźć piaszczystą drogę, którą przebije się samochód ze śpiącą resztą wycieczki. Niestety jak tam dojechaliśmy słońce schowało się za horyzontem ... To drobne niepowodzenie odbiliśmy sobie już wkrótce, bo nocleg mieliśmy niecodzienny - w szkole podstawowej przerobionej na pensjonat, gdzie mogło pomieścić z 50 osób, a my byliśmy jedynymi gośćmi. Zaskoczyło nas to niezmiernie, bo w okolicy miejsc noclegowych już brakowało.
Następnego dnia marząc o kąpieli, mieliśmy do wyboru dwa akweny: w Poniatowej i Opolu Lubelskim. Wybraliśmy błędnie ten pierwszy, ale po krótkim spojrzeniu na syfną wodę, pojechaliśmy do drugiego. Tam spotkaliśmy kulturalną młodzież, która nie piła piwa na plaży, sprzątała po sobie plastikowe torebki, a gdy się już w pobliżu dziewczynek wyrwało się im jakieś przekleństwo, to czerwienieli ze wstydu. Szkoda tylko, że krótkie było to na plażowanie, ale czekała na nas największa atrakcja wyjazdu czyli spacer ścieżką dydaktyczną po rezerwacie na Skarpie Dobrskiej, górującej kilkadziesiąt metrów ponad ujściem Chodelki do Wisły. Słowianie wybudowali tam pierwsze z gęstej siatki obronnych grodzisk, rolnicy uprawiali tam chmiel, maliny, jabłka i pszenicę, a dwoje innych turystów spacerowało szlakiem. My przez dwie godziny niespiesznie wędrowaliśmy od widoku do widoku, od wąwozu do wąwozu, od sadu do sadu - przez chwilę czując się jak na długich wakacjach.
Gdy przez pół godziny staliśmy w korku podczas przejazdu przez zatłoczony Kazimierz Dolny, stwierdziliśmy, że lepiej czujemy się na odludziu.

Spytacie na koniec, jak debiut Niny? Czy będzie z niej kawał podróżnika? Tak, zdecydowanie! Przejechała 2,5 godziny samochodem w foteliku i płakała jedynie, gdy staliśmy w korkach. Niestety również nas opóźniała, czego jeszcze nie nauczyliśmy się uwzględniać w swoich planach.