Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 5 maja 2017

Psi Nos

Ambitne plany na majówkę pokrzyżowała nam pogoda (śnieg + zbyt zimne noce jak na spanie w namiocie). Nie spędziliśmy więc pięciu dniu w Kotlinie Kłodzkiej i w okolicach: bulderując na Kamiennej Górze, wdrapując się na Śnieżnik, wałęsając się po zabytkowych miasteczkach: Międzygórzu, Bystrzycy, Paczkowie, Bardzie, zwiedzając pałac w Kamieńcu Ząbkowickim, za to wykorzystaliśmy plan z zeszłego roku czyli pojechaliśmy na jeden dzień na Psi Nos. Oczywiście na bouldery. A plan "kłodzki" zostawiamy sobie na kolejny dłuższy weekend - Wy zresztą też możecie go wykorzystać!
Psi Nos to kilka skałek między Kusiętami, a Srockiem, położonych na wzgórzu pośrodku liściastego, jurajskiego lasu. Bez GPS'a nie ma szans tam trafić. Z nawigacją też nie jest łatwo, ale dzięki temu nikogo się tam nie spodziewaliśmy, bo wypaśne baldy znajdują się kilometr dalej i to tam kierują swe kroki wymiatacze boulderingu. Ten rejon został przez odkrywców zaklasyfikowany jako miejsce dla początkujących czyli w sam raz dla naszej dzieciarni (i dla nas). Na miejscu czekało dwanaście przystawek ulokowanych na dwóch niewysokich kamieniach. Na pierwszym dzieciakom wspinanie nie szło (zbyt duże odległości między półkami skalnymi), natomiast na mniejszym szalały, bo w głazie pełno było małych dziurek, gdzie bez kłopotu wkładały paluchy. Róża jakby od niechcenia pokonywała bald za baldem, Franek niewiele jej ustępował - ambicja go niosła, a Łusia z gracją spadała na materac. Gdy się nie wspinały, skakały na crashpady, spotowały się nawzajem, robiły filmiki aparatem. Na tyle im się to podobało, że na cztery godziny zapomniały o istnieniu komórek.




Gdy oni grali, dorośli mogli się powstawiać (z różnym skutkiem) na bardziej wymagające linie. Niestety dwie przystawki prowadziły po całkowicie mokrej skale, poszukaliśmy więc w okolicy nieeksploatowanych głazów. A słoneczko grzało, ptaki śpiewały,  wokół cisza i spokój ...



Trzeci kamień nie miał opisanych tras, więc sami mogliśmy wymyślać problemy boulderowe - Marka były najfajniejsze, choć nikt prócz niego nie zaliczył topu. Dziewczynki też na kanciku opracowały przystawkę. Jej przejście kończyło jakże udany dzień wspinaczkowy. Trzeba tylko z tego kamienia zejść. A nie należało to do najłatwiejszych. Dziewczyny siedziały więc okrakiem cztery metry nad ziemią, czekając na sprowadzenie na ziemię. Akcja ratunkowa wymagała udziału wszystkich dorosłych. Marek spuszczał je na wyciągniętych rękach,  Justa podtrzymywana przeze mnie, łapała za uda i potem ja je przejmowałem. Fajna przygoda - musiała myśleć przypatrująca się nam z crashpada Ninka, która (sądząc po jej domowych akrobacjach) nie może się doczekać, kiedy pociśnie pierwszego balda.





Łącznie spędziliśmy na Psim Nosie siedem godzin, a do eksploracji zostały jeszcze dwa kamienie oraz trzy-cztery trudniejsze trasy na pierwszym głazie. Jest więc po co tam wracać,  tym bardziej że to najbliższe od Warszawy baldy, gdzie nie straszy leśniczy.

piątek, 21 października 2016

Rowerowo w 2016 - przegląd

Ten rok miał być przełomowy, jeśli chodzi o nasze podróże rowerowe. Planowaliśmy puścić się jakimś szlakiem na wielodniową wycieczkę, z nocowaniem w namiocie i innymi urokami wędrówki z dobytkiem w przyczepce rowerowej i sakwach. Było to tym bardziej prawdopodobne, że Łucja przesiadła się na większy rower - dokładnie ten, na którym Róża jako jej równolatka była w stanie pokonać 50 km po asfalcie. Ale Łucja to Łucja! Do wysiłku fizycznego, w tym do jazdy na rowerze podchodzi jak do kanapki z szynką czyli z mieszaniną obrzydzenia i niechęci. Dobrze chociaż, że ze wspinaczką jest inaczej ... Ale nie zwalajmy tylko na najmłodszych, wina też leżała po naszej stronie, niezbyt nam się chciało wsiadać na siodełko po pracy na kilku etatach. Koniec końców w tym roku przejechaliśmy na rowerach wspólnie (w stylu wyprawowym) marne 75 kilometrów, o czym będzie poniżej.


1. Puszcza Kampinoska

Do tej pory po Puszczy tylko spacerowaliśmy. I te spacery po piaszczystych wydmach utwierdzały nas w przekonaniu, że Kampinos to nie tereny na rowerowe eskapady. Jednak pewnego weekendu niepomni swej wiedzy i znudzeni ciągłymi wycieczkami na południe od Warszawy postanowiliśmy dać parkowi narodowemu pierwszą szansę. Najpierw zaczęliśmy od wsłuchania się w odgłosy puszczy w dość interaktywnym muzeum w Izabelinie, potem zaparkowaliśmy samochód w Granicy i zapakowaliśmy sprzęt biwakowy do przyczepki dla psa, która posłużyła jako bagażówka i ruszyliśmy szlakiem rowerowym obrzeżami puszczy nad Bzurę. Jechało się przyjemnie, piaskowych odcinków nie było zbyt wiele, więc bardzo sprawnie dotarliśmy do urokliwego kempingu nad brzegiem rzeki. Dzieciaki miały placyk do zabaw, my miejsce na romantyczne patrzenie w gwiazdy, a Ninka zaliczyła swój namiotowy debiut.




Wracać oczywiście nie chcieliśmy tą samą. A że w Puszczy Kampinoskiej jest jeden szlak rowerowy po obrzeżach, byliśmy zmuszeni znaleźć inną drogę powrotną do samochodu. Początkowo droga biegła asfaltem przez kilka wiosek, ale mimo tego tempo nam spadło - Łusia pierwszego dnia musiała dać z siebie wszystko (przejechaliśmy wtedy około 15 km) i chyba potrzebowała dnia odpoczynku, bo teraz nawet po równej drodze i to na początku jazdy - marudziła. Do jej jęków dołączyła reszta, gdy zjechaliśmy z asfaltu i zaczęły się piaski. I to takie piaski, gdzie trzeba było schodzić z roweru, ciągnąć przyczepkę i rower Łucji, której sił brakowało na walkę z grząskim podłożem. Prowadzenie przez kilka kilometrów rowerów, walka z upałem, ogólne zdenerwowanie (w tym płacze Ninki) zabiło całą przyjemność z wycieczki. A była ona bardzo ciekawa, przejeżdżaliśmy przez tereny dawnych, opuszczonych przez mieszkańców wewnątrz-puszczańskich wiosek, po których zostały tylko fundamenty, wejścia do podziemnych spichlerzy oraz drzewa owocowe. Niestety drugiej szansy Puszczy Kampinoskiej długo nie damy ...





 2. Promem do dziadków

W lipcu ruszyła przeprawa promowa między Wilanowem i Wawrem na wysokości naszej ulubionej warszawskiej plaży czyli Kępy Zawadowskiej, co skróciło prawie o połowę dystans z Ursynowa do domu babci i dziadka. Postanowiliśmy skorzystać z tej okazji i po raz kolejny rozbić namiot w ich ogrodzie, wiedząc że nawet najsłabsze ogniwo z naszej drużyny nie zdąży ponarzekać na dystansie mniejszym niż 15 km. Tak też się stało. Najcięższym momentem było jedynie wtaszczenie dwóch przyczepek (tym razem za towarówkę robił Nordic Cab Explorer) oraz pięciu rowerów na stromą, piaszczystą skarpę na wawerskim brzegu. Przez pozostałą część czasu rozkoszowaliśmy się samą jazdą na rowerach, sielskimi krajobrazami, piękną pogodą. Niestety nie dane nam było przedłużyć tych miłych doświadczeń, bo w nocy zaczęło padać, wygnało nas z namiotu i ja, jak niepyszny, musiałem (w strugach deszczu) środkami transportu miejskiego jechać po samochód.






3. Green Velo (Grabarka - Mielnik - Janów Podlaski)

Pierwsza w pełni udana wycieczka rowerowa w 2016 roku! Mogę się jedynie przyczepić do tego, że nie była dłuższa. O przejeździe Green Velo marzyliśmy od zeszłorocznych targów rowerowych, na których obłowiliśmy się dużą ilością map i przewodników, dotyczących tego szlaku. Na pierwszy ogień poszły okolice Podlaskiego Przełomu Bugu. Start w Grabarce pozwolił nam poopowiadać dzieciakom o prawosławiu oraz urokach studenckiego życia, bo tamże prowadziliśmy przecież swoje pierwsze badania etnograficzne. Potem ruszyliśmy świetnie oznakowanym szlakiem do Mielnika, gdzie mieliśmy przenocować. Trasa początkowo prowadziła drogą asfaltową, gdzie nie jeździły żadne samochody, potem szutrową wśród pól, by skończyć się długim, łagodnym zjazdem do wsi Moszczona Królewska, gdzie czekał na nas pierwszy z MORów.



Ninka miała szansę wyjść z przyczepki rowerowej, rozprostować kości, zjeść kabanosa, ja w całkowitej nieświadomości siedziałem bezczynnie, choć w okolicy kłębiły się dziesiątki sowieckich bunkrów do eksploracji, a wszyscy mogliśmy patrzeć na co poszły miliony z Unii Europejskiej. Dalsza droga biegła znów szutrówką wśród pól i lasów, aż w końcu dojechaliśmy do uczęszczanej drogi wojewódzkiej, wzdłuż której brakowało pasa rowerowego, więc zestrachani jechaliśmy poboczem, mijani przez ciężarówki.


Milej zrobiło się w Mielniku, który wywarł na nas bardzo pozytywne wrażenie. Mimo że zabytków pozostało tam niewiele, to miasto położone na wzgórzach ponad doliną Bugu, z grodziskiem, zrujnowanym kościołem, odkrywkową kopalnią kredy nadaje się świetnie na bazę wypadową. Tym bardziej, że funkcjonuje tam przedziwny kemping, zarządzany przez władze gminne. Nie jest on nijak pilnowany, panie pobierające opłatę pojawiają się, gdy zmrok zapada, a płaci się tylko za namiot, bez względu ile osób w nim nocuje! 
Jak pewnie zauważyliście na zdjęciach, te 15 km jechaliśmy bez zbędnego obciążenia, bo nasz plan przewidywał, że ja wrócę się rowerem do Grabarki po samochód. Udało się to sprawnie i nikt nawet nie zauważył mojej nieobecności podczas objadania się pizzą.

Następnego dnia po przeprawie promowej przez Bug turlaliśmy się spokojnie do Janowa Podlaskiego, gdzie Justa z dzieciakami miała spędzić kolejne kilka letnich dni. Łuśkę motywowało do dalszej jazdy liczenie gniazd bocianich w jednej z wiosek. Poza tym sporo było zjazdów, teren lekko pofałdował, co zaowocowało wreszcie jakąś przygodą. Otóż Justa jechała wolno z Łucją, a reszta szusowała po wzgórzach. gdy ostatecznie straciliśmy je z oczu, postanowiliśmy się zatrzymać. I tak czekaliśmy i czekaliśmy, aż wreszcie jeden z wielu spotkanych tego dnia rowerzystów przekazał nam informację od dziewczyn, że spadł im łańcuch. Jak niepyszni musieliśmy wdrapać się na pagórek ...
Tym razem nie musiałem wracać na rowerze po wóz techniczny, bo podwiózł mnie tam Daniel, za co raz jeszcze dziękuję :)


Ogólnie Green Velo mówimy tak! Ten fragment dobrze oznaczony, z licznymi wiatami, poprowadzony drogami bez grama piasku zachęca do eksploracji kolejnych (tym razem bez udziału samochodu) ...

środa, 28 września 2016

Między Zieloną Skałą, a Kowadłem

Ten sezon wspinaczkowy nam nie wyszedł. Winnych znalazłoby się wielu, więc nie warto ich tu wspominać. Grunt, że mimo naszej olbrzymiej pasji od początku maja do końca września litej skały nie macaliśmy ni razu. Jakby cały świat sprzysiągł się, abyśmy nie mogli się wspinać (oczywiście chodzi tylko o wapień, bo sztuczne ścianki odwiedzamy średnio dwa razy w tygodniu).


Jednak w zeszłym tygodniu wpadliśmy na pomysł, by samemu pojechać na baldy, gdzie nie ma leśniczego czyli na "Psi Nos" w Kusiętach, co uruchomiło potężną lawinę wydarzeń. Gdy Marek (mój szwagier) to usłyszał, oczy mu się zaświeciły, bo w pobliżu są do zrobienia najtrudniejsze problemy boulderowe w Polsce, w tym "La psiocha", której nie udało mu się przejść poprzednim razem. Nasze oczy zaświeciły się wtedy jeszcze mocniej, bo przecież on mógłby nam zawiesić "wędki", abyśmy spróbowali swych sił w większych formach. Wystarczyło tylko znaleźć opiekę dla Frania, wolącego zagrać swój mecz ligowy niż zaliczyć pierwszą "szóstkę" w skałach i już siedzieliśmy sobie w naszym samochodzie, pełnym crashpadów, uprzęży wspinaczkowych i innego szpeju, słuchając "Rasmusa i włóczęgę" Astrid Lindgren. Krajobraz się zmieniał, aż wreszcie po dwóch godzinach jazdy ujrzeliśmy "Zieloną Górę" - rezerwat, będący celem naszego wyjazdu. Tak, rezerwat! Nie przesłyszeliście się, po raz kolejny pojechaliśmy w miejsce, gdzie nie można się wspinać, niepomni majowych doświadczeń ... Ale to nie jedyny błąd, który popełniliśmy podczas tej lawiny wydarzeń. Za bardzo dostosowaliśmy się do Marka i nasze skały nie dość, że były obwarowane zakazem wspinaczki, to jeszcze brakowało na nich najłatwiejszych dróg wspinaczkowych dla dziewczynek.



Za ten błąd zapłaciła przede wszystkim Łucja, której nawet - ku naszemu, wielkiemu rozczarowaniu (wszak zaczęła już się wspinać w sekcji dziecięcej na Cruxie) - nie udało się pokonać drogi o wycenie V+. Potem się zblokowała, sfochowała i porzuciła wspinaczkę na rzecz wygłupów z siostrami i pstrykania nieostrych fotek pozostałym łojantom. Każdy więc znalazł coś co lubi, Ninka nawet zdrzemnęła się na niepotrzebnym nam crash padzie, a Róża mogła zaszaleć w skale, choć okazało się, że niski wzrost nie pozwolił jej zrobić jednej z dróg na "Kowadle", to na kikunastometrową "Zieloną Skałę" wlazła z drobnymi ułatwieniami, podczas gdy ja tylko przez chwilę i z dość daleka ujrzałem miejsce na szczycie, gdzie Marek zawiesił nam linę. Lecz nawet z tych moich skromnych dokonań w skale Justa (topująca wszystkie drogi za pierwszym razem) była dumna (albo też mam taką nadzieję:)). 


Siedem godzin pod skałą starczyło nam na "zrobienie" trzech dróg (V+; VI, VI.1), leśniczy na szczęście miał inny pomysł na niedzielę niż ściganie wspinaczy, Marek rozwiązał kilka nowych boulderowych problemów, a warun był jak marzenie.

 
Wnioski z wyjazdu są trzy. By jak najbardziej zaangażować dzieci we wspinaczkę, trzeba dobrać łatwiejsze drogi, żeby nie zniechęciły się zbyt szybko i dłużej zajmowały się najmłodszą :). By zminimalizować czas przygotowań, należy znaleźć miejsca, gdzie bardzo łatwe trasy sąsiadują z takimi dla dorosłych (też zresztą niespecjalnie trudnymi), dzięki czemu można by wykorzystać to samo stanowisko. By móc wytyczać w skałach nowe drogi i nadawać im poetyckie nazwy jak "foch Łucyjki", "histeria Franka", czy "szaleństwa panny Rózi", musimy jeszcze kilka sezonów zaczekać, bo nasza pogoń za wspinaczkowym światem dopiero rozpoczyna się na dobre.

środa, 11 maja 2016

Piknik pod wiszącą skałą

Mantlowanie, giełganie, spotowanie, red pointy... czegóż to się człowiek nie nauczy na jednym ekspresowo krótkim wyjeździe na baldy. Wystarczy jednak, ze ruszy z takim fascynatem jak mój brat, a słownik wzbogaci się o nowe branżowe terminy. Oprócz teorii załapie też sporo podstawowej wiedzy praktycznej, na przykład takiej, że gdy ktoś się na kamulec wspina, to się go pilnuje i gdy trzeba wyłapuje, a nie bezradnie ręce rozkłada, bo czasem jedyną granicę między bolesnymi otarciami (jak w moim przypadku) a poważnym połamaniem stanowią wyłapujące ręce i niewielki crash pad (materac).
 

Baldy? A co to? - spytacie. W naszym przypadku alternatywa dla wspinania z liną w Jurze, na które zabrakło nam partnerów i wiedzy teoretycznej. Zapakowaliśmy więc Marka do naszego pojemnego auta na jedyne wolne miejsce i ruszyliśmy do Adamowa popróbować wspinania w małej formie. Przygód było kilka, pierwsza zaś wynikała z faktu, że skałki w Adamowie to rezerwat przyrody. 
Topo (przewodnik) Adamowa wspomina co prawda na samym wstępie, że wspinanie tam jest zabronione i wskazówki mają charakter czysto teoretyczny, ale myśleliśmy, że niejaki leśniczy, postrach wspinacza, to taka postać jak nie przymierzając Yeti czy inny potwór z Loch Ness. Ktoś, kiedyś go widział, ale to było dawno i nieprawda. Otóż nie. Legendarny zły leśniczy z Adamowa istnieje i my go spotkaliśmy! Spotkanie zresztą było dość miłe, a leśniczy przyjazny, jednak nieubłagany. Za jego sprawą zamiast wspinać się w szerszym gronie na wcześniej upatrzonej skale o pokrętnej nazwie Parapetolog, gdzie problemów na naszym poziomie było sporo, musieliśmy przenieść się nieco dalej, gdzie mrówki, kleszcze i nie wiem co jeszcze. Marek nieco ukradkiem zdążył jeszcze popróbować arcytrudnego balda, który zrzucał go i tym razem, ale nasi chłopcy odchodzili z Parapetologa z niedosytem - nie udało im się skończyć tego co zaczęli.

 

Na nowym miejscu Róża wspinała się jak moda kozica, Łucja również starała się pokonać niedobory wzrostu gigantycznym zapałem, a reszta walczyła z grawitacją. Mnie ona raz pokonała w sposób niemal tragiczny - poleciałam z wysokości 2,5m i tylko sprawne wyłapanie przez Marka uchroniło mnie przed śmiercią lub kalectwem ;). 





Wniosków z wyjazdu mamy kilka:
1. piknik pod wiszącą skałą z dziećmi jest możliwy, ale wszyscy wrócą niemiłosiernie brudni i zmęczeni
2. wspinanie w skale to zupełnie co innego niż na panelu
3. lepiej nie spotykać złego leśniczego, bo choć miły, to popsuje plany
4. Jura chyba jednak wygra


niedziela, 13 marca 2016

Białe szaleństwo

Popularne wyjaśnienie brzmi: globalne ocieplenie. Emisja dwutlenku węgla itd, wszyscy już to słyszeliście więc wiecie. Inna wersja głosi naturalne, cykliczne zmiany w klimacie, tak już bywało w historii świata i teraz też tak będzie. Fakt pozostaje jednak faktem - śniegu w zimę jak na lekarstwo. A my kolejny już rok szukamy zimą i znajdujemy w tym samym miejscu - na karkonoskich wysokich równiach.



Minęły już czasy, gdy baliśmy się zimowych wyjazdów z dzieciakami (a był taki moment, gdy powiedziałam - nigdy więcej!), bo zimno, bo mnóstwo ciuchów, bo zmienianie pieluch i karmienie na mrozie. Może "dorośliśmy", może się jeszcze bardziej znieczuliliśmy, a może po prostu zaczyna grać nasze doświadczenie i wypracowane modele przeprowadzania takiego logistycznie skomplikowanego przedsięwzięcia. W każdym razie nasza zuchwałość rośnie wprost proporcjonalnie do liczby dzieci ;) Oczywiście lata świetlne dzielą nas jeszcze od wyczynów na miarę TrisTrans Saga, ale zimowe zdobywanie umiarkowanych szczytów staje się naszą rodzinną tradycją.


Oczywiście są zasady:
1. odpowiedni sprzęt, z którym niemożliwe staje się możliwe,
2. dobrze skomponowany, zbilansowany pod kątem upodobań smakoszy w przedziale 0-10 lat prowiant,
3. jak najwięcej schronisk na szlaku,
4. realny plan B, czyli wycof.
Przydaje się także punkt 5, czyli dobra forma psychiczna głównych tragarzy oraz ich consensus co do procedury uruchomienia punktu 4.

Karkonosze znów miały nam do zaproponowania odpowiedni szlak, tym razem na Szrenicę. Szlak doskonale łatwy, odpowiednio szeroki i wypłaszczony dla przyczepki rowerowej w wersji trekkingowej, którą miała podróżować Nina, z aż dwoma schroniskami po drodze. Na dodatek pełen wspomnień, bo już niegdyś przez nas "liźnięty" na odcinku do wodospadu Kamieńczyk. Ideał. Jak się okazało wyprawa ta miała niespodziewanie dorzucić do naszych doświadczeń swój mały wkład, który jako nowa atrakcja na pewno na stałe zagości w zimowych wędrówkach.


marzec 2011 (małe to Róża)


luty 2016

Pierwszy odcinek szlaku, bardzo zatłoczony, bo wybierany jako ciekawa i krótka wycieczka z wyraźnym celem - wodospadem, okazał się być najtrudniejszym do pokonania. Kamienista ścieżka była całkowicie oblodzona, co dla Pity ciągnącego przyczepkę stanowiło szczególne wyzwanie. Duch w nas jednak nie gasł. Jakże by mógł? Piękna pogoda, dzieci jeszcze pełne sił i zapału (nawet nadworny spowalniacz - Łucja), dookoła las skąpany w promieniach słońca, co przywodziło nam na myśl wspomnienia z poprzedniej tutaj bytności. No i przede wszystkim on - bohater dnia, czyli śnieg. Coraz więcej tego bohatera panoszyło się na szlaku, co tylko nas mogło cieszyć.



Im wyżej wchodziliśmy, tym nasze (dorosłych) nastroje rosły, w obliczu otwierających się widoków na dolinę i karkonoskie szczyty. Dziecięce nastroje natomiast wyraźnie pikowały. Łucja potrzebowała coraz wymyślniejszych motywacji do wspinaczki, Róża swój entuzjazm zostawiła 100 metrów niżej, Nawet Franek przeżył kryzys, który ewidentnie sygnalizował, że nasz syn zrobił się głodny. I jakoś zapewne w momencie gdy staliśmy nad rozwalonym na śniegu Frankiem, który tak właśnie kontestował nasz pomysł na ten dzień, pojawiło się TO.
- Świst! - Śmignął jeden.
- Świst! - Kolejny. I to z plecakiem.
Zmęczenie z lekka zostało zapomniane, bo oto w dziecięcych głowach zakiełkowało pożądanie. Tym co rozpaliło małe umysły był skromny kawałek plastiku pod siedzeniami mijających nas turystów. Pomysł z którym spotkaliśmy się i skrzętnie wykorzystaliśmy podczas schodzenia ze Śnieżki, tu został rozbudowany o odpowiednie akcesorium. Po szlaku co chwilę zjeżdżali na "jabłuszkach" kolejni wędrowcy, a nasze dzieci myślały już tylko o tym jak skombinować dla siebie taki przydatny drobiazg. Podczas drogi do miejsca postoju (stoliki i ławki niemal cale pod śniegiem!) narzekaliśmy czemu nie zaopatrzyliśmy się we własne egzemplarze na parkingu i przypomnieliśmy sobie ich cenę, wspinając się dalej do schroniska dywagowaliśmy nad ewentualną możliwością zakupu plastikowych skarbów w schronisku i zanim tam dotarliśmy zapadła już decyzja o podjęciu poszukiwań za wszelką cenę. Tak to "jabłuszka" ułatwiły nam osiągnięcie pierwszej bazy, bo mimo że Franek już po przekąsce na szlaku odzyskał animusz, a Łusia wręcz przeciwnie musiała momentami wsiąść do przyczepki, to myśli wędrowców sięgały znacznie dalej niż ich zmęczone nogi.




Posiedzenie w schronisku jak zawsze naładowało akumulatory dzieci. Czy sprawiła to uwielbiana przez nie kuchnia schroniskowa (fasolka po bretońsku, pomidorowa, pierogi, bigos... pychoty!)? Czy trochę ciepła dla zmarzniętych stóp? Czy partyjka piłkarzyków z innymi dzielnymi wędrowniczkami? Dość, że powyżej schroniska po zaśnieżonej drodze wspinaliśmy się już w równym tempie, Tym razem istniała też dodatkowa motywacja - niestety w miejscu posiłku jabłuszka się skończyły. Co oznaczało, że wcześniej BYŁY! Skoro tak, to może do schroniska wyżej nie wszyscy dotarli by wykupić cały zapas plastikowego szczęścia wprost sprzed nosa naszych niedoszłych saneczkarzy? Poza tym - jaki zjazd się szykował z samej góry! Snując takie rozważania spokojnie dotarliśmy do celu - na szczyt Szrenicy.





Tym razem widoczność nie powalała, ale pod nami rozciągał się śnieżny krajobraz i to wystarczyło nam do szczęścia. Poza tym schronisko na szczycie stanęło na wysokości zadania i plastiki były, co z kolei wystarczyło do szczęścia dzieciakom. Po krótkich negocjacjach zgodziliśmy się zakupić 2 sztuki, bo horrendalna cena odstraszyła nas na tyle skutecznie, że byliśmy skłonni podjąć ryzyko katastrofy, którą mógł zwiastować rachunek 3 dzieci : 2 ślizgi. Droga w dół, mimo nieuniknionych w tej sytuacji konfliktów, okazała się głównie feerią pisków i krzyków radości, śnieżnych upadków, gonitw i wyścigów, śmiechu i szaleństwa. I to tempo! Taki mały gadżet a tyle zalet! Odtąd nasz must have!