Popularne wyjaśnienie brzmi: globalne ocieplenie. Emisja dwutlenku węgla itd, wszyscy już to słyszeliście więc wiecie. Inna wersja głosi naturalne, cykliczne zmiany w klimacie, tak już bywało w historii świata i teraz też tak będzie. Fakt pozostaje jednak faktem - śniegu w zimę jak na lekarstwo. A my kolejny już rok szukamy zimą i znajdujemy w tym samym miejscu - na karkonoskich wysokich równiach.
Minęły już czasy, gdy baliśmy się zimowych wyjazdów z dzieciakami (a był taki moment, gdy powiedziałam - nigdy więcej!), bo zimno, bo mnóstwo ciuchów, bo zmienianie pieluch i karmienie na mrozie. Może "dorośliśmy", może się jeszcze bardziej znieczuliliśmy, a może po prostu zaczyna grać nasze doświadczenie i wypracowane modele przeprowadzania takiego logistycznie skomplikowanego przedsięwzięcia. W każdym razie nasza zuchwałość rośnie wprost proporcjonalnie do liczby dzieci ;) Oczywiście lata świetlne dzielą nas jeszcze od wyczynów na miarę TrisTrans Saga, ale zimowe zdobywanie umiarkowanych szczytów staje się naszą rodzinną tradycją.
Oczywiście są zasady:
1. odpowiedni sprzęt, z którym niemożliwe staje się możliwe,
2. dobrze skomponowany, zbilansowany pod kątem upodobań smakoszy w przedziale 0-10 lat prowiant,
3. jak najwięcej schronisk na szlaku,
4. realny plan B, czyli wycof.
Przydaje się także punkt 5, czyli dobra forma psychiczna głównych tragarzy oraz ich consensus co do procedury uruchomienia punktu 4.
Karkonosze znów miały nam do zaproponowania odpowiedni szlak, tym razem na Szrenicę. Szlak doskonale łatwy, odpowiednio szeroki i wypłaszczony dla przyczepki rowerowej w wersji trekkingowej, którą miała podróżować Nina, z aż dwoma schroniskami po drodze. Na dodatek pełen wspomnień, bo już niegdyś przez nas "liźnięty" na odcinku do wodospadu Kamieńczyk. Ideał. Jak się okazało wyprawa ta miała niespodziewanie dorzucić do naszych doświadczeń swój mały wkład, który jako nowa atrakcja na pewno na stałe zagości w zimowych wędrówkach.
marzec 2011 (małe to Róża) |
luty 2016 |
Pierwszy odcinek szlaku, bardzo zatłoczony, bo wybierany jako ciekawa i krótka wycieczka z wyraźnym celem - wodospadem, okazał się być najtrudniejszym do pokonania. Kamienista ścieżka była całkowicie oblodzona, co dla Pity ciągnącego przyczepkę stanowiło szczególne wyzwanie. Duch w nas jednak nie gasł. Jakże by mógł? Piękna pogoda, dzieci jeszcze pełne sił i zapału (nawet nadworny spowalniacz - Łucja), dookoła las skąpany w promieniach słońca, co przywodziło nam na myśl wspomnienia z poprzedniej tutaj bytności. No i przede wszystkim on - bohater dnia, czyli śnieg. Coraz więcej tego bohatera panoszyło się na szlaku, co tylko nas mogło cieszyć.
Im wyżej wchodziliśmy, tym nasze (dorosłych) nastroje rosły, w obliczu otwierających się widoków na dolinę i karkonoskie szczyty. Dziecięce nastroje natomiast wyraźnie pikowały. Łucja potrzebowała coraz wymyślniejszych motywacji do wspinaczki, Róża swój entuzjazm zostawiła 100 metrów niżej, Nawet Franek przeżył kryzys, który ewidentnie sygnalizował, że nasz syn zrobił się głodny. I jakoś zapewne w momencie gdy staliśmy nad rozwalonym na śniegu Frankiem, który tak właśnie kontestował nasz pomysł na ten dzień, pojawiło się TO.
- Świst! - Śmignął jeden.
- Świst! - Kolejny. I to z plecakiem.
Zmęczenie z lekka zostało zapomniane, bo oto w dziecięcych głowach zakiełkowało pożądanie. Tym co rozpaliło małe umysły był skromny kawałek plastiku pod siedzeniami mijających nas turystów. Pomysł z którym spotkaliśmy się i skrzętnie wykorzystaliśmy podczas schodzenia ze Śnieżki, tu został rozbudowany o odpowiednie akcesorium. Po szlaku co chwilę zjeżdżali na "jabłuszkach" kolejni wędrowcy, a nasze dzieci myślały już tylko o tym jak skombinować dla siebie taki przydatny drobiazg. Podczas drogi do miejsca postoju (stoliki i ławki niemal cale pod śniegiem!) narzekaliśmy czemu nie zaopatrzyliśmy się we własne egzemplarze na parkingu i przypomnieliśmy sobie ich cenę, wspinając się dalej do schroniska dywagowaliśmy nad ewentualną możliwością zakupu plastikowych skarbów w schronisku i zanim tam dotarliśmy zapadła już decyzja o podjęciu poszukiwań za wszelką cenę. Tak to "jabłuszka" ułatwiły nam osiągnięcie pierwszej bazy, bo mimo że Franek już po przekąsce na szlaku odzyskał animusz, a Łusia wręcz przeciwnie musiała momentami wsiąść do przyczepki, to myśli wędrowców sięgały znacznie dalej niż ich zmęczone nogi.
Posiedzenie w schronisku jak zawsze naładowało akumulatory dzieci. Czy sprawiła to uwielbiana przez nie kuchnia schroniskowa (fasolka po bretońsku, pomidorowa, pierogi, bigos... pychoty!)? Czy trochę ciepła dla zmarzniętych stóp? Czy partyjka piłkarzyków z innymi dzielnymi wędrowniczkami? Dość, że powyżej schroniska po zaśnieżonej drodze wspinaliśmy się już w równym tempie, Tym razem istniała też dodatkowa motywacja - niestety w miejscu posiłku jabłuszka się skończyły. Co oznaczało, że wcześniej BYŁY! Skoro tak, to może do schroniska wyżej nie wszyscy dotarli by wykupić cały zapas plastikowego szczęścia wprost sprzed nosa naszych niedoszłych saneczkarzy? Poza tym - jaki zjazd się szykował z samej góry! Snując takie rozważania spokojnie dotarliśmy do celu - na szczyt Szrenicy.
Tym razem widoczność nie powalała, ale pod nami rozciągał się śnieżny krajobraz i to wystarczyło nam do szczęścia. Poza tym schronisko na szczycie stanęło na wysokości zadania i plastiki były, co z kolei wystarczyło do szczęścia dzieciakom. Po krótkich negocjacjach zgodziliśmy się zakupić 2 sztuki, bo horrendalna cena odstraszyła nas na tyle skutecznie, że byliśmy skłonni podjąć ryzyko katastrofy, którą mógł zwiastować rachunek 3 dzieci : 2 ślizgi. Droga w dół, mimo nieuniknionych w tej sytuacji konfliktów, okazała się głównie feerią pisków i krzyków radości, śnieżnych upadków, gonitw i wyścigów, śmiechu i szaleństwa. I to tempo! Taki mały gadżet a tyle zalet! Odtąd nasz must have!