Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skałki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skałki. Pokaż wszystkie posty

środa, 11 maja 2016

Piknik pod wiszącą skałą

Mantlowanie, giełganie, spotowanie, red pointy... czegóż to się człowiek nie nauczy na jednym ekspresowo krótkim wyjeździe na baldy. Wystarczy jednak, ze ruszy z takim fascynatem jak mój brat, a słownik wzbogaci się o nowe branżowe terminy. Oprócz teorii załapie też sporo podstawowej wiedzy praktycznej, na przykład takiej, że gdy ktoś się na kamulec wspina, to się go pilnuje i gdy trzeba wyłapuje, a nie bezradnie ręce rozkłada, bo czasem jedyną granicę między bolesnymi otarciami (jak w moim przypadku) a poważnym połamaniem stanowią wyłapujące ręce i niewielki crash pad (materac).
 

Baldy? A co to? - spytacie. W naszym przypadku alternatywa dla wspinania z liną w Jurze, na które zabrakło nam partnerów i wiedzy teoretycznej. Zapakowaliśmy więc Marka do naszego pojemnego auta na jedyne wolne miejsce i ruszyliśmy do Adamowa popróbować wspinania w małej formie. Przygód było kilka, pierwsza zaś wynikała z faktu, że skałki w Adamowie to rezerwat przyrody. 
Topo (przewodnik) Adamowa wspomina co prawda na samym wstępie, że wspinanie tam jest zabronione i wskazówki mają charakter czysto teoretyczny, ale myśleliśmy, że niejaki leśniczy, postrach wspinacza, to taka postać jak nie przymierzając Yeti czy inny potwór z Loch Ness. Ktoś, kiedyś go widział, ale to było dawno i nieprawda. Otóż nie. Legendarny zły leśniczy z Adamowa istnieje i my go spotkaliśmy! Spotkanie zresztą było dość miłe, a leśniczy przyjazny, jednak nieubłagany. Za jego sprawą zamiast wspinać się w szerszym gronie na wcześniej upatrzonej skale o pokrętnej nazwie Parapetolog, gdzie problemów na naszym poziomie było sporo, musieliśmy przenieść się nieco dalej, gdzie mrówki, kleszcze i nie wiem co jeszcze. Marek nieco ukradkiem zdążył jeszcze popróbować arcytrudnego balda, który zrzucał go i tym razem, ale nasi chłopcy odchodzili z Parapetologa z niedosytem - nie udało im się skończyć tego co zaczęli.

 

Na nowym miejscu Róża wspinała się jak moda kozica, Łucja również starała się pokonać niedobory wzrostu gigantycznym zapałem, a reszta walczyła z grawitacją. Mnie ona raz pokonała w sposób niemal tragiczny - poleciałam z wysokości 2,5m i tylko sprawne wyłapanie przez Marka uchroniło mnie przed śmiercią lub kalectwem ;). 





Wniosków z wyjazdu mamy kilka:
1. piknik pod wiszącą skałą z dziećmi jest możliwy, ale wszyscy wrócą niemiłosiernie brudni i zmęczeni
2. wspinanie w skale to zupełnie co innego niż na panelu
3. lepiej nie spotykać złego leśniczego, bo choć miły, to popsuje plany
4. Jura chyba jednak wygra


sobota, 3 października 2015

Na żelaznym szlaku




Wspinaczka? Całą rodziną? Jako główna atrakcja dnia, ba, nawet wyjazdu? Niemożliwe!

A jednak. Pita, który długo nie mógł się przekonać do mojej nowej pasji, czemu dał wyraz chociażby wysyłając mnie samą w skały  na wiosnę, odnalazł się jednak w tym sporcie. Przełom nastąpił gdy tuż obok nas, na Ursynowie, otworzona została Ściana Południowa i zaproponowała tanie poniedziałki. Byliśmy tam kilka razy na rodzinnym wspinaniu i Pita spojrzał na wspinaczkę bardziej przychylnym okiem. 



Ale najważniejsze odkrycie nastąpiło dopiero jakiś tydzień przed wyjazdem na targi BikeExpo w Kielcach i w góry. Nagłe olśnienie - via ferraty! Ta pięknie brzmiąca nazwa otworzyła nowy rozdział naszych podróży i aktywności, bo oto odkryliśmy idealne połączenie wspinaczki z turystyką górską, która towarzyszy nam od lat. Pita podszedł do sprawy jak zwykle - metodycznie i dogłębnie, więc po krótkim grzebaniu w odmętach netu mieliśmy plany na ambitne wyjazdy w Alpy, niemieckie Góry Łużyckie i do Czech. Póki co, jako kompletne żółtodzioby w temacie, musieliśmy jednak zacząć od czegoś prostego, co moglibyśmy zaliczyć rodzinnie. Tylko jak? W Polsce jest słowne ZERO dróg ferratowych. Tymczasem tuż za naszą granicą, na Słowacji, mój mąż odkrył miejsce idealne. Nieczynny kamieniołom, w którym nie tylko poprowadzone są wspinaczkowe drogi, ale także szkoleniowa ferrata - w sam raz do naszych celów. 

 

Na wariackich papierach, dzień przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w potrzebny sprzęt, tj. lonże oraz kaski do via ferraty i oto w niedzielę przed południem staliśmy pod ścianą kamieniołomu. Podnieceni, pełni zapału i przewiani na wylot silnym wiatrem, który wykonał kawał dobrej roboty, bo nie tylko osuszył skałę po deszczu, ale wywiał także wszystkich innych amatorów wspinaczki. Ściana była więc tylko dla nas :)



Plan był prosty - idziemy w dwóch, dwuosobowych zespołach rodzic-dziecko, a najmłodsze dziewczyny czekają pod ścianą aż dorosną. Tym razem nic planu nie zakłóciło - Ninja spała jak zabita, Łucja tylko trochę narzekała, że nie może się wspinać, a zespoły pokonały ferratę dwukrotnie - idąc dwoma wariantami drogi.




Nie obyło się jednak bez zderzenia naszych wyobrażeń z rzeczywistością. Ferrata okazała się być skrojona na wymiary dorosłych i nasze dzieci, szczególnie Róża, nie zawsze sięgały rękami do liny, bądź odwrotnie - nogami do najlepszych stopni. To spowodowało, że przez większość trasy dzieciaki nie były w stanie same się przepinać. Robiliśmy to za nich, co w trudniejszych miejscach drogi stanowiło nie lada wyzwanie. Na każdym wariancie trasy był jednak tylko jeden taki moment podnoszący ciśnienie. Jak na pierwszy raz  dostarczyły nam dość emocji - wystarczyło byśmy nie uznali ferraty za banalny spacerek. 



 Po pokonaniu skalnej ściany staje się na szczycie kamieniołomu, skąd można dopiero ocenić osiągniętą wysokość i nieco się przestraszyć, bo po drodze nie ma na to czasu. Stąd również łatwo zawiesić wędki do wspinania po drogach wyznaczonych na skale, co zapewne w przyszłości wykorzystamy, bo na pewno tu wrócimy. Jest po co. 

piątek, 22 maja 2015

Jura rowerowo

Na szczęście Jura to nie tylko skały. Tereny te są na tyle różnorodne, że osoba nie wspinająca nie musi bezczynnie tkwić na kocu z wzrokiem utkwionym w plecy i podeszwy wspinacza, lecz może wypuścić się na zwiedzanie okolicy na przykład rowerem. Taki rekonesans pozaskałkowych atrakcji zrobiliśmy i my w majowy długi weekend.
Oczywiście zabrakło dla nas przyczepki rowerowej - cóż szewc bez butów chodzi, więc jak niepyszni zapakowaliśmy do auta fotelik rowerowy, co wiązało się z dwoma problemami logistycznymi: gdzie podczas wycieczki pomieścimy pięć kurtek przeciwdeszczowych (prognozy nie zapowiadały się korzystnie, a my nie mamy sakw) i jak Łusia zaśnie w foteliku.


Pierwszego dnia wyjazdu wybraliśmy się na dwie wycieczki rowerowe. Najpierw ośmiokilometrową pętlą wzdłuż Warty, która w okolicach Mirowa i Mstowa przebija się przez wzgórza, tworząc swój Jurajski Przełom. Malowniczą trasę poprowadzono częściowo brzegiem rzeki, przypominającej nam leniwie płynący Świder. Jednak w przeciwieństwie do mazowieckiej rzeczki, tuż przy drodze wyrastało wysokie wzgórze. Nie był to oczywiście Przełom Dunajca, ale jakaś przygrywka jak najbardziej. Na trasie widzieliśmy też konie, sanktuarium św. ojca Pio na Przeprośnej Górze, z rozległym widokiem na Częstochowę i Jasną Górę. Ze szczytu czekał nas zjazd po kamieniach do doliny rzecznej, na której końcu stała Balikowa Skała (jest tam osiemnaście dróg wspinaczkowych o skali trudności od VI+ do VI.5, jakby od razu dodała Justa), tworząca wraz z położoną po przeciwnej stronie rzeki skałą Jaś i Małgosia - Mirowską Bramę. Trasa okazała się świetna na rozgrzewkę.

Po obiedzie zaplanowaliśmy bowiem pętlę wokół Złotego Potoku, który tak podbił nasze serca zimą. Szczególnie chcieliśmy zaliczyć atrakcje, których nie udało nam się zobaczyć poprzednim razem czyli pałac Raczyńskich nad stawem Irydion oraz zamek Ostrężnik. Na mapie wypatrzyliśmy ponad dwudziestokilometrowy czarny szlak rowerowy, wiodący na początku przez lasy, potem przez wioski: Bystrzanowice, Gorzków i Ludwinów, a na końcu przez Ostoję Złotopotocką - tam też pojechaliśmy. Róża standardowo okazała się mistrzynią kolarstwa szosowego i kompletną przeciwniczką jazdy po szutrowych, a zwłaszcza piaszczystych drogach - w dodatku pod górę. Ze zjazdami nie było w jej wykonaniu lepiej, bo nie miała na tyle dużo siły, by przy dużej prędkości wyhamować. Dobrze, że pozostałym uczestnikom wycieczki dopisywały humory, zwłaszcza że pan Ferdek spod sklepu monopolowego kupił im po lizaku.

Już w połowie drogi widzieliśmy, że trzeba skracać trasę - zamek Ostrężnik odpadł jako pierwszy. Potem chcieliśmy zakończyć wycieczkę przy słynnej pstrągarni, ale przekorne dzieciaki wolały jechać ze mną po samochód, a nie czekać ze zmęczoną Justą (nie wiadomo jak długo), aż przyprowadzę auto. Więc pojechaliśmy asfaltem w dół Wiercicy aż do Złotego Potoku, który odkrył przed nami swoje prawdziwe oblicze - sezonowego kurortu, gdzie tłumy nie tylko zajadają się pstrągami, ale też ochoczo spędzają czas nad stawem Amerykan.

Następnego dnia Justa odmówiła wsiadania na rower, co dzieciaki gorąco poparły - dzień minął więc spacerowo. Spontanicznie wybraliśmy za cel naszej wędrówki widoczną z okien naszego pokoju górę Zborów. 
Po porannej mszy, uświetnionej przez gościnne występy strażackiej orkiestry dętej, zwiedziliśmy z przewodnikiem Jaskinię Głęboką. Wbrew naszym (ok, moim) obawom nie było tłumu chętnych i z wybiciem godziny 11stej zaopatrzeni w kaski zagłębiliśmy się w czeluści Góry Zborów. W jaskini czekały na nas standardowe atrakcje, które zapewnia przewodnik: gaszenie światła, historie związane z kapaniem na głowę, brak przeciskania się, pogłębione przejścia, by nie trzeba było się schylać, dużo betonu, schody, poręcze ... Ale były też pozytywy: nietoperze, światło z baterii słonecznych oraz fakt, że dzieci się nie bały.

 
 

Po wyjściu z jaskini zaczęła się nasza wspinaczka na szczyt. W interesujący sposób dba się w tym rezerwacie przyrody, by ostańce nie ukryły się pod gęstwiną krzaków. Raz do roku wypuszcza się na stoki ekologiczne kosiarki czyli kozy i owce, które skutecznie zapobiegają forestacji. Dzięki tym wypasom wspinacze mają dogodne warunki do zmagań ze skałą, a zwykli śmiertelnicy - rozległą panoramę na okoliczne wzgórza oraz zamki w Mirowie i Bobolicach. Justa tęsknym wzrokiem wodziła za łojantami, starającymi się zająć każdy wolny kawałek skały. Na szczęście tylko dzieciaki posmakowały wspinaczki na małe dwumetrowe kamienie. Miło i niespiesznie spędzony był to czas.



Na koniec (po obiedzie i lodach w Żarkach) zostawiliśmy sobie szukanie zamku Ostrężnik, choć byliśmy świadomi, że nie warto wyprawiać się tam dla kilku kamieni. Za to jaskinia Ostrężnicka, wyglądająca jak dwa płuca sprawiała wydawała się godna eksploracji. Niestety ponownie nie dane nam było tego miejsca zobaczyć. Okazało się, że skierowałem naszą grupę na złe wzgórze. Klątwa trwa. Cóż mamy zatem cel na kolejny wyjazd!


środa, 6 maja 2015

Debiuty na skale

Nasz debiut wspinaczkowy w Jurze zapowiadał się jako trudne wyzwanie. Pita z powodu jakiegoś niedookreślonego focha odmówił uczestnictwa w tej wycieczce i postawił mnie przed wyborem: albo jadę sama z dziećmi, albo nie jadę wcale. Jako że nigdy łatwo nie odpuszczam, a z racji siódmego już miesiąca ciąży szanse na moje kolejne bezpośrednie spotkanie ze skałą maleją, zdecydowałam - JADĘ. W nieco marsowych humorach (trzykrotne zgubienie drogi na pewno nie pomogło) dotarliśmy do samego serca skałkowego regionu, wspinaczkowej Mekki - w okolice Rzędkowic. Dzięki obecności bardziej doświadczonych znajomych, każdego dnia przyjeżdżaliśmy na gotowe stanowiska, moje zerowe obycie w skałach innej opcji póki co nie dopuszcza. Mam nadzieję, że szybko się to zmieni, ale na razie jestem bardzo wdzięczna wyjazdowej ekipie.




Tym bardziej, że wspinanie rodzinne jest nam przeznaczone. Swoje pierwsze wejścia w skałach Franek i Róża wykonali brawurowo. Debiutowali na dosyć prostej drodze, na mało obleganej skale w Łutowcu. Wejście może nie bardzo wymagające, ale już tu trzeba było wykazać się wytrwałością w niezłomnym dążeniem do celu, pewną zwinnością, odwagą i przede wszystkim zapałem. Szczególnie Róża objawiła w pełnej krasie swój talent wspinaczkowy, którego przebłyski już wcześniej widziałam na Cruxie czy Warszawiance. Zapału zresztą nie brakowało nikomu. Nawet mała Łusia z zapałem pokonywała dostępne dla siebie dwa metry w górę ;) Natomiast starsze dzieciaki  kłóciły się o miejsce w kolejce do wspinania! Oczekując na swoje wejście uczestniczyły w pikniku pod ścianą, ganiały się, grały w piłkę, spierały i szalały.





Zachęcona łagodnością skały ja również zdecydowałam się spróbować czy w 30 tc da się jeszcze coś zawalczyć. Da się.




Choć następnego dnia, gdy wspinaliśmy się w mocno obleganych skałach Mirowskich (to samo miejsce odwiedzaliśmy zimą wędrując między zamkami w Mirowie i Bobolicach), musiałam uznać swą porażkę - moja własna sześcioletnia córka weszła tam, gdzie ja nie zdołałam. Cóż, i wydolność i psychika w ciąży już nie te same, a na osłodę swej mini porażki miałam piękną okolicę (do skał dochodzi się tu ścieżką, nad którą góruje malownicza sylwetka zamku w Mirowie) i dumę z dokonań dzieciaków, które zdały swój pierwszy egzamin w skałach, wykazując entuzjazm i wolę wspinania. To mi wystarczy by móc planować kolejne wspólne wyjazdy :).






czwartek, 22 stycznia 2015

Jurajski Park Narodowy

Nie będzie to bynajmniej wpis o dinozaurach, ale o pierwszym naszym wyjeździe, na którym liczba dzieci przewyższała dwukrotnie liczbę dorosłych. W Jurę pojechaliśmy bowiem z Anią i Maćkiem, których dzieciaki: Ignacy, Piotrek, Staś i Klara szybko zintegrowały się z naszymi. No dobrze - spytacie - ale Waszych jest tylko trójka, czy to nie błąd w liczeniu...? Nie ma żadnego błędu, jest za to ukryta niespodzianka - spodziewamy się czwartego małego podróżnika w naszej rodzinie!

Dzień pierwszy - Góry Sokole.
Jura ma tę przewagę nad innymi górzystymi terenami, że ruszając z Warszawy wcześnie rano już około jedenastej można być na szlaku. Tak uczyniliśmy i my. W Góry Sokole ruszyliśmy w niepełnym składzie osobowym (tylko piątka nieletnich), ale za to z mnogością sprzętów. Właśnie spadł śnieg, więc początkowo sanki dla wszystkich dzieciaków były bardziej atrakcyjnym środkiem transportu niż przyczepka rowerowa z zestawem trekking. Dopiero, gdy zaczęło śnieżyć i maluchy ogarniała chęć do drzemki, ustawiła się kolejka do tego pojazdu. 



Trasa wycieczki była zakręcona, najpierw okrążyliśmy góry od wschodu, by potem wspinać się na samą grań. Dla dzieci nie lada atrakcją był długi, pełen zakrętów zjazd sankami niczym po torze bobslejowym. Na dole niepocieszony Maciek z synami wrócił do domu, a my postanowiliśmy samotnie zrealizować nasz plan, czyli wbić się na kolejny szczyt tego niewielkiego pasma. Jednak na ścieżce dydaktycznej zaczęły się schody. Teren zrobił się za trudny dla przyczepki, było za stromo i w każdej chwili mogliśmy się ześlizgnąć. Poprzestaliśmy więc na zwiedzeniu Jaskini Olsztyńskiej - dwieście lat temu uznawanej za najpiękniejszą w Polsce. Dziś nic nie zostało z jej piękności, bo wcześniejsi turyści zabrali ze sobą najciekawsze stalaktyty. Nam zostało tylko kilkuminutowe zagłębienie się w otchłań wielokomorowej pieczary. Było to zdecydowanie za krótko, ale zostawiliśmy śpiącą Łucję u wlotu do jamy, a Róża pomna ostatnich doświadczeń z tatrzańskich jaskiń nie czuła się zbyt pewnie, gdy ogarnęły nas ciemności. Przewidując, że na naszej dalszej drodze możemy napotkać kolejne przeszkody dla przyczepki, podjęliśmy decyzję o powrocie do domu. Nie był to jednak koniec przygód, bo po drodze przeżyliśmy zamieć śnieżną w świerkowym lesie, a także musieliśmy wspiąć się na mini-Giewont, który wyrósł na naszej drodze. Góry Sokole prezentowały się stamtąd majestatycznie.





Dzień drugi - Ostoja Złotopotocka.
Największe odkrycie tego wyjazdu - magiczne miejsce, gdzie rzeka Wiercica przebija się wąską doliną przez wzgórza najeżonymi ostańcami i porośniętymi bukowym pasem. Teren niby dziki, ale jednocześnie przekształcony w romantyczny park krajobrazowy "Parkowe", którego elementy małej architektury nie dotrwały niestety do naszych czasów. Od południa ten rezerwat przyrody otwierają ruinki kazimierzowskiego zamku w Ostrężniku, a na północy zamyka pałac Raczyńskich w Złotym Potoku - do obu nie dane nam było dojść, ze względu na powolne tempo marszu, zimno i zbliżający się zmrok. Ale udało się nam zobaczyć i tak wiele. Brama Twardowskiego, sztuczne stawy rybne (pierwsza w Europie hodowla pstrąga), pokryty lodem Sen Nocy Letniej, zabytkowy młyn, Jaskinia Niedźwiedzia (na tyle jasna, że dzieciaki mogły eksplorować każdą jej szczelinę), Diabelskie Mosty - to były najciekawsze przystanki na naszej kilkukilometrowej pętli przez Ostoję Złotopotocką. Najmniej interesujące okazało się wczesnośredniowieczne grodzisko, bo mimo naszych starań, nie dostrzegliśmy pod śniegiem jego obwałowań.

Jedna sprawa psuła magię tego ustronia - asfaltowa droga biegnąca wzdłuż rzeki. Tak czy inaczej to świetne miejsce na rower, wspinaczkę (Diabelskie Mosty z kilkunastoma trudnymi drogami zrobiły duże wrażenie na początkowym wspinaczu czyli Juście), spacery czy biegówki. I mamy już oswojoną knajpkę w pobliżu. Zupełnie nie tego spodziewaliśmy się w Jurze - która do tej pory kojarzyła się nam z zamkami położonymi na niewielkich, odkrytych wzgórzach.




Dzień trzeci - zamki.
Trzy zamki jednego dnia - takie rzeczy to tylko w Jurze. Najpierw górujący nad naszą kwaterką potężny zamek w Olsztynie, gdzie byliśmy już pięć lat temu. A po zwiedzeniu Jaskini na Dupce, kolejnego miejsca związanego z legendą o mistrzu Twardowskim - dwie mniejsze stanice należące obecnie do rodziny Laseckich: Mirów i Bobolice. Pierwszy - malowniczo zrujnowany, choć jakieś prace renowacyjne tam trwają, a drugi niedawno odbudowany na siedzibę godną senatorskiego rodu. Ich położenie w odległości około półtora kilometra zachęca do spacerów. Z trzech dróg, my wybraliśmy ścieżkę pod skałkami, by pozwiedzać jeszcze kilka jaskiń (w jednej z nich odnaleziono ząb neandertalczyka) i przyjrzeć się kolejnym drogom wspinaczkowym. Nie dość, że wspinacze, to jeszcze  speleolodzy się z nas zrobili! Po obejrzeniu z zewnątrz bobolickiego zamku, wracaliśmy do samochodu zostawionego na parkingu w Mirowie, wylodzoną szutrową drogę, znakomicie nadającą się na jazdę łyżwą. Gdybyśmy tylko wzięli ze sobą wtedy narty biegowe... Na kolejną wizytę zostawiliśmy sobie drogę prowadząca granią Grzędy Mirowskiej w labiryncie ostańców.




Ten dzień niestety zakończył się w dramatycznych okolicznościach. Najbardziej fantazyjny lodowy stalaktyt znaleziony w jednej z jaskiń bezszelestnie wypadł z sanek. Poszukiwania nie przyniosły rezultatu i nawet przewiezienie do Warszawy na dachu samochodu mniejszych sopli nie mogło ukoić żalu Franciszka.



Dopiero w domu poczytałem, że są plany, by Góry Sokole, Ostoję Złotopotocką i teren wokół Jaskini Na Dupce objąć ochroną prawną w ramach parku narodowego. Jesteśmy za!


A tak wyglądała nasza ekipa!

PS. Dziękujemy Ani i Maćkowi za udostępnienie zdjęć, z których kilka wykorzystałem w tym wpisie.