Nasz debiut wspinaczkowy w Jurze zapowiadał się jako trudne wyzwanie. Pita z powodu jakiegoś niedookreślonego focha odmówił uczestnictwa w tej wycieczce i postawił mnie przed wyborem: albo jadę sama z dziećmi, albo nie jadę wcale. Jako że nigdy łatwo nie odpuszczam, a z racji siódmego już miesiąca ciąży szanse na moje kolejne bezpośrednie spotkanie ze skałą maleją, zdecydowałam - JADĘ. W nieco marsowych humorach (trzykrotne zgubienie drogi na pewno nie pomogło) dotarliśmy do samego serca skałkowego regionu, wspinaczkowej Mekki - w okolice Rzędkowic. Dzięki obecności bardziej doświadczonych znajomych, każdego dnia przyjeżdżaliśmy na gotowe stanowiska, moje zerowe obycie w skałach innej opcji póki co nie dopuszcza. Mam nadzieję, że szybko się to zmieni, ale na razie jestem bardzo wdzięczna wyjazdowej ekipie.
Tym bardziej, że wspinanie rodzinne jest nam przeznaczone. Swoje pierwsze wejścia w skałach Franek i Róża wykonali brawurowo. Debiutowali na dosyć prostej drodze, na mało obleganej skale w Łutowcu. Wejście może nie bardzo wymagające, ale już tu trzeba było wykazać się wytrwałością w niezłomnym dążeniem do celu, pewną zwinnością, odwagą i przede wszystkim zapałem. Szczególnie Róża objawiła w pełnej krasie swój talent wspinaczkowy, którego przebłyski już wcześniej widziałam na Cruxie czy Warszawiance. Zapału zresztą nie brakowało nikomu. Nawet mała Łusia z zapałem pokonywała dostępne dla siebie dwa metry w górę ;) Natomiast starsze dzieciaki kłóciły się o miejsce w kolejce do wspinania! Oczekując na swoje wejście uczestniczyły w pikniku pod ścianą, ganiały się, grały w piłkę, spierały i szalały.
Zachęcona łagodnością skały ja również zdecydowałam się spróbować czy w 30 tc da się jeszcze coś zawalczyć. Da się.
Choć następnego dnia, gdy wspinaliśmy się w mocno obleganych skałach Mirowskich (to samo miejsce odwiedzaliśmy zimą wędrując między zamkami w Mirowie i Bobolicach), musiałam uznać swą porażkę - moja własna sześcioletnia córka weszła tam, gdzie ja nie zdołałam. Cóż, i wydolność i psychika w ciąży już nie te same, a na osłodę swej mini porażki miałam piękną okolicę (do skał dochodzi się tu ścieżką, nad którą góruje malownicza sylwetka zamku w Mirowie) i dumę z dokonań dzieciaków, które zdały swój pierwszy egzamin w skałach, wykazując entuzjazm i wolę wspinania. To mi wystarczy by móc planować kolejne wspólne wyjazdy :).
Tym bardziej, że wspinanie rodzinne jest nam przeznaczone. Swoje pierwsze wejścia w skałach Franek i Róża wykonali brawurowo. Debiutowali na dosyć prostej drodze, na mało obleganej skale w Łutowcu. Wejście może nie bardzo wymagające, ale już tu trzeba było wykazać się wytrwałością w niezłomnym dążeniem do celu, pewną zwinnością, odwagą i przede wszystkim zapałem. Szczególnie Róża objawiła w pełnej krasie swój talent wspinaczkowy, którego przebłyski już wcześniej widziałam na Cruxie czy Warszawiance. Zapału zresztą nie brakowało nikomu. Nawet mała Łusia z zapałem pokonywała dostępne dla siebie dwa metry w górę ;) Natomiast starsze dzieciaki kłóciły się o miejsce w kolejce do wspinania! Oczekując na swoje wejście uczestniczyły w pikniku pod ścianą, ganiały się, grały w piłkę, spierały i szalały.
Zachęcona łagodnością skały ja również zdecydowałam się spróbować czy w 30 tc da się jeszcze coś zawalczyć. Da się.
Choć następnego dnia, gdy wspinaliśmy się w mocno obleganych skałach Mirowskich (to samo miejsce odwiedzaliśmy zimą wędrując między zamkami w Mirowie i Bobolicach), musiałam uznać swą porażkę - moja własna sześcioletnia córka weszła tam, gdzie ja nie zdołałam. Cóż, i wydolność i psychika w ciąży już nie te same, a na osłodę swej mini porażki miałam piękną okolicę (do skał dochodzi się tu ścieżką, nad którą góruje malownicza sylwetka zamku w Mirowie) i dumę z dokonań dzieciaków, które zdały swój pierwszy egzamin w skałach, wykazując entuzjazm i wolę wspinania. To mi wystarczy by móc planować kolejne wspólne wyjazdy :).