wtorek, 28 sierpnia 2018

Poduszkowcy


- A Państwo gdzie się wybierają?
Miłą konwersację z Marcinem - tatą Igi, koleżanki z murallowej sekcji wspinaczkowej przerywa pytanie wysiadającego z samochodu strażnika Parku Narodowego Gór Stołowych. Jesteśmy kilkadziesiąt metrów przed granicą polsko-czeską. Na plecach mamy crashpady, więc nie da się ukryć, co zamierzamy robić, odpowiadamy więc zgodnie z prawdą, że idziemy za granicę na baldy.
- A gdzie Państwo zaparkowali samochody?
Nieświadomi podstępności pytania odpowiadamy, że niedaleko przy drodze, na poboczu, przy wylocie leśnej drogi, na której końcu się teraz znajdujemy. To jest jednak, właśnie ta najgorsza możliwa odpowiedź, bo okazuje się, że na terenie Parku nie można parkować poza wyznaczonymi miejscami, a tamtejszy parking, mimo że chętnie używany przez boulderowców, według straży PNGS, jest dziki. Nic nie pomagają tłumaczenia, że inne samochody też tam stoją, że rok temu tam właśnie stawialiśmy samochód i nie było żadnych problemów.
- W takim razie zapraszam z powrotem do samochodu, tam straż leśna wystawi Państwu mandaty!
Schodzenie ze spuszczonymi głowami, w całkowitym milczeniu, przerywa głos strażnika, łączącego się przez krótkofalówkę z kolegami:
- Mam tu tych poduszkowców od samochodu na drodze na Ostrą Górę!

***********





Na starcie lewa noga uniesiona wysoko i oparta o małą dziurkę, druga noga na tarcie - nie ma żadnego stopnia. Dwie ręce w klamie, która przestanie działać, gdy zrobi się daleki ruch do wielkiej dziury niczym wyjętej z sera ementaler. Na dodatek trzeba podnieść tyłek z crashpada, bo to sit down start. Nie jest łatwo, a przecież dziewczynie z filmiku przyszło to jakby bez większego trudu. Schodzi próba za próbą. Podniesienie z ziemi trwa ułamek sekundy, w tym czasie trzeba wykonać ruch, utrzymać chwyt startowy i pilnować nóg, by nie dotknęły crasha, bo będzie dab i uczciwość nakaże przerwanie wspinaczki. Wreszcie kilkanaście prób później udało się wszystko zsynchronizować! Całe ciało napięte, nogi napierają na skałę, dokładka do dziury. Teraz już z górki! Strzał do krawędzi, potem wstanie na półeczce do lekkiego połogu, sięgnięcie do topu, prawa noga wysoko, mantla plus wyjście z nogi i koniec. Radość, krzyki. Pierwsze 6B padło w skałach. Jak sobie jednak z tym problemem boulderowym poradzą pozostali zawodnicy. Na przykład Róża ma własny patent. Używa stopnia jako chwytu, haczy piętę w startowej klamie, potem w napięciu przestrzał do ementalera. Udało się! O nie, wujek nie zdążył filmować tego pierwszego ruchu? To schodzę! Na szczęście, po chwili robi jeszcze raz ten trudny ruch i kończy balda, tym razem na potrzeby Instagrama. Fitness na Kontenerze wpisany do kapownika.

***********




Na trzy dni wspinania potrzebny jest jeden dzień odpoczynku czyli we wspinaczkowej nowomowie - restowy. Skoro atrakcje polskiej części Gór Stołowych mamy już zaliczone, można zacząć poznawać stronę czeską. Gdy wodzę palcem po mapie w sali restauracyjnej DW "Szczelinka" w Pasterce,  wpada mi w oko nazwa "Božanovský Špičák". Pewnie będzie to ten szpiczasty wierzchołek, który widzieliśmy przedwczoraj po drodze z Radkowa. To tam chyba znajduje się huśtawka na punkcie widokowym. Gdy już jesteśmy na szczycie okazuje się, że wszystko pokręciłem. Moje pragnienia dotyczyły pobliskiej Koruny. Bożanowski Szpiczak to po prostu niższy odpowiednik polskich płaskich szczytów. W lesie rosnącym na stoliwie - porozrzucane skały o dziwacznych kształtach. Kotka, kowadła, wielbłądy, żółwie, a nawet waran. Nie zrobią większego wrażenia po labiryntach skalnych, które już zwiedziliśmy. Lekki zawód rekompensuje widok na oba Szczelince i Skalniaka (to tam kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu jest baldowy raj), Pasterkę oraz Zalew Radkowski, gdzie za kilka godzin się wykąpiemy.

***********



Ręce po trzech dniach wspinu odmawiają posłuszeństwa, a crashpady mocno ciążą. Niosę Ninę w nosidle, plecak i crasha. Justa - dwa, a ostatni - Róża. Marcin z Igą niestety musieli wyjechać wcześniej, ale my nie musimy wstać o szóstej do pracy, możemy więc dojechać do domu o północy. Mięśnie bolą, a w głowie kotłują się myśli. Jak trzeba było się ustawić, by ta klameczka trzymała? Niezrobione baldy świdrują mózg, a rozmyślanie o zrobionych przynosi satysfakcję. Walka zresztą też. Zjechane niemal do krwi opuszki palców, skrwawione kostki, obtarcia i zadrapania to znak, że nawet gdy droga okazała się zbyt trudnym przeciwnikiem, białej flagi nie wywieszaliśmy. To nasz najlepszy boulderowy wyjazd. Cyfra padła, również dzięki świetnemu przygotowaniu wstępnym - wybraniu potencjalnych "robialnych" dróg, ściągnięciu filmików, wydrukowaniu topo, gdyby internet nie działał i stworzeniu własnej mapki, by nie zgubić się w tej gęstwinie głazów. Roztrząsanie sukcesów i porażek nie trwa długo, bo już widać nasz samochód. W sumie dobrze, że nie parkujemy na drodze z Karłowa na Ostrą Górę (to tam, gdzie strażnicy, "poduszkowcy" i groźba mandatów - dla nas na szczęście skończyło się na upomnieniu, bo byliśmy "grzeczni"), bo do klasycznych skał machowskich, gdzie łoiliśmy czyli do Muchołapki, Monstrum i Kontenera mielibyśmy o wiele dalej. A tak dwadzieścia minut niezbyt stromą ścieżką i już docieramy na - ponownie "dziki" - parking przy wejściu w las zielonego szlaku na Błędne Skały, między szpitalem dla dzieci "Orlik" (tam można zaparkować całkowicie legalnie), a Bukowiną Kłodzką. 

***********


niedziela, 22 lipca 2018

Wieści Nadwieckie

 Najpierw z lasu wyszły jelenie, za nimi sarny, na końcu młode. Zgromadziły się na łąkach, polanach i czekały, a zaciekawieni ludzie patrzyli beztrosko zza płotów na to niezwykłe zjawisko. Potem nastała krótka cisza. Przysłowiowa cisza przed burzą. Zamknięto drzwi, okna i się zaczęło. Pierwsze zerwały się linie energetyczne. W ciemności rozświetlanej latarkami i świeczkami widać było bardzo niewyraźnie drzewa łamiące się jak zapałki, latające dachy i wodę z jeziora wzbijaną przez wiatr na wysokość kilku metrów. Wicher zagłuszał huk błyskawic, dopiero jak po pół godzinie przestało wiać mieszkańcy kaszubskich wiosek usłyszeli ostatni grzmot. Ostatni grzmot oznaczający koniec kataklizmu i początek walki ludzi z jego skutkami. Już kilka minut później ciszę przerwały inne odgłosy. To mieszkańcy odpalili piły spalinowe i traktory, by usunąć z drogi przewrócone drzewa. Pracowali w napięciu, bojąc się, czy pod kolejnym zwalonym pniem nie znajdą zwłok. Gdy wreszcie następnego dnia rano spotkali strażaków z Lipusza, mogli odetchnąć z ulgą. Nikt nie zginął. A las odrośnie, dachy się naprawi.



Tak można streścić relację naszych gospodarzy o tragedii, jaka dotknęła Kaszuby i ich wieś w sierpniu 2017 roku. Gdy przejeżdżaliśmy po znanych sobie drogach, gdzie zamiast lasu otaczała nas pustka z nielicznymi kikutami drzew, serce nam się krajało. A jak oni mogli się czuć? Oni - mieszkający wśród tych borów i żyjący z ich darów. Ich smutek zmieszał się z radością. Odczuli bowiem wielką solidarność i pomoc. Nie zostali sami ze swoją tragedią. Rolnicy z innych stron Polski przesyłali worki z paszą dla zwierząt, letnicy - kanistry z benzyną. I życie potoczyło się dalej.



A teraz dalsze wieści nadwieckie:

Nasze starsze dzieci to urodzone morsy. Zimna woda im nie straszna. Ciągle siedziałyby w jeziorze, skakały na bombę, ganiały za piłką, wiosłowały na krokodylu. Młodsze próbują je naśladować. Nawet Nina odważyła się wskoczyć do lodowatej wody i zanurzyć głowę - powtórzyć tego co prawda nie chciała, ale odważniejsza się okazała niż Łucja, która przed pełnym zanurzeniem powolutku zamaczała nogi z pomostu. Jeszcze nie czas na ich skoki do wody z rozbiegu, ale za rok, dwa ... Tego lata Franek po raz pierwszy przepłynął na drugi brzeg jeziora, co pozwoliło nam snuć plany na przyszłoroczną atrakcję wyjazdu czyli mini-triathlon: 300 m pływania, 5 km biegu z powrotem do domu i 10 km rowerem wokół jeziora. Czy ja to przeżyję?




Określenie "kaszubska pogoda" weszło na stałe do języka naszej rodziny. I co tu robić w niedużym domku, gdy wokół zimna plucha? Wyjechać do domu? Kłócić się i krzyczeć? O nie, lepiej pojechać się wspinać! Na gdańskim Murallu spędziliśmy najbardziej deszczowy dzień wyjazdu. Na dworze lało, a my łoiliśmy. Nina po raz pierwszy doszła do trzymetrowego topu na żółtej drodze, czym wzbudziła zdumienie stałych bywalców. Dziewczyny mogły powstawiać się w baldy pozostałe po czerwcowych zawodach dziecięcych, więc każdy znalazł coś dla siebie. Nawet Marek.

Wyprawa rowerowa wokół Jeziora Charzykowskiego nam się nie udała. Była sobota i już po pierwszych kilkuset metrach okazało się, że część Kaszubskiej Marszruty zamknięto, bo bardziej profesjonalni rowerzyści mieli tam trasę swojego rajdu. Nam pozostało pojechanie szlakiem rowerowym do Charzykowych przez Małe Swornegacie i powrót tą samą drogą. Piękne widoki na jezioro, niezniszczony las, dobra nawierzchnia, super przyczepka rowerowa, zadbany kurort z setkami jachtów, lody pod koniec wycieczki, zadowolone dzieci. Czego chcieć więcej? Może więc wyprawa rowerowa wokół Jeziora Charzykowskiego mi się nie udała, a nie nam?





Tak naprawdę nie udał nam się dopiero powrót z wakacji. Nasz samochód odmówił bowiem posłuszeństwa na autostradzie, gdy dymiąc, sapiąc i stękając, osiągał prędkość 40 km/h, co tylko umożliwiło nam zjechanie z trasy szybkiego ruchu. Na nic się zdała niedzielna wizyta u mechanika i ostatnie sto kilometrów (spod Kutna) przebyliśmy u boku laweciarza.

czwartek, 19 lipca 2018

Droga rzadko uczęszczana

Wielbiciel wersji książkowej "Serii niefortunnych zdarzeń" - w mig zrozumie o co chodzi w tym tytule. To droga, której nie należy wybierać z własnej woli, a do poruszania się po niej zmuszeni są tylko tacy pechowcy jak sieroty Baudelaire. Ja jednak w przeciwieństwie do Lemony'ego Snicketta nie mam zamiaru nikogo zniechęcać przed wybraniem tej pętli spośród tras rowerowych oferowanych w ramach Kaszubskiej Marszruty - tej trzydziestodwukilometrowej pętli konarzyńskiej, która tylko miejscami nie jest "komfortowa", co tu oznacza "super utwardzona, nie piaszczysta, taka w sam raz dla rowerowej szkoły podstawowej".


Od początku wycieczki mogliśmy podziwiać fascynujące zjawisko cyrkulacji wody w przyrodzie, które jak sama nazwa wskazuje polega na cyrkulacji wody w przyrodzie. Z całego zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie mieliśmy do czynienia ze skraplaniem, czyli ostatnią fazą zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie, która polega na tym, że cyrkulująca w przyrodzie woda skrapla się i czyni nasze ciała mokrymi, zziębniętymi i marzącymi, by wydostać się spod działania zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie czyli wrócić do ciepłego domu. Ale na ciała działa zjawisko - powtórzmy, gdyby ktoś miał problemy z zapamiętaniem - cyrkulacji wody w przyrodzie, na ducha już nie. A duch w naszej piątce był na tyle mężny, by stawić czoła zjawisku cyrkulacji wody w przyrodzie.


Mam nadzieję, że powyższy opis zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie uśpił wszystkich czytelników, więc nikt się nie dowie, jak świetna jest trasa rowerowa zaczynająca się w Konarzynach i jak pojedziemy nią następnym razem też żadnych cyklistów tam nie spotkamy. Zresztą aż do półmetka, przez ponad dziesięć kilometrów jazdy, widzieliśmy tylko panią na skuterku, panią wyprowadzającą krowę na pastwisko i policyjny radiowóz. A przejechaliśmy przez kilka wioseczek, położonych nad rzeczką Chociną. Jakby okolica poddała się działaniu Meduzoidalnego Mycelium. Oczywiście takie pustki miały też swoje zalety. Krzaczki jeżyn i malin przy piaszczystym trakcie uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców - musiały one wystarczyć dzieciakom zamiast obiecanych lodów, bo sklepu nie było widać na horyzoncie. Nie przeszkadzało to widać harcerzom, który swój obóz rozbili po dwóch stronach drogi, blokując ją tablicą "Wstęp wzbroniony".



Poruszając się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, mieliśmy więcej pod górę, ale dzięki temu kilka trudniejszych piaszczystych podjazdów pokonaliśmy nie ostatkami sił, a jeszcze dość wypoczęci. To znaczy starsze dzieciaki naciskały mocno pedały, a ja z młodszymi pchałem rowery (i przyczepkę rowerową) na szczyt.



Na trasie czekał nas jeden trudniejszy odcinek. Trzeba było przejechać ok. 500 metrów dość ruchliwą trasą Chojnice - Bytów, gdzie pędziły TIR'y - taką kaszubską wersją Parszywej Promenady. Można by mieć zatem pretensje do twórców Marszruty, dlaczego tutaj wzorem innych odcinków, nie poprowadzono szutrowej ścieżki wzdłuż asfaltu. Ale biorąc pod uwagę liczbę spotkanych przez nas rowerzystów ...


 
 
Gdy udało nam się pokonać niebezpieczniejszy odcinek, zaczęła się rowerowa bajka. Następne kilkanaście kilometrów czarnego szlaku poprowadzono po prostu wąską asfaltową drogą. Z początku się tego obawiałem, ale obawy już po pierwszym kilometrze się rozwiały. Droga ta była rzadko uczęszczana. Nie tylko przez rowerzystów, ale też przez kierowców. Dzieciaki mogły sobie spokojnie jechać tyralierą środkiem asfaltu wzdłuż łąk, pól i lasów, żartować, gadać, przekomarzać się i nie zakłócał im tego żaden samochód. No dobrze, czasami zakłócał - na dziesięć kilometrów trasy minęło nas około sześciu aut. Nadal niestety nie dostrzegaliśmy sklepu, ani lodów, a te już bardzo by nam się przydały, bo zjawisko cyrkulacji wody w przyrodzie przeszło już dawno w kolejną fazę czyli parowanie. Szczególnie mocno parowało Jezioro Kiełpińskie i tam też zaskoczyło mnie miejsce postoju dla rowerzystów. Wiata, jak to wiata, ławeczki, jak ławeczki. Widok ładny na jezioro. I papier toaletowy w ToiToi - był to zaiste Wychodek Zaskakująco Schludny.

wtorek, 22 maja 2018

Pomnikopje

Za naszych studenckich czasów Skopje wyróżniało się spośród innych miast macedońskich głównie swą wielkością - mieszkał tam co czwarty mieszkaniec kraju. Jak wszędzie nad zabudową górowało kale czyli twierdza, nieliczni turyści błąkali się po osmańskiej dzielnicy - czarsziji, a potem szli przez stary turecki most na tutejszy plac centralny, gdzie jesienią jadło się najlepsze kasztany, wokół wybijały się w górę modernistyczne bloczyska, a najciekawsze świadectwo przeszłości stanowił częściowo zburzony budynek dworca z wielkim zegarem, który zatrzymał się, gdy miasto nawiedziło ponad pół wieku temu wielkie trzęsienie ziemi.
Obecnie Skopje wyróżnia się nawet spośród europejskich stolic. A tym wyróżnikiem są pomniki, ale nie takie postawione z przyjemnością, dla zabawy, z przymrużeniem oka, jak na przykład bratysławski kanalarz Czumil (dzieciaki położyły się na ulicy, by zrobić z nim zdjęcie, jak już wracaliśmy z powrotem do domu), tylko hieratyczne monumenty, przed którymi Macedończycy powinni salutować i składać wieńce, a przyjezdni odczuwać nikłość swych narodowych dziejów i tradycji.




Aleksander Wielki (oficjalnie zwany z obawy przed Grekami - Wojownikiem), przegrany król Perseusz, cesarz Justynian, bułgarski car Samoił, serbski król Wukaszyn, sołuńscy święci Cyryl i Metody, rozbójnik Karposz, rewolucjonista Gocze Delczew, Matka Teresa to tylko kilka z kilkuset bohaterskich postaci, które panują niepodzielnie w ścisłym centrum nadwardarskiego grodu - w tej wielkiej plenerowej galerii rzeźby, w tej zdającej się nie mieć końca terenowej lekcji historii, w tym pomniku gargantuicznej megalomanii narodowej.

A może nie megalomanii, a właśnie kompleksów i strachu? Dziś Skopje to miasto, gdzie wśród natłoku kiczu łuków triumfalnych i monumentalnych muzeów widać dwujęzyczne napisy i słychać albańską mowę. W zachodniej części kraju dumnie łopoczą na wietrze flagi z czarnym dwugłowym orłem na czerwonym tle, a na wschodzie młodzi chętnie zamieniają paszport na bułgarski, co im otwiera wrota na świat. Grecy chcą zmiany nazwy, a rządzący łasi na unijne fundusze, skłaniają się by poddać się dyktatowi bogatszego sąsiada z południa.

Co będzie w przyszłości? Dokąd się udajesz Macedonio? Czy Wielki Wojownik będzie miał Cię w swej opiece?

niedziela, 20 maja 2018

Wojna domowa

Ochryda. W Ochrydzie. Do Ochrydy. Pod Ochrydą. Ile razy byśmy nie odmieniali tej nazwy przez przypadki, nigdy się tego nie nauczymy. Ochryda na zawsze już zostanie dla nas Ohrydem. Ohrydem, gdzie pierwszy raz nieśmiało pogłaskałem Justynę po włosach (na dwa dni przed pierwszym pocałunkiem); Ohrydem, dokąd udaliśmy się na pierwszy samotny tygodniowy wyjazd we dwoje; Ohrydem, który pokazywaliśmy swoim przyjaciołom, podczas wspólnej studenckiej wyprawy na Bałkany, aż wreszcie Ohrydem, opisanym przez nas czternaście lat temu w dodatku "Turystyka" Gazety Wyborczej, co rozpoczęło naszą krótką, choć intensywną "karierę" dziennikarzy podróżniczych. Teraz przyszedł czas, by pokazać ten mityczny Ohryd dzieciakom.



- Wiecie, że czwarty raz mieszkamy w Ohrydzie na tej samej ulicy. Poprzednio tylko dalej w głąb ulicy. Tam za meczetem i po północy można było w takiej piekarni kupić świeżutkie i gorące jeszcze burki so spanak. A tu na tej ławce z widokiem na port siedzieliśmy sobie czekając na nasze koleżanki ze slawistyki i skubaliśmy granata.

- A może byśmy zjedli lody?

- To bazylika świętej Zofii. Ma prawie tysiąc lat. Przyjrzyjcie się tym freskom. Święci mają wydłubane oczy. Tu był kiedyś meczet i te freski przetrwały przez setki lat ukryte pod białym tynkiem. A tu popatrzcie jest ikonostas. A te drzwi to carskie wrota. I prawosławni jak wchodzą do cerkwi to całują tę ikonę na środku, a potem stawiają świeczki. 

 - Wychodźmy już, bo tam są takie fajne żółwiki! Zrobicie nam zdjęcie, jak trzymamy żółwia.


- Tej kładki tutaj nie było, kiedyś do cerkwi w Kaneo można było dopłynąć łódką, albo iść krętymi uliczkami tam wysoko w górze. Ale fajnie że to zrobili, szkoda tylko że nie ma żadnej barierki, a przejście wygląda jak samowolka budowlana. Pewnie to ci restauratorzy zbili ten pomost.

- Ale mega skały. Można by się tu powspinać. Ale dokąd my idziemy? Tak daleko i znowu cerkiew!

- Chodźmy teraz na szczyt, tam będą mozaiki, zobaczycie baptysterium, jak wyglądał kiedyś chrzest, trzy lub cztery stopnie w dół do sadzawki, a potem cztery lub trzy stopnie do góry. Popatrzcie, ale budują, a kiedyś nic tu nie było poza zrujnowanym meczetem i zasypywanymi na zimę mozaikami w bazylice. A niedługo wzgórze opanują studenci.

- Ale po co tu przyszliśmy? Co tu jest ciekawego? Znowu cerkiew i jakaś budowa? Jaka nuda!



- No dobrze, to teraz coś zupełnie innego. Patrzcie jaki świetny teatr grecki, z widokiem na jezioro. Kiedyś tu siedzieliśmy i opowiadałem mamie o swej pierwszej wyprawie autostopowej do Chorwacji. Ale wtedy było ładniej nie było tego zadaszenia.

- Pada deszcz! Idźmy już do domu, jesteśmy zmęczeni.



- Niedługo pójdziemy, ale wcześniej musimy zobaczyć tę bazylikę. Niedawno ją odkryto. Ktoś zburzył stary dom, bo chciał wybudować wypaśną chatę dla turystów. I co się okazało? Pod ziemią są mozaiki, kolumny, kapitele. Ale ten ktoś musiał się wkurzyć, bo zamiast nowego mieszkania ma bazylikę swojego imienia na podwórku. Patrzcie tu, jakie fajne teraz powiesili latarenki, wyglądają prawie jak te zabytkowe domy, z każdym piętrem szerszym od poprzedniego.

- To nie jest wcale fajne, fajne są gry i filmiki, a nie chodzenie pod górę po ciemku.



 
- Nieźle odbudowali tę twierdzę. A postawił ją tysiąc lat temu taki car, może to Was zaciekawi, który umarł z rozpaczy, gdy zobaczył resztki swojej armii po przegranej bitwie. Wszyscy byli oślepieni, a jednemu na kilku żołnierzy zostawiono jedno oko, by mógł prowadzić resztę do swego króla.

- Gdzie teraz idziemy? Znowu do tej samej cerkwi, ona w nocy będzie tak samo wyglądała jak w dzień? Nogi nas bolą, (Niny oczywiście nie bolą, bo jest w nosidełku) chodzimy bez sensu, a w mieszkaniu są dwa telewizory!



PS. Jeśli w przeciwieństwie do naszego potomstwa chcecie się dowiedzieć czegoś o Ochrydzie, to zapraszam do przeczytania naszego artykułu sprzed czternastu lat, który jest tu.