Do napisania poniższego postu zainspirowała mnie lektura kilku rozdziałów książki Jennie Dielemans "Witajcie w Raju. Reportaże o przemyśle turystycznym" - raczej satyry na jeden z przejawów "dzikiego" kapitalizmu i "wszechogarniającej" globalizacji, niż rzetelnych reportaży, pokazujących rzeczywistość przemysłu turystycznego w miarę obiektywnie, a nie w krzywym zwierciadle.
Nie zaprzeczę oczywiście głównemu zarzutowi autorki odnośnie backpackersów, że kreują się oni na podróżników, spadkobierców Livingstone'a czy Cooka, choć mogą co najwyżej odkryć świetną knajpkę, czy przytulny hotelik, nie opisany jeszcze w przewodniku Lonely Planet.
Ale z poniższymi postaram się polemizować.
Zarzut 1 "Poszukiwanie autentyczności"
Autorka wysuwa tezę, że turyści szukają łatwo dostępnej "autentyczności", która tak naprawdę skazuje górskie plemiona na życie w biedzie (bez anten satelitarnych), a cała ta "autentyczność" jest tworem sztucznym.
Na podstawie różnych relacji znajomych, a także na bazie doświadczeń tajskich mogę zaryzykować stwierdzenie, że "autentyczne" górskie plemiona jednak istnieją, choć nie mieszkają na przedmieściach miasta, ani w "łączonej" wiosce wraz z przedstawicielami innych grup etnicznych. Gdzieś daleko za siedmioma górami, lasami, jeziorami itd, mieszka ta grupka, dla której własna kultura jest najważniejsza, tyle że żaden backpacker do nich nie trafi, bo zajęłoby mu to kilka zbyt cennych dni, a wiadomo dla "podróżnika" liczy się wielość doświadczeń w jak najkrótszym czasie. Te "prawdziwe" dzikie górskie plemiona stanowią uzasadnienie egzystencji tych "na sprzedaż", którzy zyskują przez to, że mieszkają w miejscach łatwo dostępnych, pozwalają na fotografowanie i wchodzenie do domów. Ale z drugiej strony jaką mają alternatywę, bardzo często kompletnie niezintegrowani ze społeczeństwem. Zamieszkać w slumsie? Również bez anteny satelitarnej, bieżącej wody itd? Ale z drugiej strony bez dumy z własnej tożsamości ... W Kambodży na przedstawieniu wspomagającym fundację pomagającą khmerskim sierotom, wszystkie sztuki (tańce, teatr cieni) zostały odtworzone na podstawie dokumentacji etnograficznej, bo Czerwoni Khmerzy zerwali ciągłość tradycji. Gdyby nie te nieautentyczne wioski, wiele zwyczajów Czarnych Hmongów zostałoby zapomnianych.
Zresztą Wietnam jako miejsce, gdzie można poznać "autentyczny" tryb życia tubylców, został dość tendencyjnie wybrany. W takich Indiach nie musisz ruszać się z hotelu, by widzieć ze swego okna kolorowy tłum ludzi w sari bądź turbanach. Oni są "autentyczni" naprawdę, nie przebierają się specjalnie dla turystów, bądź gdyby turystów nie było, ubieraliby się inaczej. Tam, w odróżnieniu od Tajlandii, czy Wietnamu "egzotyka" jest na wyciągnięcie ręki.
Zarzut 2 "Schematyzm tras"
Autorka stawia zarzut backpackersom, że podróżują wyłącznie po standardowych trasach turystycznych, proponowanych przez przewodnik, niewiele wiedząc o kraju, w którym akurat się znajdują.
Wietnam jest krajem, w którym trudno wyjść poza schemat opisany w książce (Hanoi - Ha Long - Sa Pa - Hue - Ho Chi Minh). Wąski pasek (w najwęższym miejscu 30 km) skłania do podróży z południa na północ, bądź na odwrót, a po drodze znajdują się największe "atrakcje". Nie wyobrażam sobie, aby ktoś pojechał do Paryża i omijał szerokim łukiem Wieżę Eiffla i katedrę Notre Dame, podobnie backpackersi pielgrzymują do zatoki Ha Long (uważanej za jeden z cudów naturalnych świata), jadą do Hue (dokąd da się dojechać nocnym autobusem z Hanoi, a to z kolei pozwala zaoszczędzić trochę czasu), a potem dalej do Sajgonu (HCM). Te miejsca są najlepiej skomunikowane (tak mi podpowiada doświadczenie turystyczne), między nimi są najdogodniejsze czasowo połączenia, układają się w logiczną całość. Wyjście poza ten schemat powoduje utratę kilku dni, a na to backpacker, pragnący zobaczyć jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie, nie może sobie pozwolić. W krajach większych, o lepszej i bardziej rozbudowanej infrastrukturze drogowej/kolejowej więcej jest możliwości stworzenia "własnej" trasy. Tak więc ponowne uznanie Wietnamu jako pars pro toto "przemysłu" backpackerskiego jest swego rodzaju nadużyciem, aby jeszcze bardziej obedrzeć backpackersów z otoczki "podróżniczej".
Zarzut 3 "Dostosowanie atrakcji pod Klienta"
Autorka ma za złe Wietnamczykom, że zamiast pielęgnować pamięć o tragedii wojny wietnamskiej, pamiątki po niej sprzedają odwiedzającym, a z miejsc walk tworzą atrakcje turystyczne, skrojone na potrzeby backpackersów znających tę wojnę z kultowych filmów.
Nie da się ukryć, że turystyka nie różni się od innych gałęzi gospodarki. Klient płaci dokładnie za to, czego chce. Ma przecież kilkadziesiąt innych krajów do wyboru, dokąd może pojechać na wakacje. Jeśli pierwszym skojarzeniem z Wietnamem jest dla większości ludzi na świecie wojna wietnamska, to nie wykorzystanie tak silnej konotacji byłoby ze strony Wietnamczyków wielkim błędem (marketingowym). Wszak w dzisiejszym świecie "marki" jakim są poszczególne kraje, muszą się wyróżniać, a gdzie poza Wietnamem można pochodzić wśród pól minowych, po tunelach Wietcongu ... Afganistan nadal jest zbyt niebezpieczny dla turystów, ale pewnie kiedyś jego "atrakcją" turystyczną będą jaskinie, gdzie ukrywał się Osama bin Laden. Cóż kapitalizm ... A czy było lepiej jak jeżdżono na wczasy pracownicze do Ryni?
Oczywiście w książce pojawiają się zarzuty, że stać nas na zagraniczne wakacje, dzięki temu, że tamtejsi pracownicy dostają głodowe pensje, a hotele są budowane przez - traktowanych niczym niewolnicy - birmańskich uchodźców. Ale czy w innych branżach jest inaczej? Niby gdzie szyje H&M?
Zresztą podobnie jak Jennie Dielemans mam swój (równie naciągany i nieprawdziwy) stereotyp dotyczący backpackersów, ale czy to powód by pisać o tym książkę? Otóż uważam, że są oni masą, dla której najważniejsze jest picie piwa, ćpanie, imprezowanie, a wszystko to za zdecydowanie mniejsze pieniądze niż w swoich ojczystych krajach. "Atrakcje" są tylko pretekstem i wymówką do podróży i pozwalają zapełnić czas między jedną, a drugą balangą na plaży. Tyle, że w Polsce takich backpackersów wg mnie raczej (na razie) nie ma. Polacy podróżujący z plecakami są starsi i jednak mają inne priorytety.
Na koniec jeszcze kilka autorefleksji czyli my jako "plecakowcy"
Z naszego doświadczenia wynika, że im więcej mamy dzieci, tym bardziej zbliżamy się do obrazu wyśmianych przez szwedzką autorkę "klasycznych" backpackersów, bo:
Nie zaprzeczę oczywiście głównemu zarzutowi autorki odnośnie backpackersów, że kreują się oni na podróżników, spadkobierców Livingstone'a czy Cooka, choć mogą co najwyżej odkryć świetną knajpkę, czy przytulny hotelik, nie opisany jeszcze w przewodniku Lonely Planet.
Ale z poniższymi postaram się polemizować.
Zarzut 1 "Poszukiwanie autentyczności"
Autorka wysuwa tezę, że turyści szukają łatwo dostępnej "autentyczności", która tak naprawdę skazuje górskie plemiona na życie w biedzie (bez anten satelitarnych), a cała ta "autentyczność" jest tworem sztucznym.
Na podstawie różnych relacji znajomych, a także na bazie doświadczeń tajskich mogę zaryzykować stwierdzenie, że "autentyczne" górskie plemiona jednak istnieją, choć nie mieszkają na przedmieściach miasta, ani w "łączonej" wiosce wraz z przedstawicielami innych grup etnicznych. Gdzieś daleko za siedmioma górami, lasami, jeziorami itd, mieszka ta grupka, dla której własna kultura jest najważniejsza, tyle że żaden backpacker do nich nie trafi, bo zajęłoby mu to kilka zbyt cennych dni, a wiadomo dla "podróżnika" liczy się wielość doświadczeń w jak najkrótszym czasie. Te "prawdziwe" dzikie górskie plemiona stanowią uzasadnienie egzystencji tych "na sprzedaż", którzy zyskują przez to, że mieszkają w miejscach łatwo dostępnych, pozwalają na fotografowanie i wchodzenie do domów. Ale z drugiej strony jaką mają alternatywę, bardzo często kompletnie niezintegrowani ze społeczeństwem. Zamieszkać w slumsie? Również bez anteny satelitarnej, bieżącej wody itd? Ale z drugiej strony bez dumy z własnej tożsamości ... W Kambodży na przedstawieniu wspomagającym fundację pomagającą khmerskim sierotom, wszystkie sztuki (tańce, teatr cieni) zostały odtworzone na podstawie dokumentacji etnograficznej, bo Czerwoni Khmerzy zerwali ciągłość tradycji. Gdyby nie te nieautentyczne wioski, wiele zwyczajów Czarnych Hmongów zostałoby zapomnianych.
Zresztą Wietnam jako miejsce, gdzie można poznać "autentyczny" tryb życia tubylców, został dość tendencyjnie wybrany. W takich Indiach nie musisz ruszać się z hotelu, by widzieć ze swego okna kolorowy tłum ludzi w sari bądź turbanach. Oni są "autentyczni" naprawdę, nie przebierają się specjalnie dla turystów, bądź gdyby turystów nie było, ubieraliby się inaczej. Tam, w odróżnieniu od Tajlandii, czy Wietnamu "egzotyka" jest na wyciągnięcie ręki.
Zarzut 2 "Schematyzm tras"
Autorka stawia zarzut backpackersom, że podróżują wyłącznie po standardowych trasach turystycznych, proponowanych przez przewodnik, niewiele wiedząc o kraju, w którym akurat się znajdują.
Wietnam jest krajem, w którym trudno wyjść poza schemat opisany w książce (Hanoi - Ha Long - Sa Pa - Hue - Ho Chi Minh). Wąski pasek (w najwęższym miejscu 30 km) skłania do podróży z południa na północ, bądź na odwrót, a po drodze znajdują się największe "atrakcje". Nie wyobrażam sobie, aby ktoś pojechał do Paryża i omijał szerokim łukiem Wieżę Eiffla i katedrę Notre Dame, podobnie backpackersi pielgrzymują do zatoki Ha Long (uważanej za jeden z cudów naturalnych świata), jadą do Hue (dokąd da się dojechać nocnym autobusem z Hanoi, a to z kolei pozwala zaoszczędzić trochę czasu), a potem dalej do Sajgonu (HCM). Te miejsca są najlepiej skomunikowane (tak mi podpowiada doświadczenie turystyczne), między nimi są najdogodniejsze czasowo połączenia, układają się w logiczną całość. Wyjście poza ten schemat powoduje utratę kilku dni, a na to backpacker, pragnący zobaczyć jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie, nie może sobie pozwolić. W krajach większych, o lepszej i bardziej rozbudowanej infrastrukturze drogowej/kolejowej więcej jest możliwości stworzenia "własnej" trasy. Tak więc ponowne uznanie Wietnamu jako pars pro toto "przemysłu" backpackerskiego jest swego rodzaju nadużyciem, aby jeszcze bardziej obedrzeć backpackersów z otoczki "podróżniczej".
Zarzut 3 "Dostosowanie atrakcji pod Klienta"
Autorka ma za złe Wietnamczykom, że zamiast pielęgnować pamięć o tragedii wojny wietnamskiej, pamiątki po niej sprzedają odwiedzającym, a z miejsc walk tworzą atrakcje turystyczne, skrojone na potrzeby backpackersów znających tę wojnę z kultowych filmów.
Nie da się ukryć, że turystyka nie różni się od innych gałęzi gospodarki. Klient płaci dokładnie za to, czego chce. Ma przecież kilkadziesiąt innych krajów do wyboru, dokąd może pojechać na wakacje. Jeśli pierwszym skojarzeniem z Wietnamem jest dla większości ludzi na świecie wojna wietnamska, to nie wykorzystanie tak silnej konotacji byłoby ze strony Wietnamczyków wielkim błędem (marketingowym). Wszak w dzisiejszym świecie "marki" jakim są poszczególne kraje, muszą się wyróżniać, a gdzie poza Wietnamem można pochodzić wśród pól minowych, po tunelach Wietcongu ... Afganistan nadal jest zbyt niebezpieczny dla turystów, ale pewnie kiedyś jego "atrakcją" turystyczną będą jaskinie, gdzie ukrywał się Osama bin Laden. Cóż kapitalizm ... A czy było lepiej jak jeżdżono na wczasy pracownicze do Ryni?
Oczywiście w książce pojawiają się zarzuty, że stać nas na zagraniczne wakacje, dzięki temu, że tamtejsi pracownicy dostają głodowe pensje, a hotele są budowane przez - traktowanych niczym niewolnicy - birmańskich uchodźców. Ale czy w innych branżach jest inaczej? Niby gdzie szyje H&M?
Zresztą podobnie jak Jennie Dielemans mam swój (równie naciągany i nieprawdziwy) stereotyp dotyczący backpackersów, ale czy to powód by pisać o tym książkę? Otóż uważam, że są oni masą, dla której najważniejsze jest picie piwa, ćpanie, imprezowanie, a wszystko to za zdecydowanie mniejsze pieniądze niż w swoich ojczystych krajach. "Atrakcje" są tylko pretekstem i wymówką do podróży i pozwalają zapełnić czas między jedną, a drugą balangą na plaży. Tyle, że w Polsce takich backpackersów wg mnie raczej (na razie) nie ma. Polacy podróżujący z plecakami są starsi i jednak mają inne priorytety.
Na koniec jeszcze kilka autorefleksji czyli my jako "plecakowcy"
Z naszego doświadczenia wynika, że im więcej mamy dzieci, tym bardziej zbliżamy się do obrazu wyśmianych przez szwedzką autorkę "klasycznych" backpackersów, bo:
- poruszamy się po trasach najbardziej uczęszczanych, aby nie utknąć z dziećmi na "zadupiu", w zarobaczonym hotelu, z perspektywą, że następny autobus, który może nas stąd wywieźć przyjedzie za 2-3 dni
- odwiedzamy "wioskę" Padaungów leżącą na obrzeżach Chiang Mai, zamiast szukać jej w niedostępnych górach
- mamy coraz mniej czasu, na "zgłębianie kultury lokalsów", bo większość zajmuje opieka nad dziećmi, podczas zwiedzania nierzadko brakuje chwili, by przeczytać w przewodniku, co się właśnie widzi ...
- coraz częściej korzystamy z wycieczek organizowanych przez agencje turystyczne, choć wcześniej, aby zaoszczędzić sami sobie takowe organizowaliśmy, jak na przykład treking do Choquequirao w Peru, a wszystko to z tego powodu, że łatwiej z dziećmi zapakować się pod hotelem do busika niż samemu szukać dworca itd.
- część atrakcji jest w naszym planie skrojona specjalnie dla dzieci - gdybyśmy mieli planować ciekawe miejsce wyłącznie dla siebie, to na pewno nie znalazłoby się tam np. bardzo komercyjne i wątpliwe "ekologicznie" robienie zdjęć z tygrysami w klatkach
- wybieramy coraz tańsze "destynacje", aby udźwignąć kosztowo taką wyprawę w piątkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz