Ile czasu można spędzić w jednym miejscu? Egzotyczne wyprawy nas zepsuły i po czterech dniach w tej samej lokalizacji zaczynamy się czuć nieswojo i pytać siebie - "to ma być podróż?". Dlatego też po kilku dobach na Roztoczu udaliśmy się w najbliższe wyższe góry czyli Bieszczady. A że po drodze było co zwiedzać dwustukilometrowa trasa zajęła nam cały dzień.
W brzydkim mieście Biłgoraj odkryłem pomnik zaniedbany, choć niezwykły. Uhonorowano nim prawie dwieście lat temu księcia poetów - biskupa Krasickiego. Teraz monument wygląda jak niedopasowane puzzle z brakującymi elementami , wrzucone na zaśmiecony skwerek, tuż przy placu zabaw.
Kolejną atrakcję na naszej trasie stanowiła czterystuletnia drewniana cerkiewka w Chotyńcu, niedawno wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wstyd przyznać, ale gdyby nie to wyróżnienie, napewno aż tak bardzo nie zboczylibyśmy z drogi ... Zaszokowało nas jej wielkość, przez swoje trzy kopułki z misternie poskładanych krótkich deseczek przypominała bajkowy domek babajagi. Z racji tego, że nikt nie sprzedawał biletów (nie przygotowano się jeszcze na najazd turystów), musieliśmy otworzyć sobie bramę sami (kłódka na szczęście była otwarta), ale też bez problemu weszliśmy na specjalną galeryjką, otaczającą babiniec. Bolało nas jednak, że nie mogliśmy pokazać dzieciakom pierwszego w ich życiu ikonostasu.
Z Chotyńca przez wertepy nowopowstającej autostrady wyprowadziła nas nawigacja w smartfonie, czyli tak zwany "Dziadu", z którym pogawędki prowadzili najmłodsi uczestnicy wycieczki, podczas gdy my zwiedzając kolejną cerkiewkę, pachnąca z daleka starym drewnem, poczuliśmy, że znajdujemy się wreszcie na pograniczu.
Restaurację na przemyskim rynku zapamiętamy z powodu niskich cen, smacznego jedzenia, dużych porcji, a przede wszystkim świnki, towarzyszącej jednemu z gości, na którą dzieciaki urządziły fotograficzne polowanie. I nie był to koniec atrakcji, których niespodziewanie zakosztowały w tym mieście. Franek mógł stać się naszym przewodnikiem, dzięki mapce starówki z narysowanymi fasadami zabytkowych budynków i prowadził nas od kościoła do kościoła. Nawiasem mówiąc następnego dnia nie mógł się z mapą rozstać i rozczarował się, gdy w Łańcucie takiej nie rozdawali. Mnie zauroczył kazimierzowski zamek ze swymi dwiema wieżami. Z obu zrobiłem panoramiczne fotki. Wciąż nie mogę się zdecydować, która bardziej malownicza. Czy ta, na której widać mosty na Sanie i równinę rozciągającą się u stóp miasta. Czy ta, gdzie jeden kościół zdaje się zwisać nad drugim, a nad wszystkim górują zalesione wzgórza. W każdym razie obiecuję sobie, że na pewno do Przemyśla wrócimy, bo wizyta trwała zbyt krótko i zabrakło nam czasu na Kopiec Tatarski, przejazd wyciągiem na Zniesienie, obejrzenie choćby jednego fortu, a także trekking czy rowery na pobliskim Pogórzu.
Na zachód słońca dojechaliśmy do Lutowisk, gdzie niedaleko od naszej kwaterki znajduje się znakomity punkt widokowy. Stąd ujrzeliśmy połoniny, a wśród nich cel na następny dzień - Tarnicę - łatwo rozpoznawalną po charakterystycznym kształcie przypominającym siodełko.
W brzydkim mieście Biłgoraj odkryłem pomnik zaniedbany, choć niezwykły. Uhonorowano nim prawie dwieście lat temu księcia poetów - biskupa Krasickiego. Teraz monument wygląda jak niedopasowane puzzle z brakującymi elementami , wrzucone na zaśmiecony skwerek, tuż przy placu zabaw.
Kolejną atrakcję na naszej trasie stanowiła czterystuletnia drewniana cerkiewka w Chotyńcu, niedawno wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wstyd przyznać, ale gdyby nie to wyróżnienie, napewno aż tak bardzo nie zboczylibyśmy z drogi ... Zaszokowało nas jej wielkość, przez swoje trzy kopułki z misternie poskładanych krótkich deseczek przypominała bajkowy domek babajagi. Z racji tego, że nikt nie sprzedawał biletów (nie przygotowano się jeszcze na najazd turystów), musieliśmy otworzyć sobie bramę sami (kłódka na szczęście była otwarta), ale też bez problemu weszliśmy na specjalną galeryjką, otaczającą babiniec. Bolało nas jednak, że nie mogliśmy pokazać dzieciakom pierwszego w ich życiu ikonostasu.
Z Chotyńca przez wertepy nowopowstającej autostrady wyprowadziła nas nawigacja w smartfonie, czyli tak zwany "Dziadu", z którym pogawędki prowadzili najmłodsi uczestnicy wycieczki, podczas gdy my zwiedzając kolejną cerkiewkę, pachnąca z daleka starym drewnem, poczuliśmy, że znajdujemy się wreszcie na pograniczu.
Restaurację na przemyskim rynku zapamiętamy z powodu niskich cen, smacznego jedzenia, dużych porcji, a przede wszystkim świnki, towarzyszącej jednemu z gości, na którą dzieciaki urządziły fotograficzne polowanie. I nie był to koniec atrakcji, których niespodziewanie zakosztowały w tym mieście. Franek mógł stać się naszym przewodnikiem, dzięki mapce starówki z narysowanymi fasadami zabytkowych budynków i prowadził nas od kościoła do kościoła. Nawiasem mówiąc następnego dnia nie mógł się z mapą rozstać i rozczarował się, gdy w Łańcucie takiej nie rozdawali. Mnie zauroczył kazimierzowski zamek ze swymi dwiema wieżami. Z obu zrobiłem panoramiczne fotki. Wciąż nie mogę się zdecydować, która bardziej malownicza. Czy ta, na której widać mosty na Sanie i równinę rozciągającą się u stóp miasta. Czy ta, gdzie jeden kościół zdaje się zwisać nad drugim, a nad wszystkim górują zalesione wzgórza. W każdym razie obiecuję sobie, że na pewno do Przemyśla wrócimy, bo wizyta trwała zbyt krótko i zabrakło nam czasu na Kopiec Tatarski, przejazd wyciągiem na Zniesienie, obejrzenie choćby jednego fortu, a także trekking czy rowery na pobliskim Pogórzu.
Na zachód słońca dojechaliśmy do Lutowisk, gdzie niedaleko od naszej kwaterki znajduje się znakomity punkt widokowy. Stąd ujrzeliśmy połoniny, a wśród nich cel na następny dzień - Tarnicę - łatwo rozpoznawalną po charakterystycznym kształcie przypominającym siodełko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz