Nie mieliśmy tego dnia wiele czasu na aktywności na powietrzu, bo pokonanie czeskich ośnieżonych dróg, a szczególnie serpentyna do parkingu w Spindlerowej Boudzie zajęła nam sporo czasu. Mogliśmy więc po południu pobiegać na nartach wyłącznie w najbliższym sąsiedztwie schroniska PTTK "Odrodzenie" na Przełęczy Karkonoskiej, gdzie nocowaliśmy.
Co prawda znalazłem w internecie świetną trasę dla biegaczy o zachęcającej nazwie "Rówień pod Śnieżką", ale okazało się, że nie była ona na miarę naszych sił i umiejętności. Z mapy wynikało, że początek trasy zaczyna się niecały kilometr od schroniska, ale nie dopatrzyłem się, że większość tej odległości to strome podejście. Łudziłem się, że potem już będzie płasko - w pamięci miałem profil trasy - ale to było tylko złudzenie, nawet najmniejsze podejście dla początkujących biegaczy było mordercze. Róża dopiero uczyła się podchodzić jodełką, wlekliśmy się więc niemiłosiernie długo, bojąc się, czy nasza córka nie zsunie się przypadkiem ze stromego stoku, który trawersowaliśmy. Naszą ziemią obiecaną stało się niewielkie obniżenie terenu, gdzie dzieciaki mogły ćwiczyć kroki, zjazdy, wybicie na muldach. Mogliśmy się trochę pościgać, odpocząć, wygrzewać się w słońcu i podziwiać ośnieżone szczyty i bezśnieżną Kotlinę. Prawie nikt nie zakłócał nam tej sielanki.
Powrót do schroniska zapewnił nam wysoką dawkę adrenaliny. Zjazd pługiem z przyczepką narciarską był ciekawym doświadczeniem. Z trudem hamowałem, gdy przyczepka mnie pchała, a Łuśka musiała mieć śmierć w oczach. Na stromym stoku nie zdało niestety egzaminu ciągnięcie Róży na nartach za przyczepką, bo ściągała całą naszą karawanę jeszcze bardziej w dół. Za to Franek na Równi stał się biegaczem kompletnym - w mig pojął o co chodzi w jeździe pługiem, więc mógł zjechać pod samo prawie schronisko. Zrobił to jako jedyny, bo dziewczyny przerażone wizją zjazdu z nadmierną prędkością, zrezygnowały z tej przyjemności, zanim zaczęły zjeżdżać, a mi od płużenia rozwaliły się buty, więc jak niepyszny zdjąłem narty i zbiegłem w dół.
Po atrakcjach zewnętrznych, przyszedł czas na schroniskowe, z których największą dla nas, choć przez innych najmniej obleganą, była ścianka wspinaczkowa. Każdy członek rodziny spróbował swoich sił. Co prawda dzieciaki weszły znacznie wyżej niż ja, ale za sukces poczytuję sobie to, że się nie zniechęciłem i nauczyłem się asekuracji górnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz