Nasz wyjazd od czas transferu do Mestii - stolicy niedostępnego regionu Swanetii, nagle stał się ekstremalny. Najpierw droga w góry wiła się niekończącymi się serpentynami, co najdotkliwiej poczuła Nina, która na podkoszulkach rodziców pozostawiła poranne chaczapuri. Gdy dojechaliśmy do miasta ekstremalnie szybko znaleźliśmy się w noclegu - kierowca marszrutki podwiózł nas do kwaterki w dobrej cenie i już 5 minut po opuszczeniu pojazdu mogliśmy się relaksować po sześciogodzinnej jeździe.
Region prócz niebosiężnych szczytów słynie ze średniowiecznych wież, które stały przy każdym domostwie i stanowiły miejsce schronienia w razie napadów. Jedna z nich zapraszała do wejścia za 2 lari. Spodziewaliśmy się więc jakiś udogodnień dla turystów i rzeczywiście wisiał tam przedłużacz oraz żarówki - niestety nie działały. Światło do wnętrza dostarczały tylko wąskie otwory, po jednym na każdym piętrze, na które można się było dostać rozklekotanymi, chybotliwymi drabinami czasami zbyt krótkimi, by bez wspinaczki po kamieniach dostać się piętro wyżej. Możecie sobie wyobrazić wszystkie piski i płacze, rozlegające się w ciemnych pomieszczeniach. Ale oczywiście się nie cofnęliśmy, weszliśmy nawet na dach wieży, czym zasłużyliśmy na określenie "maładcy" z ust napotkanych Białorusinów. Myśleliśmy, że to koniec ekstremalnych wrażeń tego dnia aż tu nagle Ninka znowu zaczęła wymiotować. Dziecko chorujące w drodze to największy koszmar dla podróżujących rodziców, mamy wiec nadzieję, że skończy się na jednodniowej grypie żołądkowej.
Z racji niedyspozycji części zespołu postanowiliśmy pójść w okrojonym składzie do krzyża, gorującego prawie tysiąc metrów nad Mestią, a potem może do jeziorek Koruldi, położonych dwie godziny dalej. Pogoda była słoneczna, wyszliśmy więc bez zbytniego obciążania się cieplejszymi rzeczami. Za to mieliśmy współtowarzyszkę trekkingu - Olgę z Mińska, która skwitowała szybką wspinaczkę dzieciaków pod górę, znanym już nam słowem "maładcy". A spieszyć się należało, bo znad okolicznych czterotysięczników nadchodziła burza. Przedzieraliśmy się przez leśną gęstwinę stromą ścieżką, by chociaż dotrzeć do krzyża przed deszczem. Tam niestety nie zabawiliśmy zbyt długo, wiało za mocno, dzieciaki drżały z zimna, pierwsze krople deszczu spadały nam na podkoszulki, a widoków brakowało, bo szczyty skryły się za chmurami. Co było robić? Pożegnaliśmy Olgę i pędem zaczęliśmy zbiegać do lasu, zanim rozpada się na dobre. Szczęśliwie to się nam udało. Gdy burza przewalała się nam nami, my zbiegaliśmy bądź przytulaliśmy się skryci pod drzewami orzechowymi. A gdy znaleźliśmy się na pastwiskach ponad Mestią, akurat przestało padać. Ciepłą kąpielą i gorącą herbatą zakończył się nasz najbardziej ekstremalny trekking wysokogórski (na 2400 m.n.p.m.). I nie wygląda na to, żebyśmy się przeziębili!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz