Przełęcz Karkonoska powitała nas następnego dnia
wprost wymarzoną pogodą – minimalnym mrozem, pięknym słońcem i
całkowicie czystym niebem. Idealne warunki na prawdziwą wyrypę,
jaką na ten dzień zaplanowaliśmy. Czekała nas wyprawa na Śnieżkę,
czyli zgodnie z czeskimi obliczeniami 19 km szlaku w tę i z
powrotem, co Polacy szacują na 5 godzin marszu. Oczywiście z
dziećmi spodziewaliśmy się niemal dwukrotnego wydłużenia tego
czasu (wiadomo – liczne postoje, przerwa na obiad, czekoladowe
doładowanie, gadki motywacyjne, uśmierzanie histerii...), ale
wyjście około 9 dawało nadzieję na powrót w okolicach zmroku.
Ruszyliśmy poznanym dzień wcześniej podczas biegówkowych wprawek szlakiem, który szybko wyprowadził nas na strome zbocze targane ostrym wiatrem. To on okazał się największą przeszkodą w wędrówce – smagał prosto w twarze, spychał z oblodzonej ścieżki, wyrywał z rąk przekąski. Cała reszta jedynie mobilizowała do marszu – wokół nas rozpościerała się zalana słońcem, lodowo-śnieżna pustynia, z kikutami zasypanych drzew i szerokim widokiem na leżącą pod nami dolinę. Pięknie, cicho (nie licząc świszczącego wiatru) i pusto – co jakiś czas spotykaliśmy nielicznych turystów i biegówkarzy. Nic dziwnego, że okoliczności kojarzyły nam się z zimowymi wyprawami Polaków w Himalaje i Karakorum, co owocowało uroczymi pogawędkami na temat lawin, śnieżnej ślepoty, górskich wypadków i ekspedycji ratunkowych. W tej miłej atmosferze posuwaliśmy się konsekwentnie naprzód. Dzieci co chwilę wynajdowały sobie dodatkowe atrakcje – odłamywały lodowe miecze, otrzepywały zasypane śniegiem drzewa, wskakiwały po pas w śnieg, który poza ubitą ścieżką natychmiast wciągał w swoją niemal dwumetrową warstwę. Na pojawiające się co jakiś czas smęcenia zawsze pomagał krótki postój, solidna porcja czekolady, kabanosów i ciepłej herbaty, po których zawsze wstępowały w nas nowe siły. Jedynie Łuśka była nieszczęśliwa – mimo grubszej niż u reszty warstwy ubrań, marzła w nosidle. Na dodatek odmawiała samodzielnej wędrówki, która zapewne by ją nieco rozgrzała.
Cel od dawna majaczył nam na horyzoncie, ale droga przez Równię pod Śnieżką jest długa i okrężna, więc gdy osiągnęliśmy wreszcie schronisko na Przełęczy pod Śnieżką, podsuwane przez naszą wyobraźnię wizje najmłodszej córy zamienionej w sopel lodu i nas jako antybohaterów czołówek gazet, osiągnęły już dość rozwiniętą wersję. Na szczęście przy obiedzie Łucja nie wykazywała już oznak zlodowacenia i cała nasza ekipa mogła w dobrych humorach zaatakować szczyt. Na oblodzonym podejściu wcześniej już przydatne kijki okazały się niezbędne, a Pita mógł nareszcie wykorzystać raki, kurzące się od lat w szafie.
Szczyt Śnieżki okazał się być mocno zatłoczony – dociera tu kolejka z czeskiej strony, która przywozi licznych narciarzy biegowych. Tu zaczynają oni swój szlak zjazdowy do Szpindlerowego Mlyna. Nie mogliśmy jednak narzekać – w środku zimy Śnieżka zaoferowała nam jeden ze swoich nielicznych, bezchmurnych dni (kryje się we mgle na pozostałe ponad 300 dni w roku) i panoramę polskich i czeskich dolin.
Dzielne dzieciaki (te na zewnątrz i w
brzuchu) otrzymały jeszcze zasłużoną nagrodę w postaci lodów
(tak!) i gofrów, po czym zaczęliśmy pospieszny odwrót ze szczytu.
Szlak w dół zbocza góry Franek z Różą pokonali na... pupach, bo
tuż obok oblodzonej ścieżki powstała lodowa rynna zjazdowa,
wyślizgana siedzeniami nie tylko młodocianych turystów. Nie dziwi
to specjalnie – sama przebyłam tę drogę bez upadku jedynie
dzięki pomocy dwóch kijków, a Pita dzięki rakom.
Powrót był nieco trudniejszy, bo wiatr się wzmógł,
temperatura spadała, nasze siły już na wyczerpaniu, a umysł znów
zaczęły nękać wizje zlodowaciałej Łucji. Krajobraz wokół nas
był jednak jeszcze bardziej magiczny. Mocniejsze podmuchy wzbijały
śnieg w strumienie „płynące” po zboczach i zasypujące nasz
szlak, a zalana popołudniowym światłem biała pustynia przywołała
wspomnienia Salaru de Uyuni. Do schroniska dotarliśmy wkrótce
po zmroku, tak wyczerpani, że mieliśmy siłę jedynie zjeść
kolację i odmrozić Łucję (która nie wyszła z nosidełka ani na chwilę) pod ciepłym prysznicem.