Pogoda znowu "jaskiniowa", a my nie mamy więcej pieczar do eksploracji. Cóż więc robić? Chcąc, nie chcąc zakładamy realizację ambitnego planu czyli Pięć Stawów Polskich i Morskie Oko jednego dnia. Oczywiście zanim podjęliśmy decyzję, by go urzeczywistnić, wiele dyskutowaliśmy na ten temat. Zadawaliśmy sobie pytania, czy prawie dwadzieścia kilometrów to nie za dużo dla dzieci, jak zniosą taki marsz po asfalcie, czy trzeba będzie skorzystać z zaprzęgu konnego, czy nie padnie nam po drodze koń z przemęczenia, czy stać nas na taki wydatek itd.
Na szczęście nasze dylematy rozwiał Franek, który niedługo po wejściu do Doliny Roztoki beztrosko powiedział, że właśnie minęło południe. Byliśmy w szoku. Przecież niedawno wybiła dziesiąta, ale z drugiej strony długo tu jechaliśmy, staliśmy jakiś czas w kolejce po bilety do Parku, niespiesznie wlekliśmy się po mokrym asfalcie. Tak nas ta informacja zmobilizowała, że wędrowaliśmy do Doliny Pięciu Stawów niewiele dłużej niż standardowy czas przejścia. Jakie więc było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy na zegarze ściennym w schronisku - godzinę trzynastą, a nie czternastą, której się spodziewaliśmy. Zagadkową zmianę czasu wyjaśniła Róża, która z miną niewiniątka stwierdziła, że po prostu przekręciła wskazówki Frankowego zegarka. A my znowu stanęliśmy przed wyborem: wracać tą samą drogą, czego szczerze nie znosimy, czy też dołożyć męczarni dzieciom i gnać na złamanie karku przez zaśnieżoną Świstówkę do Morskiego Oka. Tym razem wygrali w nas rodzice, a nie łowcy przygód.
Droga powrotna przez Siklawę do łatwych jednak nie należała, nadal padało, cały czas niewiele było widać (ośnieżone turnie zlewały się z mgłą), na dodatek po szlaku płynęły rwące potoki, zmieniające się na niektórych odcinkach w mini wodospady. Jak to znosiło młodsze towarzystwo? Franio kilka razy wylądował tyłkiem w strumyku, Łucja przemokła do majtek mimo pelerynki narzuconej na nosidełko i nie przestała mówić, jak poprzedniego dnia "chcę się wpinać" czy "chcę po kamieniach", Róża wymarzła tak straszliwie, że niezbędny stał się maminy sweter. Przemokła nam też wodoodporna mapa - nigdy więcej wspinaczki w siąpiącym deszczu!