Gdy pooglądaliśmy archiwalne zdjęcia w dżogdżańskim Kratonie, zdaliśmy sobie sprawę, że Jawa ma chyba teraz ambicję zostać drugą Arabią Saudyjską. Sto lat temu sułtan ubierał się przecież jak bohater Mahabharathy: w sarong, z nagim torsem, z kolczykami przekształcającymi jego uszy w elfie; ozdobą kobiecych głów były wymyślne fryzury, a tradycyjny meczet wyglądał jak choinka, bądź jak kto woli - wulkan i miał cechy świątyni hinduistycznej. Teraz większość kobiet chodzi w chustach (widziałem nawet kilka Jawajek całkowicie zakrytych), nawet małe dziewczynki mają muzułmańskie szaty z wzorem z "Krainy Lodu", a starym meczetom dorabia się kopułki na szczycie, albo tuż obok buduje się nowy - już z wielgachną kopułą i minaretami. Stacje benzynowe chwalą się najróżniejszymi udogodnieniami: toaletą, sklepem i ... meczetem. Te islamskie naleciałości to tylko powierzchnia. Głębiej są pokłady starożytnej kultury, a przedstawienie teatru cieni oraz zwiedzanie świątyni buddyjskiej przeniosły nas na Jawę sprzed tysiąca dwustu lat, kiedy na wyspie dominowały wpływy indyjskie.
Borobudur to azjatyckie Pompeje - niedługo po budowie świątynię zasypał pył wulkaniczny, na powstałym ogromnym pagórku wyrosła dżungla, gdzie od czasu zza krzaka wystawała głowa medytującego Buddy. Starożytne posągi zainteresowały Europejczyków, którzy rozpoczęli odsłanianie zabytku - największej świątyni buddyjskiej na świecie. 120 metrów w podstawie, 20 milionów bloków kamiennych, ponad 500 posągów Buddy, kilka tysięcy płaskorzeźb, w tym wiele scenek rodzajowych, siedemdziesiąt kilka dużych stup i niezliczona liczba mniejszych - już same te liczby powinny robić wrażenie, ale czy Borobudur powala na kolana jak Angkor Wat?
Justy nie powaliło, bo wcześniej zrobiła to grypa żołądkowa, z trudem udało jej się wdrapać na szczyt świątyni, podczas gdy reszta - wzorem buddystów - okrążała każde z sześciu kwadratowych pięter. Jako że turyści, mimo że całkowicie zdrowi, poruszali się szlakiem Justyny czyli schodami do góry, na własność mieliśmy boczne korytarze pokryte reliefami. Niestety sceny zlewały się nam w jedno - siedząca postać pośrodku i otaczające ją mniej ważne. Na przewodnika zabrakło nam budżetu - bilet musieliśmy kupić nawet Łucji. Sami rozpoznaliśmy tylko statek, którego repliką (udostępnioną w muzeum) udało się niedawno przepłynąć Indonezyjczykom do Ghany. Tym samym udowodnili wyższość swych przodków nad innymi cywilizacjami. Nie dostrzegliśmy jednak słonia z sześcioma trąbami, który zwiastował początek historii Gautamy. Sześć pięter klaustrofobicznych korytarzy, nad którymi czuwali siedzący w niszach Buddowie, wreszcie się skończyło. Kolejne piętra przynoszą wyzwolenie, już nie ma żadnych historii, tylko obcowanie z nauczycielem. Rozpościerają się bowiem stamtąd widoki na pobliskie góry, a okrągłe platformy zabudowane są ażurowymi stupami, wewnątrz nich ukryte są posągi Oświeconego. Na górze tłoczno, szczególnie przy dwóch otwartych stupach. Tam posąg widać w całości. Wielka stupa jest zamurowana, można ją obejść i pozostaje już tylko droga w dół. Na trawniku próbujemy objąć wzrokiem Borobudur. Wielość szczegółów, silne kontrasty, ledwo widoczny szczyt ukazują się z dołu. Lepszy widok mieli właściciele zabronionych dronów - oni widzieli, że ta świątynia to misterna, geometryczna mandala. Gdyby obok postawiono wielką wieżę widokowa, aby turyści mogli podziwiać mandalę lub przetrzebiono trochę las obrastający wzgórze, na którego szczycie jest świątynia powalonych na kolana byłoby więcej. Dyktatura obrazu nie pozwala zachwycić się Borobudur, którego tajemniczego piękna nie da się uchwycić w pocztówkowym kadrze.
Wayang kilit też trudno uchwycić na zdjęciu. Chyba że trwa właśnie przydługi dialog i marionetki stoją posłusznie wbite w pień bananowca. Ale wtedy nie odda się charakteru tej sztuki - pełnej niejasności, nieokreśloności, nieostrości, gdzie granice postaci trudno zdefiniować, tak szybko cień ustępuje przed światłem, a postać ustępuje miejsca kolejnej.
Na przedstawienie poszliśmy do muzeum w Yogyakarcie, gdy weszliśmy na widowni siedziało pięciu turystów, po półtorej godzinie gdy wychodziliśmy we dwóch z Frankiem, nie było nikogo innego i grano Wayang tylko dla nas dwóch. Dziewczyny też miały problem z wytrzymaniem kilkuminutowych dialogów czy monologów, kiedy lalkarz pokrzykiwał, uderzał drewienkiem o skrzynkę i walił stopą w dzwonek. Ale ja z Frankiem czekaliśmy. Przechodziliśmy z jednej strony widowni na drugą. Tam było widać cienie, tu artystę przy pracy, orkiestrę przy pracy i chór. Wizualnie najciekawiej prezentowały się wykonane z bawolej skóry marionetki, niezwykle ażurowe, z dziwnymi nosami, kolorowo pomalowane - czasem te barwy przebijały przez płótno. Muzykanci popijając herbatę, żywo ze sobą dyskutowali jak krnąbrni uczniowie, podczas gdy lalkarz kontynuował spektakl, a damski chórek zawodził. Coś się dzieje! Trzeba wracać na stronę cieni. Zaczyna się walka, pogoń, jednym słowem ruch. Marionetki walczą zajadle. Wcześniej nieruchome, teraz wywijają się w każdym kierunku, używając maczug, strzał i innych śmiercionośnych broni. Jeszcze lepiej wygląda to po stronie światła. Widać jak demiurg wprawia je w ruch, kciukiem popycha rękę lalki, by załatwiła przeciwnika z kołowrotu. Wreszcie chórzystki wstają, zaczynając klaskać. Nawet nie zorientowaliśmy się, że to koniec. Zresztą co to za wayang, który trwa dwie godziny. Prawdziwy spektakl kończy się nad ranem. My doświadczyliśmy takiej namiastki, ale bez znajomości języka i dokładnego opisu, co się dzieje na scenie, dłużej byśmy nie wytrzymali, tym bardziej że w ogóle nie mogliśmy skleić jakiejkolwiek fabuły, w każdej scenie występowała inna postać (Rama? Sita? Arjuna? Hanuman? Barong?), a rzecz miała być o odnalezieniu ojca. Te drobnostki nie zmieniły faktu, że było super i do domu wracamy z mnóstwem wayangowych gadżetów.