W Oaxace też deszcz i zamieszki. Przynajmniej zagrożenie zamieszkami, bo na ulicy stała cała chmara policjantów uzbrojonych w gaz łzawiący, pały, bron długą (nie dla wszystkich starczyło pałek, niektórzy mieli kije).
Zadziwia nas tutejsza zdolność do oszczędzania i samozaparcie. Cieszyliśmy się, że mamy tylko jedno dziecko w podróży, bo obok nas jechali dziś w autobusie (5 godzin, droga przez góry) Meksykanie z trójką maluchów na kolanach. Spotkaliśmy dziś Rosjanina, który mieszka tu od lat, ale oczywiście chciał pogadać po swojemu i pogadał co nieco.
Jak widać, dwie godziny rano i wieczorem oglądaliśmy kolonialne miasta, jeszcze nie mamy dość.
Kto jest dobry z botaniki, to niech nas oświeci co do tutejszych roślinek, bo my rozpoznaliśmy tylko agawy, a rodzajów kaktusów jest tu wiele.
Franek mimo uzbrojenia w daszek, parasol do wózka, silny krem, zdołał opalić sobie poliki. Poza tym jak zwykle wesoły. Chyba nie zauważył, że zmienił kontynent.