Teraz jesteśmy w Shimli. Tutaj przyjeżdżali Brytole, gdy im zbyt
doskwierały upały Kalkuty, stąd miasteczko jest trochę w stylu
wiktoriańskim, a trochę jak Krynica, ale wszystkie drewniano-żelazne
pensjonaty-hotele zwisają nad przepaścią. To również obecnie miejsce,
dokąd Hindusi przyjeżdżają na swoja podróż poślubną. Dlatego też
mieszkamy sobie w pokoju z wielkim okrągłym łóżkiem i z lustrami
wszędzie, na suficie i na ścianach, a hotelowa restauracja działa tylko
poprzez dostawy do pokoi. Po jakimś czasie jak urodzi się takiej parze
chłopiec (bo jak dziewczynka, to nie będą się tak cieszyć) przyjeżdżają
tu ponownie i sobie spacerują po stromych ulicach, wożąc pierworodnego
wózkiem! (można tu wypożyczyć wózki, ale dzieci hinduskie są na tyle
nieprzyzwyczajone do takich pojazdów, że z przodu są przyczepiane
pianinka, telefony, aby im się nie nudziło podczas jazdy). To pierwsza z
brzegu różnica, która powoduje, że miasto to nijak nie przypomina
pozostałych w Indiach.
Dodatkowo zakazane jest tu śmiecenie, więc okolica czysta, wszystkich żebraków policja przegania pałkami, jest zakaz trąbienia klaksonem, który łatwo wyegzekwować, bo nie mogą do centrum wjeżdżać samochody, nie ma również riksz, autoriksz, półnagich ludzi (zimno jest dla Hindusów - wszyscy w swetrach). I nade wszystko widać Himalaje. I jutro stąd wyjeżdżamy zabytkową kolejką - przebędziemy nią w dół prawie 2000 m wysokości, przejeżdżając przez 103 tunele i 900 mostów ... a pojutrze Taj Mahal. Franek piszczy już z radości, choć dziś były nasze dzieci przede wszystkim zachwycone małpami, które tu wszędzie biegają po ulicach i dachach, a także jazdą na koniu ...
Przyjemne są nasze wakacje od prawdziwych Indii ...