Gdy rano wyjechaliśmy z kwaterki niebo było kompletnie zasnute chmurami, przygotowaliśmy się więc na najgorsze. Wypełniliśmy nosidło i plecak po brzegi kurtkami, polarami i windstopperami, ale w trakcie gdy dojeżdżaliśmy do Wołosatego robiła się "lampa". A my już na szlaku. Kompletnie nieprzygotowani, bo bez czapek, kremów, wystarczającego zapasu wody i smakołyków. Jako że mamy się (jak widać zupełnie bezpodstawnie) za doświadczonych turystów górskich, cała sytuacja mocno nas zdenerwowała.
Zamiast podziwiać widoki wsłuchiwaliśmy się, czy nie będzie gdzieś szumiał strymyk, czapki zrobiliśmy z bluz, udawaliśmy, że jesteśmy posmarowani i ograniczaliśmy do minimum racje wody. Ciężkie warunki nie przeszkadzały jednak dzieciakom dzielnie się wspinać i bez większych problemów przekroczyli poziom 1300 m.n.m.p. czyli wznieśli się 30% wyżej niż zeszłoroczne wyniki wysokościowe. Trzeba też przyznać, że tempo wchodzenia na szczyt mieliśmy niemal zgodne z wyznaczonymi na drogowskazach, choć ktoś podczas wyprzedzania rzucił za nami, że pewnie będzie nas ściągał z graniu helikopter. Łusia też okazała się zuchem przez większość drogi siedząc spokojnie w nosidle. Dopiero na ostatnim podejściu musiała koniecznie wyjść, by samodzielnie pochodzić. A wymusiła to powtarzanym po stokroć "Ja ce iś".
Powrót z Tarnicy do Ustrzyk Górnych dał nam o wiele bardziej w kość. Nie dość, że nie rozpoznaliśmy mijanych znajomych (na szczęście odrobiliśmy to następnego dnia), to wlokąc się noga za nogą przez grań Szerokiego Wierchu w piekielnym słońcu, wyczerpaliśmy całe zapasy wody. Dopiero w lesie usłyszałem zbawienny szum. To potok Zakopaniec!
W lesie nie było zresztą łatwiej, monotonię schodzenia przerywały:
- Różyczkowe "kiedy będziemy w domu?"
- Frankowe "boli mnie noga ... boli mnie brzuch"
- Łusiowe "ja ce kupić zaka".
Na dole w Ustrzykach wyglądaliśmy jak kłębki nieszczęść, ale szybko uzupełniliśmy zapasy płynów i cukru. Gdy reszta poszła się posilić, mnie czekało jeszcze sześć kilometrów pedałowania do Wołosatego, gdzie zostawiliśmy samochód. Na szczęście nie trzeba było zbytnio zmieniać przerzutek.
Za ostatni punkt programu tego dnia obraliśmy kolejną cerkiew drewnianą z listy UNESCO, tym razem ciemnobrązową świątynię w Smolniku. Zamiast okrągłych "cebul" miała trzy piramidki, umieszczone nad prezbiterium, nawą i babińcem, a wewnątrz żyrandol z poroży jeleni. Położona malowniczo na wysokim wzgórzu górującym nad Sanem pośrodku niczego, bo wioskę wysiedlono przy korekcie granic z 1951. Tak, tak do tego czasu był tu ZSRR!
PS. Te żyrandole z poroża przypomniały mi, że dzieci w swym pokoju w agroturystyce w Lutowiskach zastały rogi wraz z czaszką jelenia oraz futra: jelenia, łasicy oraz borsuka. Za żadną cenę nie chciały tam zasnąć ze strachu, że zwierzęta nawiedzą ich w nocy, więc te myśliwskie trofea wylądować musiały na korytarzu.