Pokazywanie postów oznaczonych etykietą narty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą narty. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 29 lutego 2016

Pierwszy raz

Co to za zimowy wyjazd bez szusowania po stoku? Do tej pory takie zimowiska się nam udawały, ale tym razem chcąc złamać monotonię dziewięciodniowego wyjazdu, postanowiliśmy urozmaicić go dzieciom jednym dniem na zjazdówkach.


 
Wyszliśmy z założenia, że skoro starszaki bez problemu zjeżdżają na nartach biegowych, szybko złapią o co chodzi w slalomie i będą w stanie zjechać ze Stogu Izerskiego w Świeradowie. Jak wnikliwi czytelnicy mogą pamiętać, już kiedyś byliśmy w tym ośrodku narciarskim, ale nie wjechaliśmy na szczyt kolejką gondolową, bo właśnie rozpoczęła się posezonowa przerwa techniczna. Tym razem chcieliśmy podzielić się na dwa zespoły. Jeden, który powróci do samochodu gondolą i drugi - na nartach. Prawie do końca nie było wiadomo, kto gdzie trafi.

 


Jako że żadni z nas miłośnicy białego szaleństwa, musieliśmy wynająć sprzęt (tylko dla Łusi mieliśmy pożyczone nartki) i przypomnieć sobie po 20 latach (Pita), jak się jeździ na zjazdówkach, by móc tę wiedzę przekazać kolejnemu pokoleniu. Nie znaliśmy też zasad działania profesjonalnych ośrodków, więc do samego dojazdu do stoku, żyliśmy w niepewności czy będzie tam jakaś ośla łączka. Oczywiście była i dzieci mogły już tam pokazać, na co je stać. Franek nie sprawiał żadnych problemów, szybko załapał na czym polega przenoszenie ciężaru ciała podczas jazdy pługiem i po chwili mógł już pracować wyłącznie nad techniką skrętów i utrzymywaniem kolan jak najbliżej siebie. Gorzej było z Różą, za nic nie chciała podchodzić na szczyt tego płaskiego stoku. Obrażała się i odpowiadała swym słynnym już "no i co!". Wyglądało na to, że nie będzie z niej Lindsey Vonn, ale gdy tylko kupiliśmy karnet na mini-orczyk od razu się ożywiła i nabrała chęci na jazdę, choć jej pierwszy kontakt z wyciągiem zakończył się upadkiem. Ta chęć oczywiście trwała do czasu, gdy skończył się karnet. Potem nie była zainteresowana szlifowaniem zdobytych do tego czasu umiejętności. Łusią niestety nie było jak się zająć, więc nie miała możliwości udoskonalenia swej jazdy i na razie bardzo stylowo jeździ na krechę. Dlatego też jako jedyna narciarka miała zjechać z góry gondolą. Na pozostałych czekał natomiast 2,5km zjazd, o różnicy poziomów prawie 450 metrów.

 


Czy rozsądne to było z naszej strony puszczać niedoświadczone dzieciaki na stok dla profesjonalistów? Czy nie baliśmy się, że zniechęcą się do nart, jak Justa jako nastolatka? Raczej się nad tym nie zastanawialiśmy. Zapakowaliśmy sprzęt do wagonika i podziwialiśmy widoki przesuwające się za oknami. A pogoda zrobiła się przecudna. Niestety nie pomyśleliśmy, że w butach narciarskich trudno nam będzie wejść na szczyt. Poprzestaliśmy więc na zjedzeniu obiadu w schronisku pod Stogiem Izerskim. Posileni wróciliśmy na stok i zobaczyliśmy jak stromy jest początek zjazdu. Na szczęście nikomu już prawie nie przeszkadzaliśmy, bo dziewczyny zjechały tuż przed przerwą techniczną (o 16stej) i nowi narciarze przestali się pojawiać na szczycie. Niewiele osób widziało nasze nieporadne (szczególnie na samym początku) skręty na oblodzonej stromiźnie, wielokrotne upadki (Pita - 3, Franek - 7, Róża - niezliczona ilość) i efektowne zderzenia. Trasę, którą zjeżdża się w około 10 minut, my pokonywaliśmy prawie trzy razy dłużej, a tuż po naszym dotarciu do stacji dolnej wyruszyły na górę ratraki. Nie obyło się też bez siniaków. Różyczka skończyła z czarną śliwą pod okiem po nadzianiu się na kijek. Ale żadne z nas nie będzie miało związanych z tym zjazdem traumatycznych wspomnień. Gdybyśmy mieli większe fundusze (narty zjazdowe to jednak mega-drogi sport jak dla naszej rodziny - na ten jeden dzień, z jednym zjazdem, wydaliśmy ponad 250 zł) i kupili kolejny wjazd do stacji górnej, dzieciaki byłyby zachwycone. Teraz nie wyobrażają sobie zimowego wyjazdu bez szusowania, a my już wiemy na co pójdzie nasze "500+".

Po intensywnym dniu na stoku postanowiliśmy pójść w ślady królowej Marysieńki, króla pruskiego Fryderyka, czy Hugona Kołłątaja i zrelaksować się w iście wielkopańskim stylu - w Cieplickich termach. Dla dzieci ważniejsze od długiej historii i prozdrowotnych zalet tego miejsca były zjeżdżalnie, sztuczna rzeka, bąbelki i wielce efektownie parujące baseniki wychodzące na zewnątrz budynku. My także swobodnie dryfując pod gwiazdami,w gorącej wodzie, ale z zimną twarzą nie myśleliśmy kto jeszcze moczył tak swe królewskie kształty, a tylko jak nam miło i przyjemnie.