Tego doświadczenia podróżniczego jeszcze nie mieliśmy. Przemierzaliśmy przecież świat na grzbiecie słonia czy wielbłąda, dnie i noce spędzaliśmy w dalekobieżnych autobusach i pociągach, rok temu pierwszy raz podziwialiśmy Azję z siodełka skutera, o rowerach, kajakach, statkach, tuk-tukach nie wspominając. Na naszym koncie czegoś jednak brakowało. Czegoś bardzo zresztą typowego dla europejskiej podróżującej rodziny. Przejechania samochodem na (prawie) drugi kraniec kontynentu.
Przed taką podróżą długo wstrzymywały nas wizje płaczących i kłócących się dzieci, rozbitego samochodu w jakimś rowie, zepsutego samochodu u jakiegoś mechanika, czy wreszcie ukradzionego samochodu nie wiadomo gdzie. Mnóstwo różnych strachów. Jadąc do Macedonii nie mieliśmy wyboru. Crashpadów nie przewieziemy przecież samolotem, a inne połączenia to strata cennego długo-weekendowego czasu. Pozostał tylko samochód. Pozostało idealne zaplanowanie drogi - postojów i noclegu, by bez strachu przejechać dystans 1800 kilometrów w jedną stronę. Pozostało zakupienie winiet i przygotowanie odpowiednich sum w różnych walutach na opłaty drogowe i benzynę. Pozostało wierzyć, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i katastroficzne wizje nie opuszczą naszych głów.
Błyska. Zaczyna padać. Jest ciemna noc, a serbska autostrada pełna dziur. Czy droga się polepszy? Czy deszcz się skończy? Czy nie zaśniemy za kółkiem? Czy nawigacja w trybie offline doprowadzi nas do noclegu? Czy otworzą nam tam drzwi? Takie pytania zadawaliśmy sobie po przekroczeniu granicy węgiersko-serbskiej. Pytania te nie zaniepokoiły dzieci, spały już przecież, zmęczone trzygodzinnym czekaniem na przejściu granicznym w Horgosz, wdychaniem spalin, pchaniem samochodu, nudzeniem się. Nas niepokoiły, pomimo ciągłych zapytań “nie śpisz? “, pomimo kilku energetyków, pomimo trzymania powiek na zapałki. A zapomniałem do tej pory wspomnieć, że nie znosimy jeździć po ciemku. Ja się tego panicznie boję. Tak jak krętych dróg i podjazdów. A wszystkiego tego doświadczyliśmy podczas czterogodzinnej jazdy przez uśpioną Serbię. Na szczęście sen naszych gospodarzy z Niszu był dość płytki, więc o drugiej w nocy obudziło ich nasze rozpaczliwe walenie w drzwi.
Następnego dnia nie udało się nam wstać skoro świt. Ale za to bez większych przygód (dzieci nadal w spokoju znosiły postoje raz na trzy-cztery godziny, nie kłóciły się, powtarzały macedońskie zwroty) mknęliśmy wśród pięknych, zielonych gór południowo-serbskich, bardziej żółtych, a miejscami nawet ośnieżonych macedońskich, ciesząc się przetrwaniem nocy, która wywołała nasze (prawie) wszystkie strachy związane z jazdą samochodem w dalekie strony.
Przed taką podróżą długo wstrzymywały nas wizje płaczących i kłócących się dzieci, rozbitego samochodu w jakimś rowie, zepsutego samochodu u jakiegoś mechanika, czy wreszcie ukradzionego samochodu nie wiadomo gdzie. Mnóstwo różnych strachów. Jadąc do Macedonii nie mieliśmy wyboru. Crashpadów nie przewieziemy przecież samolotem, a inne połączenia to strata cennego długo-weekendowego czasu. Pozostał tylko samochód. Pozostało idealne zaplanowanie drogi - postojów i noclegu, by bez strachu przejechać dystans 1800 kilometrów w jedną stronę. Pozostało zakupienie winiet i przygotowanie odpowiednich sum w różnych walutach na opłaty drogowe i benzynę. Pozostało wierzyć, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i katastroficzne wizje nie opuszczą naszych głów.
Błyska. Zaczyna padać. Jest ciemna noc, a serbska autostrada pełna dziur. Czy droga się polepszy? Czy deszcz się skończy? Czy nie zaśniemy za kółkiem? Czy nawigacja w trybie offline doprowadzi nas do noclegu? Czy otworzą nam tam drzwi? Takie pytania zadawaliśmy sobie po przekroczeniu granicy węgiersko-serbskiej. Pytania te nie zaniepokoiły dzieci, spały już przecież, zmęczone trzygodzinnym czekaniem na przejściu granicznym w Horgosz, wdychaniem spalin, pchaniem samochodu, nudzeniem się. Nas niepokoiły, pomimo ciągłych zapytań “nie śpisz? “, pomimo kilku energetyków, pomimo trzymania powiek na zapałki. A zapomniałem do tej pory wspomnieć, że nie znosimy jeździć po ciemku. Ja się tego panicznie boję. Tak jak krętych dróg i podjazdów. A wszystkiego tego doświadczyliśmy podczas czterogodzinnej jazdy przez uśpioną Serbię. Na szczęście sen naszych gospodarzy z Niszu był dość płytki, więc o drugiej w nocy obudziło ich nasze rozpaczliwe walenie w drzwi.
Następnego dnia nie udało się nam wstać skoro świt. Ale za to bez większych przygód (dzieci nadal w spokoju znosiły postoje raz na trzy-cztery godziny, nie kłóciły się, powtarzały macedońskie zwroty) mknęliśmy wśród pięknych, zielonych gór południowo-serbskich, bardziej żółtych, a miejscami nawet ośnieżonych macedońskich, ciesząc się przetrwaniem nocy, która wywołała nasze (prawie) wszystkie strachy związane z jazdą samochodem w dalekie strony.