Po zdobyciu Śnieżki potrzebowaliśmy dnia odpoczynku. Relaksu z dala od targanej wichrem grani mogliśmy zażyć w Czechach (czy jak to Róża zwykła mówić "w Czeskiej Republice"). Mimo, że schronisko "Odrodzenie" leży na grani, to nasz samochód stał zaparkowany po czeskiej stronie przełęczy, skąd wiodła kręta droga do Szpindlerowego Młyna, gdzie czekają atrakcje nie tylko dla miłośników zjazdów na nartach.
Dla niedoszłych bobsleistów została wytyczona czterokilometrowa "sankarska draha" prawie spod naszego schroniska na peryferie Szpindlerowego Młynu. Przecinała ona w czterech miejscach oblodzoną drogę, którą ja z Łucją i Duszą Na Ramieniu pokonywałem naszym samochodem z prędkością 10 km/godz, mając przed oczami wszystkie poślizgi, wpadnięcia do rowu, których doświadczyłem w swej karierze automobilisty. Oczywiście Justa ze starszymi dzieciakami rozpędziła się na stromym stoku do znacznie większych prędkości. Oddaję jej głos:
"Obawiałam się nieco tego zjazdu, bo oczyma wyobraźni widziałam siebie, Różę i Franka rozpędzonych do niebotycznych prędkości w oblodzonej rynnie podobnej do tych dla sportowych saneczek. "Sankarska draha" okazała się jednak być zaśnieżoną, szeroką drogą w lesie, na tyle jednak stromą, że niemal non stop musiałam hamować nogami. Franek w pewnym momencie odpuścił sobie hamowanie i wkrótce gwałtownie zakończył swój szalony zjazd w śnieżnej zaspie. Droga była przygotowana na takich szaleńców - część drzew i zakrętów zabezpieczono miękkimi okładzinami. Oczywiście bez problemu wyprzedziliśmy posuwającego się równolegle do nas Pitę w samochodzie".
Natomiast dla miłośników narciarstwa biegowego Czesi wytyczyli ośmiokilometrową trasę biegową wzdłuż Łaby, nazwali ją "Bud'te Fit" i wyliczyli, że trzydziestolatek w świetnej formie powinien ją przejechać w około pół godziny. Nasza przygoda z pierwszym w życiu wytyczonym torem do biegania, trwała znacznie dłużej. Ale i tak jesteśmy dumni z dzieciaków, że przebyły na nartach cztery kilometry. Podczas "biegu" Franek uczył Różę jazdy łyżwą, a oboje ćwiczyli wybicia do skoku. Najwygodniej miała oczywiście Łusia. Co prawda z początku pomyślała, że saneczki będą lepszym rozwiązaniem niż przyczepka narciarska, ale szybko zmieniła zdanie, bo w przyczepce mogła sobie wygodnie przysnąć. Zresztą na przygotowanym przez ratrak torze nasz Cougar nie zapadał się w śniegu, a sunął bardzo gładko.
I jedyne, co nam się tego dnia nie udało, to zjedzenie smażynego syra w Szpindlerowym Młynie.
Ceny były tam dla nas zbyt kosmiczne, więc musieliśmy się zadowolić polską
namiastką w naszym schronisku.
PS. Korzystając z okazji dziękujemy Jędrkowi za pożyczenie Róży sprzętu!