Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indonezja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indonezja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 7 lutego 2017

Gili Gili

 
Gili Gili - pierwsza destynacja w Indonezji, której nazwę dzieci zapamiętały od razu. Brzmi w końcu jak gilgotki czyli zabawnie i przyjemnie. Dla nas dorosłych stało się obietnicą rajskiego odpoczynku od momentu gdy zobaczyliśmy zdjęcie wysepek z lotu ptaka - trzy małe koraliki rozsypane tuż obok siebie na  lazurowym morzu. Koraliki otoczone koralową rafą. 

Jednak dotarcie do raju wymaga poświęceń. I tak wybraliśmy opcję dla cieniasów i dzieciatych, czyli speedboat. Zamiast 5 godzin spędziliśmy w podróży tylko 2, ale i tak przeprawa przez cieśninę, którą wzdłuż rowu oceanicznego biegnie słynna linia Wallace'a, okazała się pełna wrażeń. Fale niemal przelewały się przez pokład, a duchota pod pokładem sprawiła, że prawie zemdlałam pod koniec podróży, a wyczołgawszy się na plażę, zaległam na niej jak wieloryb. 

Początki trudne, ale jak miłe rozwinięcie! Najpierw szybko znaleźliśmy miły bungalowo-pokój z tarasem wśród tropikalnej roślinności, a po wczorajszym pierwszym chrzcie w morzu koralowym,  dziś pławiliśmy się w nim bez opamiętania.

Na wyspy nie można wwozić pojazdów silnikowych, dominującym środkiem lokomocji są więc rowery i, ku uciesze Niny, konne bryczki. Wypożyczyliśmy dla całej naszej ekipy jednoślady (dla Ninki z przednim fotelikiem rowerowym) i wyruszyliśmy na plażę odpowiednią do nauki snorkelingu. Dla nas wszystkich był to debiut w tej przyjemności, nie bardzo się więc przejmowaliśmy, że rafa przy wyspie szarawa, a pod wodą udało nam się  zauważyć tylko kolorowe ryby, zamiast wymarzonego żółwia. Snorkeling podobał się wszystkim, ale najbardziej ukochał go Franek,  który najchętniej nie wychodziłby z wody.
Wyjść jednak musiał, bo po kąpieli czekała nas jeszcze wyprawa rowerowa dookoła wyspy. Przemierzaliśmy zaśmiecony interior,  zagajniki palmowe,  drogę wzdłuż plaży, gdzie rozłożyły się wypaśne resorty, jakże różne od wioski, w której śpimy - mekki backpackersów. 
 
 
Pod koniec dnia dopadły nas "uroki" pory deszczowej. Przez godzinę nie mogliśmy wyjść z knajpy - lało tak, że przez nią po podłodze  płynęły do morza strumienie deszczówki, potem przedzieraliśmy się przez kompletnie zalane ulice, a w hotelu okazało się, że prąd jest tylko z generatora - w niektórych pomieszczeniach ... U nas akurat w łazience. Ale i tak na razie pora deszczowa nie pokrzyżowała nam planów ani razu. Choć teraz będzie mogła, bo podobno dziś i jutro nie kursują speedboaty i jesteśmy częściowo odcięci od świata.

niedziela, 5 lutego 2017

Downhill z wulkanu

Po skuterkach przyszła kolej na bardziej ekologiczny środek transportu - rowery. Jeszcze w Warszawie znaleźliśmy agencję turystyczną Bali Breeze udostępniającą foteliki rowerowe oraz rowery dla dzieci (przyczepki rowerowej niestety nie mieli), a także oferującą wycieczkę, skrojoną specjalnie dla Róży czyli 70% zjazdu. Ceny na stronie odstraszały,  więc liczyliśmy, że pojawienie się w biurze, jak również nasze niezwykłe zdolności negocjacyjne zmniejszą cenę do akceptowalnej. I zmniejszyły, a atrakcji było moc. Wizyta na plantacji kawy luwak, śniadanie z widokiem na aktywny wulkan Batur, przechadzki po polach ryżowych, tradycyjny taniec balijski "do kotleta", wyżerka, a przede wszystkim ponad dwugodzinna jazda rowerami z wozem technicznym, wlokącym się za nami.

Już na wstępie nasz przewodnik wyraził obawę, czy Franek i Róża sprostają trudom trzydziestokilometrowej trasy i czy nie powinny jechać samochodem. Było to śmieszne w kontekście wycieczki, bo bardziej bolały ręce od wciskania hamulców niż nogi od pedałowania. Dodatkowo przed każdym stromym podjazdem proponował przewiezienie samochodem. Skoro ani razu nie skorzystaliśmy, był pełen podziwu, zwłaszcza że sam z ledwością wtaczał swój rower na szczyt wzniesienia.  Dbał też niezwykle o nasze bezpieczeństwo (choć jechaliśmy głównie  bocznymi drogami), tak że dzieci nauczyły się szybko zwrotów "slow down" i "be careful".

  
Pierwszy przystanek jeszcze przed startem rowerowej przejażdżki mieliśmy na plantacji słynnej indonezyjskiej kawy Luwak. Proces powstawania tego przysmaku jest tak skomplikowany, że jego cena osiąga zawrotny pułap 1000 euro/kg. Ziarna odpowiednie do finalnego produktu wybiera nie lada koneser - luwak właśnie (po polsku łaskun), czyli łasicopodobny zwierzak gustujący w najbardziej dojrzałych i najsmaczniejszych owocach kawy. Soki trawienne luwaka rozpuszczają pierwszą łupinę ziarna pozbawiając je goryczki. Wydalone ziarna są zbierane i oczyszczane, obierane z kolejnej łupiny, prażone i tłuczone na drobne kawałki lub sprzedawane w całości. Nic dziwnego, że na odwiedzane przez nas plantacji maksymalnie produkują 15kg na miesiąc. Wyobraźcie sobie poszukiwania odchodów zawierających ziarna! 

 
Wulkan Batur wznosi się pośrodku rozległej kaldery (na jej krawędzi jedliśmy śniadanie), z której część stanowi jezioro. Podczas ostatniego wybuchu kilkanaście lat temu (na stokach wciąż widać zaschniętą lawę) woda została zanieczyszczona przez siarkę i dopiero po latach naturalnej filtracji stała się zdatna do picia. Do tego czasu mieszkańcy wiosek położonych w kalderze byli pozbawieni dostępu do wody.

Równie duże wrażenie zrobiła na nas przechadzka po polach ryżowych, gdzie po wąskich groblach przechodziliśmy między basenami wypełnionymi brunatnym szlamem. A wokół palmy, wulkany i wioski, które wyglądają jak ciągi świątyń - tyle ołtarzy jest przed każdym domem.

Nasza marszruta kończyła się obiadem w balijskim domu, gdzie młode dziewczyny wykonały dla nas tradycyjny taniec. Tu też obowiązywała zasada znana nam z przedszkolnych przedstawień - najlepsze tancerki na przód, z tyłu te, którym się nie chce. 
Najmniej przyjemności wycieczka dostarczyła Nince (płakała ostatnie 15 minut), ale zrekompensowała jej to wizyta w Monkey Forest. Nasza najmłodsza piszczała z radości na widok każdego z sześciuset makaków, ale podchodzić do nich nie chciała. Ta atrakcja najmniej zainteresowała Just,  lecz to właśnie jej małpka siadła na głowie, czego bardzo jej wszyscy zazdrościliśmy.

piątek, 3 lutego 2017

Ubud - miasto spełnionych marzeń

Tuż po porannym pianiu koguta poczuliśmy zapach kadzidełek. Nic to dziwnego na Bali, szczególnie w Ubud, gdzie każdy dom pokaźną frontalną  część swego ogrodu poświęca na prywatną świątynię. Taka też mają nasi gospodarze, którzy dziś jednak nie tylko złożyli zwyczajowe poranne ofiary, ale od początku dnia paradowali w tutejszych odświętnych strojach - sarongu dla mężczyzn i spódnicy z koronkową bluzką  dla pań. Dziś bowiem hinduistyczne święto św. Krzysztofa, czyli dzień święcenia samochodów, skuterów, a nawet rowerów. Dawniej święcono przedmioty z metalu, dziś jak zauważyliśmy ogranicza się to do pojazdów. Wszystkie zaparkowane na posesji pojazdy zostały więc obstawianie ofiarami i dokładnie okadzone. 

My również postanowiliśmy włączyć się w świętowanie, a jakże można to zrobić lepiej niż realizując swe od lat niespełnione marzenie motoryzacyjno-backpakerskie czyli wycieczkę na skuterach? Nie można lepiej, więc tak zrobiliśmy. Już od wczoraj obserwowaliśmy tęsknym wzrokiem jak całe lokalne rodziny tak podróżują, co nas przekonało, że damy radę. I daliśmy :) Nie obyło się oczywiście bez początkowych wpadek (wszak był to nasz niemal pierwszy kontakt ze skuterami), najedliśmy się nieco strachu (ruch tu jest lewostronny, a zmysły ciężko przełączyć), ale ostatecznie pokonaliśmy solidną 40-to kilometrową trasę w jedną stronę do najpiękniejszych w okolicy tarasowych pól ryżowych w Jatiluwih. 
 
Jechaliśmy w konfiguracjach: Nina w chuście - ja -Franek, Łucja - Pita -Róża. Tak to toczyliśmy się w średnim tempie 30km/h wśród małych wiosek, ryżowych poletek przetykanych palmami (które to widoki jak na złość kojarzą mi się z filmami o wojnie w Wietnamie) i bambusowych zagajników. Po drodze trafiliśmy na barwny tłum Balijczyków zajętych ceremonią przed wioskową świątynią. Kobiety tanecznym krokiem składały zwyczajowe ofiary i butelki napojów.
 
 
Dotarliśmy nad przepiękne tarasy będące celem naszej wycieczki, gdzie miły gospodarz ugościł nas słynną kawą luwak (o której mam jeszcze nadzieje napisać), bananami i  passionfruitami z własnego ogródka oraz sprzedał różowy ryż z własnego malowniczego pola. Szybko musieliśmy jednak uciekać z tego raju, bo na Bali pokonanie 40km wymaga prawie 2h jazdy. Są tego plusy - jazda jest bezpieczna, nikt raczej nie przekracza 50km/h.
 
 
Wróciliśmy z emocjami na najwyższym poziomie, nie co dzień spełnia się marzenia pieszczone od lat, włączając w nie na dodatek 4 dzieci. Wreszcie możemy bez wstydu pokazać się w backpakerskim towarzystwie. 

 
Tym razem dzień był piękny,  słońce spaliło nas na skuterach, prawie nie padało. Wczorajsze natomiast plany pokrzyżowała nam ogromna ulewa, która zatrzymała nas w drodze do Monkey Forest, przemoczyła do suchej nitki i zamknęła na godzinę w domu. Dopiero wieczorem mogliśmy skorzystać z dnia w Ubud wybierając się na pokaz lokalnych tańców. Piękne kostiumy, makijaże i instrumenty, humorystyczne przekomarzania smoka z małpą,  które bardzo rozbawiło dzieciaki ale... to tempo. Dla wyobrażenia - Franek zasnął, ja przysypiałam 3 razy, podczas jednej z tych drzemek smok przesunął się na scenie zaledwie dwa metry. Sztuka piękna, lecz wybitnie nam obca kulturowo.

środa, 1 lutego 2017

Balidering


Czy Bali kojarzy się Wam ze wspinaczką? Nam też nie, ale skoro nie pojechaliśmy do Wietnamu i nie jesteśmy we wspinaczkowym raju zwanym Halong Bay, to musieliśmy znaleźć jakąś namiastkę. Poszukiwania nie trwały długo, a miejscówka to Padang Padang Beach. Topo wymieniało tam czternaście  średnio trudnych problemów,  więc w sam raz dla naszej w rodziny. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę wielu innych czynników, o których w Polsce się nie myśli. 
Po pierwsze pora deszczowa. Nadal nie rozgryźliśmy, czy są jakieś stałe godziny padania. Słyszeliśmy, że przedpołudnia są ładne, a potem leje. Dlatego dziś  zerwaliśmy się wcześnie, by balderować zanim nasza skała się zmoczy. Już rano pomysł okazał się poroniony, skoro krople odbijały się od dachu przez całą noc. Aby dać klifowi czas na obeschnięcie, poszwendaliśmy się po imprezowej Kucie i dotarliśmy do zaśmieconej plaży surferów, skąd wygnała nas ulewa, tym razem monstrualnych rozmiarów. Zanim dotarliśmy na baldy spadło jeszcze trochę deszczu, ale nie będę Was tym znudzić,  bo istotniejszy był kolejny czynnik - "high tide", co (jak zobaczyliśmy z daleka) mogło oznaczać tylko jedno. Przypływ! Przypływ, który zalał słoną wodą część naszych dróg na nadmorskim klifie.
Dwugodzinne przeczekanie wysokiej wody wykorzystaliśmy na wyżerkę w warungu. Franek rzucił się na ostry makaron i krewetki, dziewczynki ledwo skubały ryż smażony.
Trzeci czynnik, który w Polsce do tej pory nie występował, to brak chęci wspinania wśród dziewczyn. Ale w sumie czemu się dziwić. Ostatni raz rozwiązywały problemy wspinaczkowe sześć dni temu, a w morzu nie kąpały się od Batumi.
Nam chęci nie brakowało. Butów wspinaczkowych też nie. Czuliśmy jednak brak magnezji  (została zapomniana w hotelu), a przede wszystkim brak chęci do ryzyka. Bo upadek z kilku metrów i skręcenie kostki na początku wyjazdu nam się nie uśmiechało. Nie ma tu oczywiście wypożyczalni crashpadów. Cyfra więc nie padła. Ale jak na pierwsze samodzielne balderowanie było nieźle. Potrafiliśmy odczytać topo, znaleźć chwyty startowe (a w nich piasek, wodę i robale) i nie doznać kontuzji. 

Gdy my wstawialiśmy się w zaledwie dwie drogi, dzieci odnalazły w tym czasie w sobie dusze surferów, podskakując na falach, by dać im się ponieść. A w hotelu okupowały basen. Wygnała ich stamtąd dopiero wieczorna ulewa.