Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cerkwie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cerkwie. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 20 sierpnia 2013

"Ja ce iś"


Gdy rano wyjechaliśmy z kwaterki niebo było kompletnie zasnute chmurami, przygotowaliśmy się więc na najgorsze. Wypełniliśmy nosidło i plecak po brzegi kurtkami, polarami i windstopperami, ale w trakcie gdy dojeżdżaliśmy do Wołosatego robiła się "lampa". A my już na szlaku. Kompletnie nieprzygotowani, bo bez czapek, kremów, wystarczającego zapasu wody i smakołyków. Jako że mamy się (jak widać zupełnie bezpodstawnie) za doświadczonych turystów górskich, cała sytuacja mocno nas zdenerwowała.
Zamiast podziwiać widoki wsłuchiwaliśmy się, czy nie będzie gdzieś szumiał strymyk, czapki zrobiliśmy z bluz, udawaliśmy, że jesteśmy posmarowani i ograniczaliśmy do minimum racje wody. Ciężkie warunki nie przeszkadzały jednak dzieciakom dzielnie się wspinać i bez większych problemów przekroczyli poziom 1300 m.n.m.p. czyli wznieśli się 30% wyżej niż zeszłoroczne wyniki wysokościowe. Trzeba też przyznać, że tempo wchodzenia na szczyt mieliśmy niemal zgodne z wyznaczonymi na drogowskazach, choć ktoś podczas wyprzedzania rzucił za nami, że pewnie będzie nas ściągał z graniu helikopter. Łusia też okazała się zuchem przez większość drogi  siedząc spokojnie w nosidle. Dopiero na ostatnim podejściu musiała koniecznie wyjść, by samodzielnie pochodzić. A wymusiła to powtarzanym po stokroć "Ja ce iś".


 

Powrót z Tarnicy do Ustrzyk Górnych dał nam o wiele bardziej w kość. Nie dość, że nie rozpoznaliśmy mijanych znajomych (na szczęście odrobiliśmy to następnego dnia), to wlokąc się noga za nogą przez grań Szerokiego Wierchu w piekielnym słońcu, wyczerpaliśmy całe zapasy wody. Dopiero w lesie usłyszałem zbawienny szum. To potok Zakopaniec!
W lesie nie było zresztą łatwiej, monotonię schodzenia przerywały:
- Różyczkowe "kiedy będziemy w domu?"
- Frankowe "boli mnie noga ... boli mnie brzuch"
- Łusiowe "ja ce kupić zaka".
Na dole w Ustrzykach wyglądaliśmy jak kłębki nieszczęść, ale szybko uzupełniliśmy zapasy płynów i cukru. Gdy reszta poszła się posilić, mnie czekało jeszcze sześć kilometrów pedałowania do Wołosatego, gdzie zostawiliśmy samochód. Na szczęście nie trzeba było zbytnio zmieniać przerzutek.



 
Za ostatni punkt programu tego dnia obraliśmy kolejną cerkiew drewnianą z listy UNESCO, tym razem ciemnobrązową świątynię w Smolniku. Zamiast okrągłych "cebul" miała trzy piramidki, umieszczone nad prezbiterium, nawą i babińcem, a wewnątrz żyrandol z poroży jeleni.  Położona malowniczo na wysokim wzgórzu górującym nad Sanem pośrodku niczego, bo wioskę wysiedlono przy korekcie granic z 1951. Tak, tak do tego czasu był tu ZSRR!

PS. Te żyrandole z poroża przypomniały mi, że dzieci w swym pokoju w agroturystyce w Lutowiskach zastały rogi wraz z czaszką jelenia oraz futra: jelenia, łasicy oraz borsuka. Za żadną cenę nie chciały tam zasnąć ze strachu, że zwierzęta nawiedzą ich w nocy, więc te myśliwskie trofea wylądować musiały na korytarzu.


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Na polski Dziki Wschód

Ile czasu można spędzić w jednym miejscu? Egzotyczne wyprawy nas zepsuły i po czterech dniach w tej samej lokalizacji zaczynamy się czuć nieswojo i pytać siebie - "to ma być podróż?". Dlatego też po kilku dobach na Roztoczu udaliśmy się w najbliższe wyższe góry czyli Bieszczady. A że po drodze było co zwiedzać dwustukilometrowa trasa zajęła nam cały dzień.


W brzydkim mieście Biłgoraj odkryłem pomnik zaniedbany, choć niezwykły. Uhonorowano nim prawie dwieście lat temu księcia poetów - biskupa Krasickiego. Teraz monument wygląda jak niedopasowane puzzle z brakującymi elementami , wrzucone na zaśmiecony skwerek, tuż przy placu zabaw.


Kolejną atrakcję na naszej trasie stanowiła czterystuletnia drewniana cerkiewka w Chotyńcu, niedawno wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wstyd przyznać, ale gdyby nie to wyróżnienie, napewno aż tak bardzo nie zboczylibyśmy z drogi ... Zaszokowało nas jej wielkość, przez swoje trzy kopułki z misternie poskładanych krótkich deseczek przypominała bajkowy domek babajagi. Z racji tego, że nikt nie sprzedawał biletów (nie przygotowano się jeszcze na najazd turystów), musieliśmy otworzyć sobie bramę sami (kłódka na szczęście była otwarta), ale też bez problemu weszliśmy na specjalną galeryjką, otaczającą babiniec. Bolało nas jednak, że nie mogliśmy pokazać dzieciakom pierwszego w ich życiu ikonostasu.



Z Chotyńca przez wertepy nowopowstającej autostrady wyprowadziła nas nawigacja w smartfonie, czyli tak zwany "Dziadu", z którym pogawędki prowadzili najmłodsi uczestnicy wycieczki, podczas gdy my zwiedzając kolejną cerkiewkę, pachnąca z daleka starym drewnem, poczuliśmy, że znajdujemy się wreszcie na pograniczu.


Restaurację na przemyskim rynku zapamiętamy z powodu niskich cen, smacznego jedzenia, dużych porcji, a przede wszystkim świnki, towarzyszącej jednemu z gości, na którą dzieciaki urządziły fotograficzne polowanie. I nie był to koniec atrakcji, których niespodziewanie zakosztowały w tym mieście. Franek mógł stać się naszym przewodnikiem, dzięki mapce starówki z narysowanymi fasadami zabytkowych budynków i prowadził nas od kościoła do kościoła. Nawiasem mówiąc następnego dnia nie mógł się z mapą rozstać i rozczarował się, gdy w Łańcucie takiej nie rozdawali. Mnie zauroczył kazimierzowski zamek ze swymi dwiema wieżami. Z obu zrobiłem panoramiczne fotki. Wciąż nie mogę się zdecydować, która bardziej malownicza. Czy ta, na której widać mosty na Sanie i równinę rozciągającą się u stóp miasta. Czy ta, gdzie jeden kościół zdaje się zwisać nad drugim, a nad wszystkim górują zalesione wzgórza. W każdym razie obiecuję sobie, że na pewno do Przemyśla wrócimy, bo wizyta trwała zbyt krótko i zabrakło nam czasu na Kopiec Tatarski, przejazd wyciągiem na Zniesienie, obejrzenie choćby jednego fortu, a także trekking czy rowery na pobliskim Pogórzu.




Na zachód słońca dojechaliśmy do Lutowisk, gdzie niedaleko od naszej kwaterki znajduje się znakomity punkt widokowy. Stąd ujrzeliśmy połoniny, a wśród nich cel na następny dzień - Tarnicę - łatwo rozpoznawalną po charakterystycznym kształcie przypominającym siodełko.