Duma nas rozpiera, bo dwójka naszych dzieci (nie chodzi oczywiście o Łuśkę) zdobyła o własnych siłach najwyższy szczyt Pienin - Wysoką (1052 mnpm). Co prawda Róża, która jako prawdziwa dama nawet na trekking nie rusza się bez swej torebki, wymusiła wzięcie na barana, ale trwało to zaledwie kilka minut, więc możemy spokojnie zaliczyć jej kolejny (po Łysicy) szczyt w koronie Polski.
A nic nie wskazywało, że ta wyprawa zakończy się sukcesem, gdyż zaczęła się od krzyków, jęków, kopania, płaczów wyrwanych z poobiedniej drzemki dzieciaków. Dopiero przeskakiwanie po kamieniach przez strumyk rzeźbiący dno wąwozu Homole, picie wody wprost ze źródełka, wypatrywanie na halach owiec i krów zmieniło ich zapatrywanie na górską wspinaczkę. Wbrew "dobrym radom" schodzących w dół rodziców z dziećmi, że dalej jest za stromo na tak małe nóżki, właśnie to ostre kamienisto-korzenne podejście wzbudziło w nich siły do ataku szczytowego. Oczywiście to podejście nie trwało tyle, co piszą na tabliczkach, ale Wysoko przywitała nas światłem rozpoczynającego się zachodu słońca, latającymi mrowkami, stromym zboczem, z którego koniecznie chciała spaść nasza najmłodsza, a także wyjątkową słabą - jak na tak słoneczny dzień - widocznością. Bieg w dół, kontrolowane upadki na halach dopełniły ten zakończony sukcesem dzień.
Ciekawe kiedy dzieci przełamią granicę dwóch tysięcy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz