Tego dnia mieliśmy uwolnić się od gór i zrelaksować się na Słowacji. Jak łatwo się domyśleć, nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Spiski Hrad już z daleka przypominał nam Krak de Chevalier, który niestety na razie znamy tylko ze zdjęć, skręciliśmy więc w pierwszą drogę, zmierzającą do zamku, by w końcu zaparkować u podnóża góry, na której szczycie rozłożyła się warownia. Jak się okazało (po półgodzinnej wspinaczce) parking nie został wybrany należycie, bo drugi znajdował się na górze, prawie pod samą bramą, znajdującą się w najdalszym krańcu twierdzy. Z rozpaczy piszczeli wszyscy - mali i duzi.
Średniowieczna ruina okazała się też zbyt wielka do zwiedzenia jak na małe, obolałe nóżki, nie we wszystkie zakamarki zdołaliśmy wejść, ani na wszystkie tarasy, ani na wszystkie dziedzińce, piętrzące się jeden nad drugim, coraz wyżej i wyżej, aż po wysmukłą wieżę, całkiem pozbawioną odwiedzających, z powodu królujących tam latających mrówek. Dla nas pozostało niesamowite, wąskie przejście prowadzące na szczyt, a biegnące po spirali raz po lewej, raz po prawej stronie stołpu, co jeszcze bardziej miało utrudnić zdobycie ostatniego punktu obrony. Prócz tej atrakcji można było zwiedzić kaplicę, kilka odtworzonych wnętrz, barbakan, tarasy renesansowe, obejrzeć romańską część mieszkalną z charakterystycznymi kolumienkami. Polskie ruiny zamków powinny się zapaść pod ziemię ze wstydu ...
Nasze ulubione czeskie i słowackie danie czyli smażiny syr zjedliśmy w zabytkowej Lewoczy, skąd po bardzo krótkim spacerze udaliśmy się do Popradu, gdzie kilka godzin grzaliśmy się w basenach termalnych, przerywając te kąpiele (i pływanie - bo Róża i Franio w rękawkach świetnie się już poruszają w wodzie), zjazdami na zjeżdżalniach, wywołującymi radosne piski. Wygrzewanie skończyliśmy równo z zachodem słońca, a droga do noclegu biegła jeszcze po ciemku przez góry ... Tam też na przełęczy w Magurze Spiskiej, wjechaliśmy prosto w chmury, szturmujące ten najniższy punkt w paśmie. Nasza droga wiła się serpentynami, raz w górę, raz w dół, chmury ograniczały widoczność, a my dorośli tłumiliśmy tylko nasze wewnętrzne piski przerażenia, by nie obudzić dzieciaków ...
Nasze ulubione czeskie i słowackie danie czyli smażiny syr zjedliśmy w zabytkowej Lewoczy, skąd po bardzo krótkim spacerze udaliśmy się do Popradu, gdzie kilka godzin grzaliśmy się w basenach termalnych, przerywając te kąpiele (i pływanie - bo Róża i Franio w rękawkach świetnie się już poruszają w wodzie), zjazdami na zjeżdżalniach, wywołującymi radosne piski. Wygrzewanie skończyliśmy równo z zachodem słońca, a droga do noclegu biegła jeszcze po ciemku przez góry ... Tam też na przełęczy w Magurze Spiskiej, wjechaliśmy prosto w chmury, szturmujące ten najniższy punkt w paśmie. Nasza droga wiła się serpentynami, raz w górę, raz w dół, chmury ograniczały widoczność, a my dorośli tłumiliśmy tylko nasze wewnętrzne piski przerażenia, by nie obudzić dzieciaków ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz