Ten sezon wspinaczkowy nam nie wyszedł. Winnych znalazłoby się wielu, więc nie warto ich tu wspominać. Grunt, że mimo naszej olbrzymiej pasji od początku maja do końca września litej skały nie macaliśmy ni razu. Jakby cały świat sprzysiągł się, abyśmy nie mogli się wspinać (oczywiście chodzi tylko o wapień, bo sztuczne ścianki odwiedzamy średnio dwa razy w tygodniu).
Jednak w zeszłym tygodniu wpadliśmy na pomysł, by samemu pojechać na baldy, gdzie nie
ma leśniczego czyli na "Psi Nos" w Kusiętach, co uruchomiło potężną
lawinę wydarzeń. Gdy Marek (mój szwagier) to usłyszał, oczy mu się
zaświeciły, bo w pobliżu są do zrobienia najtrudniejsze problemy
boulderowe w Polsce, w tym "La psiocha", której nie udało mu się przejść
poprzednim razem. Nasze oczy zaświeciły się wtedy jeszcze mocniej, bo
przecież on mógłby nam zawiesić "wędki", abyśmy spróbowali swych sił w
większych formach. Wystarczyło tylko znaleźć opiekę dla Frania, wolącego
zagrać swój mecz ligowy niż zaliczyć pierwszą "szóstkę" w skałach i już
siedzieliśmy sobie w naszym samochodzie, pełnym crashpadów, uprzęży wspinaczkowych i innego
szpeju, słuchając "Rasmusa i włóczęgę" Astrid Lindgren. Krajobraz się zmieniał, aż
wreszcie po dwóch godzinach jazdy ujrzeliśmy "Zieloną Górę" - rezerwat, będący celem naszego
wyjazdu. Tak, rezerwat! Nie przesłyszeliście się, po raz kolejny
pojechaliśmy w miejsce, gdzie nie można się wspinać, niepomni majowych
doświadczeń ... Ale to nie jedyny błąd, który popełniliśmy podczas tej
lawiny wydarzeń. Za bardzo dostosowaliśmy się do Marka i nasze skały nie
dość, że były obwarowane zakazem wspinaczki, to jeszcze brakowało na
nich najłatwiejszych dróg wspinaczkowych dla dziewczynek.
Za ten błąd zapłaciła przede wszystkim Łucja, której nawet - ku naszemu, wielkiemu rozczarowaniu (wszak zaczęła już się wspinać w sekcji dziecięcej na Cruxie) - nie udało się pokonać drogi o wycenie V+. Potem się zblokowała, sfochowała i porzuciła wspinaczkę na rzecz wygłupów z siostrami i pstrykania nieostrych fotek pozostałym łojantom. Każdy więc znalazł coś co lubi, Ninka nawet zdrzemnęła się na niepotrzebnym nam crash padzie, a Róża mogła zaszaleć w skale, choć okazało się, że niski wzrost nie pozwolił jej zrobić jednej z dróg na "Kowadle", to na kikunastometrową "Zieloną Skałę" wlazła z drobnymi ułatwieniami, podczas gdy ja tylko przez chwilę i z dość daleka ujrzałem miejsce na szczycie, gdzie Marek zawiesił nam linę. Lecz nawet z tych moich skromnych dokonań w skale Justa (topująca wszystkie drogi za pierwszym razem) była dumna (albo też mam taką nadzieję:)).
Siedem godzin pod skałą starczyło nam na "zrobienie" trzech dróg (V+; VI, VI.1), leśniczy na szczęście miał inny pomysł na niedzielę niż ściganie wspinaczy, Marek rozwiązał kilka nowych boulderowych problemów, a warun był jak marzenie.
Wnioski z wyjazdu są trzy. By jak najbardziej zaangażować dzieci we wspinaczkę, trzeba dobrać łatwiejsze drogi, żeby nie zniechęciły się zbyt szybko i dłużej zajmowały się najmłodszą :). By zminimalizować czas przygotowań, należy znaleźć miejsca, gdzie bardzo łatwe trasy sąsiadują z takimi dla dorosłych (też zresztą niespecjalnie trudnymi), dzięki czemu można by wykorzystać to samo stanowisko. By móc wytyczać w skałach nowe drogi i nadawać im poetyckie nazwy jak "foch Łucyjki", "histeria Franka", czy "szaleństwa panny Rózi", musimy jeszcze kilka sezonów zaczekać, bo nasza pogoń za wspinaczkowym światem dopiero rozpoczyna się na dobre.
1 komentarz:
Super, ze się się wspinacie rodzinnie. Może i my odkurzymy sprzęt, bo z dziećmi udało nam się być w skałach tylko raz, a mamy niedaleko. Przeglądałam w ogóle ostatnio Waszego bloga i podziwiam Waszą energię do wyczynów wszelakich, tak różnorodnie, tak często....i z taaką ekipą! Wow :) Pozdrowienia z Bielska!
Prześlij komentarz