Dziś zwiedziliśmy tylko dwie świątynie: Angkor Wat i Ta Phrom.
W Angkor Wat, mimo dziesiątków tysięcy turystów, które się tam przewijają każdego dnia, można bez problemu odnaleźć całkiem spokojne miejsca, aby odpocząć, porysować, nacieszyć się ogromem budowli, a jednocześnie jego lekkością. Franek straszliwie się zmęczył zadzierając głowę podczas oglądania kilkusetmetrowych bitew wykutych w korytarzach. A na koniec przeżyliśmy wielką niespodziankę, bo tylne wejście do Angkor Wat (trafia tam ułamek ułamka turystów) jest kompletnie zdewastowane, zarośnięte roślinnością i nikt nawet nie stara się nawet tego naprawić (bo po co skoro nikt tego nie widzi...). Tam też mieszkają angkorskie małpy. Na szczęście spotkanie z nimi nie zaowocowało tym razem żadną traumą.
W Ta Phrom pozostawiono sporo drzew wewnątrz świątyni, by dać odwiedzającym namiastkę tego, jak wyglądały świątynie obrośnięte dżunglą. Olbrzymie drzewa wyrywają murom "zęby krat", ich korzenie są jak szpony, ale z drugiej strony wielkie pnie przewracają się razem z murem, który zniszczyły. Labirynt poplątanych gruzowisk, drzew, zawalonych przejść stanowił nie lada wyzwanie dla małych i dużych zmęczonych całodzienną wycieczką nóg i nóżek.
Na koniec mrożąca krew w żyłach opowieść. Gdy beztrosko wypoczywaliśmy na basenie, Justa karmiła, Pita bezmyślnie gapił się na basenowe płytki, Róża nagle krzyknęła "Franek nurkuje", a tam pośrodku baseniku gładka tafla wody, a na niej puste koło ratunkowe, które wcześniej służyło synkowi. Cała sytuacja trwała chwilkę, ale ostudziła chyba entuzjazm Frania, co do jego umiejętności pływackich. Bo po trzech dniach na basenie spodziewał się już co najmniej mistrzostwa świata w sprincie.