Siem Reap to miasto kontrastów. Cała ulica wiodąca do miasta z Angkor obstawiona jest wypaśnymi hotelami, pod które podjeżdżają autokary z wycieczkami. Na naszej ulicy biedne chatki graniczą z hotelami i kolonialnymi budynkami - pozostałością po francuskich czasach. Miasto ma nadal w sobie coś z francuskiego kurortu - piękne alejki, kosze na śmieci, pieczywo, kolonialne wille i przede wszystkim idealne wpasowanie w gusta zachodnioeuropejskich turystów. Nocny deptak pełen jest eleganckich, przytulnych restauracyjek w stylu zachodnim, pseudoartystycznych galerii sprzedających sztukę. Jednocześnie to Azja taka jak ze starego zdjęcia - więcej rowerów i motorów prowadzonych przez zasłonięte dziewczęta niż samochodów. Jedzenie sprzedawane na ulicy, obdarte dzieciaki (ale zawsze z uśmiechem na buzi i sporadycznie żebrzące), drewniane budynki na palach.
Po drodze tutaj widzieliśmy bezkresne pola ryżowe, pustka, zupełny brak reklam, co po Tajlandii było zaskakującą odmianą. No i jeżdżą tu jak w Europie kontynentalnej - po prawej, a nie lewej stronie drogi. Płacimy tu natomiast w trzech walutach - ceny zawsze podane są w dolcach, ale resztę zazwyczaj wydadzą w rielach. Podobno z bankomatów wychodzą tylko dolary, bo odpowiedniej kupki rieli maszyna by nie była w stanie wypchnąć przez dziurę (1$=4000 rieli). Nie sprawdzaliśmy jeszcze.
Khmerskie jedzenie nas zachwyciło, niemal tak jak Angkor Wat. Przepyszne połączenie ostrości ze słodyczą, warzyw z mięsem i to wszystko okraszone tutejszą gościnnością i opiekuńczością restauratorów. Na pewno trochę z powodu naszej kasy, ale nie tylko, bo wszędzie na nas zarabiają, a tu się nami opiekują niemal jak rodziną. Pita twierdzi, że tutejsze jedzenie smakuje nam bardziej niż tajskie, bo stać nas na jedzenie w lepszych knajpach. Ja uważam, że po prostu jest lepsze.
Dziś mieliśmy dzień kondycyjny, więc zapoznaliśmy się bliżej z miastem i naszymi basenami. Bo jak się okazało, mamy dostępne dwa - jeden malusi, ale milusi u nas, a drugi w budynku naprzeciwko - przestronny i luksusowy. Wymoczyliśmy się więc do woli i już trochę mniej jestem zła na owego pana, co nas zawiózł tu, a nie do wybranego przez nas hotelu. Tym bardziej, że mamy ekstra cenę za pokój bogato wyposażony. A dzieci wniebowzięte, Franek twierdzi, że umie już pływać (w rękawkach;)) Dzięki dostępności TV w naszym pokoju mogliśmy obejrzeć reklamę środka do wybielania skory - do takich ideałów dążą tutejsze panny, może też dlatego zakrywają twarze.
Dziś tylko liznęliśmy Angkor, ale to wystarczyło byśmy wpadli po uszy. Milość od pierwszego wejrzenia. Jak szaleni biegaliśmy po oświetlonych zachodzącym słońcem zakamarkach Angkor Wat. A nawet chwilę po ciemku. Warto zaznaczyć, że to liźnięcie trwało godzinę, nie widzieliśmy prawie nic, raptem doszliśmy do centrum świątyni i pokręciliśmy się po dwóch galeriach (Franek już ostrzy sobie zęby na podziwianie kolejnej wersji Ramajany - sam rozpoznał walkę małp z ludźmi). W drodze powrotnej wpadliśmy w rikszowy korek - malowniczy widok na czerwonych drogach wśród ruin.
2 komentarze:
No ładnie ładnie. Ciekawe co jeszcze się zdarzy, liczę na bardziej krwiożercze sytuacje niż tresowane naćpane tygrysy i niegodziwca w rykszy. :)
Mateusz.
czesc pietrusie - czytam codziennie jak nalogowy alkoholik piwo - fazjnie ze jest fajnie , zdjecia dzieci z tygrysiatkami dla mnie rewela -------- i bede czytal dale3j jak wrocicie odezwij sie piotrus do mnie ucalowania i usciski dla wszystkich jak nie wiem cooooo !!!!!!!!!!!!!! T.W.
Prześlij komentarz