Nie bylibyśmy sobą, gdyby nie odrobina szaleństwa i nagłych zwrotów akcji w naszych planach.
Spóźniony pociąg do Bangkoku akurat przejeżdżał przez Ayuthayę. Po szybkim wywiadzie, czy miasto da się zwiedzać, postanowiliśmy wysiąść po drodze. Co prawda miasto o poranku zdawało się być wymarłe, wszędzie walały się śmieci, a na murach widać było linie poziomu wody powodziowej (ok 1,7m), ale my niezrażeni weszliśmy do jedynej czynnej jadłodajni, pełnej zgłodniałych Tajów. Dania były niewyszukane, ale my wściekle głodni (w pociągu podprowadzono nam resztki jedzenia), wiec jedliśmy ze smakiem. Jedzenie tutejsze nam bardzo smakuje, ale o tym kiedy indziej :)
Niestety zwiedzanie Ayuthayi nie bardzo nam wyszło, ale w ogromnym upale było to trudne. Z 40 świątyń zdołaliśmy zobaczyć jedynie 4. Ale jakie!
Wracając do Bangkoku znów staliśmy w korkach, bo wiadukty nadal blokują zaparkowane samochody powodzian. Jadąc pociągiem widzieliśmy resztki tego kataklizmu, a dojeżdżając do stolicy widzieliśmy samoloty stojące po kolana w wodzie na słynnym zalanym lotnisku krajowym.