Tytułowa szanta towarzyszyła życiu naszej rodziny na długo przed rozpoczęciem mazurskiego rejsu. Na próżno próbowaliśmy się jej nauczyć, by zaimponować pozostałej części załogi naszej "Samby" czyli Pauli, Michałowi, Fryckowi i Florce. Ostatecznie się nie zdradziliśmy z naszym kaleczeniem angielszczyzny, choć śpiewaliśmy tyle innych żeglarskich pieśni podczas cumowania w porcie, nudnego przepływania kanałów na silniku, gdy nieźle łajbą bujało, bądź dla zabicia nudy ...
Ale od początku. Jak widać skład był różnorodny. Czwórka dorosłych, w tym trójka doświadczonych żeglarzy i piątka dzieci (sześciolatek, dwoje czterolatków, trzylatka i dwulatka), z których tylko jedno wcześniej żeglowało. W takim gronie dałoby się świat okrążyć, ale ze względu na słabe wiatry ograniczyliśmy się do penetracji Jeziora Mamry (spędziliśmy tam ponad połowę wyjazdu eksplorując wszystkie pomniejsze akweny, a także wyspy: Upałty i Kormoranów, zabytki Węgorzewa, pałac w Sztynorcie, bunkry w Mamerkach), a potem trzydniowego rejsu na do Rynu i z powrotem do naszej bazy w Giżycku. Na przyszły rok zostawiając sobie Mikołajki, do których z nie wiadomych nam powodów koniecznie musiał dopłynąć Franciszek, Ruciane-Nidę i Pisz. Zostawiając na przyszły rok ... bo nieoczekiwanie wszystkim żeglowanie przypadło do gustu.
Dzieciaki monotonię powolnego sunięcia po lustrze wody urozmaicały sobie: kąpielami za rufą, udawanym łowieniem ryb, puszczaniem baniek mydlanych z dziobu, wyszywaniem pirackiej bandery, moczeniem nóg na rufie, przekraczaniem zakazów dotyczących samodzielnego przechodzenia na dziób, graniem w planszówki oraz drzemkami. Na jachcie nawet tak prozaiczne sprawy jak jedzenie, mycie (czy sikanie) były nie lada zabawą. W domu przecież nie spożywa się codziennie posiłków na dworze i nie podmywa się przez zanurzenie w zimną wodę. Nie trzeba też pamiętać, by nie sikać pod wiatr. Do sterowania dzieci się jednak nie garnęły, problemem było dla nich zobaczenie czegokolwiek przed dziobem, ale jak już chłopaki zaczęły robić zwroty przez sztag ... Niezłą zabawę stanowiły też dla nich manewry typu "człowiek za burtą" wykonywane przez bardziej doświadczonych sterników.
Nam dorosłym podobało się przede wszystkim niespieszne żeglowanie, choć Justa jako osoba najczęściej delegowana do opieki nad dziećmi źle znosiła bujanie pod pokładem. Wbrew pozorom nie motywowało jej to bynajmniej do częstszego chwytania za ster, ale ogólnie przekonała się do żeglarstwa. Super były też nocne cumowania, czy to w klimatycznych portach, czy to w szuwarach. Najlepszy nocleg "na dziko" mieliśmy w malowniczej zatoce Skanał, gdzie mogliśmy rozpalić ognisko i przeżyliśmy rozczarowanie z nie dopieczonymi w popiele ziemniakami.
Oczywiście prawdziwe żeglarskie życie zaczynało się, kiedy dzieci zasypiały. Mogliśmy wreszcie przy butelce rumu odreagować stres, że któreś dziecko wypadnie za burtę.